Przedstawiam konkurs numer 272, który przygotował i poprowadzi
KrzysiekJoy.
WARKOCZ w LITERATURZE
Lubię...
Lubię wracać tam, gdzie byłem już
Pod ten balkon pełen pnących róż
Na uliczki te, znajome tak
Do znajomych drzwi
Pukać, myśląc, czy
Czy nie stanie w nich czasami
Ta dziewczyna z warkoczami
Autorzy utworu: Wojciech Młynarski / Zbigniew Wodecki
Przygotowałem dla Was konkurs o warkoczach (nie tylko zaplecionych na głowach kobiet), który jest dla mnie lekko nostalgiczny, gdyż przypomina mi dawne, szkolne lata, kiedy to dużo koleżanek posiadało warkocze. Dziś, coraz trudniej spotkać dziewczynę z warkoczami, a szkoda, mnie bardzo podobają się.
Punktacja:
Do odgadnięcia jest
30 fragmentów, za każdy można otrzymać
2 punkty (po jednym za autora i tytuł), czyli maksymalnie
60 punktów.
Laureaci:
- Laureatem zostaje osoba, która zdobędzie największą ilość punktów.
- Jeżeli kilka osób zdobędzie jednakową ilość punktów, o wygranej zadecyduje kolejność nadsyłania odpowiedzi.
- Dalsze miejsca, przy jednakowej ilości punktów będą wspólne.
Podpowiedzi:
- Na forum macie pełen luz, więc podpowiadajcie sobie w dowolny sposób.
- Jeżeli ktoś chce uzyskać podpowiedzi standardowe, czyli czytałaś/eś, znasz autora, proszę mnie o tym poinformować w pierwszej wiadomości.
Uwagi różne:
- Wszystkie książki występujące w konkursie mam ocenione.
- Bardzo proszę o aktywność na forum. Wystarczy zwykłe przywitanie się z z innymi uczestnikami i ze mną. Niech forum konkursowe ożyje! Nie krępujcie się prosić o podpowiedzi. Liczę na Waszą aktywność.
Kontakt:
- Odpowiedzi przesyłamy przez
BiblioNETkowe PW do dnia
29 listopada godz. 23.59
Miłej zabawy,
KrzysiekJoy
„Niemodny
warkocz, warkocz, warkocz” – powiadają.
„Zetnij warkocz, warkocz” – doradzają.
Po co do warkoczy się wtrącają,
któż to wie?
Niejednych kłuje w oczy
urok tych warkoczy,
o warkocze cały bój się toczy.
Ja nie zetnę jednak mych warkoczy, nie!
Karin Stanek i Czerwono-Czarni - „Piosenka o warkoczach”
Słowa: Włodzimierz Patuszyński
1.
Dziewczęta przyjechały do szkoły z długimi warkoczami... z fryzurami... Ja też miałam warkocze wokół głowy... A jak je umyć? Gdzie wysuszyć? Ledwie człowiek umył, a tu alarm, trzeba uciekać. Dowodząca nami Marina Roskowa kazała wszystkim ściąć warkocze. Dziewczyny strzygły i płakały. A Lila Litwak, która później zasłynęła jako lotniczka, za nic nie chciała się rozstać ze swoim warkoczem.
Idę do Roskowej: "Towarzyszko dowódco, wasz rozkaz wykonany, tylko Litwak odmówiła".
Marina Roskowa, mimo całej swojej kobiecej łagodności, jako dowódca potrafiła być bardzo surowa. Zaraz mnie odesłała: "Co z ciebie za organizator partyjny, jeśli twoi ludzie nie wykonują rozkazu. Odmaszerować!".
2.
Niebieski to jej ulubiony kolor.
Lubi wszystkie jego odcienie, od lodowego błękitu po indygo, od lazurowego po gołębi, od turkusowego po niebiański błękit, od modrego po kobaltowy...
– Niebieski jest stonowany – powiedziała Hanna przed laty. – Niebieski to zawsze właściwy wybór.
Młoda M. skinęła głową i zapisała to sobie w myślach. Potem poszła do swojego pokoju i odszukała to słowo w słowniku Akademii Szwedzkiej, żeby się dowiedzieć, co ono znaczy.
''Umiarkowany. Prosty. Gustowny''. Pokiwała głową i uśmiechnęła się. Oczywiście, że chce być stonowana. Ostatnio rzadko o tym myśli, to stało się czymś naturalnym. Jest damą. Prawdziwą damą.
Damą, która bardzo często ubiera się na niebiesko. Nigdy jednak w paski.
Ale teraz owa dama śni, że wstaje z łóżka, mimo że nadal na nim leży. Przygląda się sobie w lustrze wiszącym na krótszej ścianie, lekko prostuje plecy i robi sobie pierwszy prezent urodzinowy: wyobraża sobie, że jest trochę młodsza i ładniejsza, wkłada szlafrok i mocno zawiązuje go w talii. Warkocz zostaje pod spodem, wyciąga go szybkim ruchem, przerzuca przez ramię, głaszcze i z zadowoleniem konstatuje, że przynajmniej w wyobraźni jest gruby i pękaty jak dobrze nakarmiony wąż.
3.
- Mówię ci, że czeka na ciebie jakiś Chińczyk - powtórzyła Meksykanka, a wtedy serce Elizy szarpnęło się w piersi, jakby otrzymało cios kopytem mulicy.
- Tao! - krzyknęła i wybiegła pędem.
Jednak wpadłszy do salonu stanęła przed mężczyzną tak innym niż ten, którego znała, że minęło kilka sekund, nim rozpoznała w nim przyjaciela. Nie miał już swego warkocza, tylko włosy obcięte na krótko, napomadowane i zaczesane do tyłu, nosił okrągłe okulary w metalowych oprawkach i ciemne ubranie składające się z surduta, kamizelki zapinanej na trzy guziki i rurkowatych spodni. W jednej ręce trzymał płaszcz i parasol, w drugiej zaś cylinder.
- Dobry Boże, Tao! Co ci się stało?
- W Ameryce trzeba się nosić jak Amerykanie - roześmiał się.
W San Francisco napadło go trzech zbirów i zanim zdążył wyciągnąć zza pasa swój nóż, ogłuszyli go jednym uderzeniem kija, żeby móc się zabawić kosztem „syna niebiańskiego ludu". Kiedy się ocknął, leżał w jakimś zaułku, umazany nieczystościami, z obciętym warkoczem okręconym wokół szyi. Wówczas zdecydował zachować krótkie włosy i zacząć ubierać się jak fan giiey. Jego odmieniona sylwetka wyróżniała się w tłumie zamieszkującym dzielnicę chińską, ale odkrył, że poza jej obrębem przyjmowano go znacznie lepiej i że otwierały się przed nim drzwi do miejsc, które przedtem były dla niego niedostępne.
Prawdopodobnie był jedynym Chińczykiem w mieście, który tak wyglądał. Warkocz uważany był za święty i decyzja o jego obcięciu była dowodem na to, że postanowił nie wracać do Chin i osiedlić się na stałe w Ameryce, co było niewybaczalną zdradą wobec cesarza, ojczyzny i przodków.
4.
- Ciociu, bardzo przepraszam, jak ciocia to robi, że ciocia umie wróżyć z kart?
- To proste - odparła. - Trzeba mieć otwarte na wszystko oczy.
- Ja też mam na wszystko otwarte, a jednak nie potrafiłbym temu kierowcy wywróżyć, że najbardziej kocha go ruda z warkoczami.
- Z warkoczami to mi się udało.
- A z tym, że on jedzie do Wałcza?
- Za dużo chciałbyś wiedzieć.
- Ciociu, jeżeli ciocia mi nie powie, to nie będę mógł zasnąć.
Ciocia pokiwała głową.
- Będziesz spał jak suseł. A jeżeli chodzi o Wałcz, to zaraz ci wytłumaczę. Czy widziałeś pod magazynem pezetgeesu „nysę"?
- Kiedy?
- Gdyśmy szli do „Tucholanki".
- Nie.
- O, właśnie. A ja widziałam. I nie tylko „nysę", ale także tego młodego, miłego kierowcę. Słyszałam również, jak rozmawiał z magazynierem i mówił, że jedzie do Wałcza.
- Teraz kapuję. To go ciocia zastrzeliła. Ale skąd ciocia wiedziała, że on kawaler?
- Wystarczyło tylko spojrzeć na serdeczny palec prawej ręki.
- No, pewnie - wtrącił D.. - Nie miał obrączki.
- A skąd ciocia wiedziała, że on ma powodzenie u dziewcząt?
- Słuchaj, mój kochasiu, tacy młodzi, przystojni jak on zawsze mają powodzenie.
- To wynika ze statystyki - wtrącił D.. - W Polsce jest o milion kobiet więcej niż mężczyzn.
- O, właśnie - podjęła ciocia. - Trzeba tylko znać statystykę. Zapytasz za pewne, skąd wiedziałam, że kręci się obok niego brunetka? To też zupełnie proste. Brunetki lubią blondynów, a więc jakaś brunetka musi się obok niego kręcić.
- Słusznie - zauważyłem - tylko z tą rudą to już były czary.
- Nie było żadnych czarów - zaśmiał się kpiąco D.. - Dzisiaj pięćdziesiąt procent blondynek farbuje sobie włosy na rudo.
- Tak - przyznała ciocia. - Trafiłam tylko z tymi warkoczami.
5.
- Panno... och, pani! - zawahała się. - Nie przypuszczałam, że wstaniesz dzisiaj tak wcześnie! - zarumieniła się.
Policzki pani W. były perłowojasne i zawsze silnie kontrastowały z karminem ust.
- Lubię wstawać wcześnie - odrzekła swym łagodnym tonem. Wczorajszej nocy ów młody mężczyzna, którego nigdy wcześniej nie spotkała, powiedział, że jej głos brzmi jak głos ptasiego śpiewu.
Teraz, dwadzieścia cztery lata później, jak gdyby domyślając się, o czym myśli pani W., Ying, która splatała właśnie lśniące, proste i czarne włosy swej pani, ale od tylu już lat to robiła, że mogła oderwać wzrok od swojej pracy i spojrzeć na piękną twarz w lustrze, odezwała się zza ciężkiego cedrowego krzesła:
- Pani, przez te dwadzieścia cztery lata nie zmieniłaś się ani trochę.
- Ty także myślisz o tamtym poranku? - spytała pani W., wdzięczna za zachwycone spojrzenie Ying, która po dwudziestu czterech latach współżycia z mistrzem kucharskim, pracującym w domu W., nabrała tuszy. Pani W. jednak zachowała swą szczupłą figurę.
Pokojówka roześmiała się głośno. - Pamiętam, że tamtego poranka byłam bardziej stremowana niż pani. A i ja, jakże nieśmiała byłam wtedy! A przecież nie miałam powodu, prawda, pani? To, co dzieje się między kobietą i mężczyzną, to sprawy tak naturalne, zwyczajne, a kiedyś zdawało mi się, że to jakaś magia!
Pani W. odpowiedziała uśmiechem. Pozwalała Ying na pełną swobodę w słowach, ale gdy nie pragnęła rozmowy, jej uśmiech błądził gdzieś daleko. Ying, widząc to, umilkła także. Udała niezadowolenie ze splotu warkocza, odwinęła go, zawinęła ponownie i ułożyła jeszcze raz. Na końcu upięła warkocz w kok szpilkami z drogocennego nefrytu, po jednej z każdej strony. Zwilżywszy dłonie wonnym olejkiem, wygładziła jeszcze raz gładką już fryzurę pani W..
6.
- Ty tam, A. M., chodź tutaj! - krzyknęła.
- Teraz uważajcie - wyszeptała H..
- Co się stanie? - odszepnęła L..
- Ta kretynka A. zapuściła sobie podczas wakacji włosy i mama uplotła z nich warkocze - wyjaśniła H.. - To głupota.
- Dlaczego głupota? - zdziwiła się M..
- Bo P. nie cierpi warkoczy - odparła H..
M. i L. widziały, jak olbrzymka w zielonych bryczesach zbliża się do dziesięcioletniej dziewczynki o złotych warkoczach sięgających poniżej ramion. Na końcu każdego z nich była zawiązana niebieska satynowa kokarda i wyglądało to bardzo ładnie. Dziewczynka z warkoczami, A. M., stała bez ruchu, patrząc na nadchodzącą olbrzymkę, a jej twarz miała wyraz osoby, która znalazła się na niewielkim pastwisku razem ze wściekłym bykiem. Stała drżąc jak osika, przerażona, z wybałuszonymi oczami, i była przekonana, że oto nadszedł dla niej Dzień Sądu Ostatecznego.
P. dotarła już do swojej ofiary i zatrzymała się.
- Jutro masz przyjść do szkoły bez tych ohydnych warkoczy! - szczeknęła. - Masz je oderżnąć i wrzucić do śmietnika, zrozumiano?
A., choć sparaliżowana ze strachu, zdołała wyjąkać:
- Ale m-m-mamusia je lubi. Codziennie rano mi je zaplata.
7.
- Nie, babciu, ja sam sobie potnę pomidora. Tobie sparzyć i obrać ze skórki? Dobrze. Możesz mi teraz opowiedzieć coś więcej o rodzinie.
- O rodzinie? No cóż, na przykład… mieszkaliśmy z ciotką Saszą, która była słynna z pięknych włosów. Kiedyś wchodzę do jej pokoju, a tam ciocia łysa, z takim maleńkim mysim ogonkiem na czubku głowy, a włosy leżą na toaletce. Dla mnie to był straszny szok. Co innego mama, która miała przepiękne włosy, nosiła je zaplecione we dwa warkocze, długie do kostek, u nasady grube jak przedramię, a u końców jak męski kciuk, ale i tak, kiedy raz na miesiąc rozplątywała je do mycia, mówiła: „Phi, i co mi z tych włosów zostało… mysie ogony”.
8.
Moja matka przez całe swoje życie - a umarła mając osiemdziesiąt dwa lata - nosiła czarny, gruby i ciężki warkocz.
Po ojcu była Ormianką, więc ten warkocz miał czerń głęboką, aż wpadającą w granat, jak warkocze wszystkich dziewcząt spod obydwu szczytów ormiańskiej góry Ararat.
Kiedy byliśmy dziećmi - starszy mój brat Zygmunt i ja - czekaliśmy każdego ranka na ową piękną chwilę, kiedy mama się czesała.
Walczyła zwykle długo z bogactwem swoich włosów, aż wreszcie poskramiała je, zaplatając zwinnymi palcami długi, sięgający poza kolana warkocz, zawiązany zawsze na końcu aksamitną tasiemką.
Pozostawał poza nią puszysty pędzelek, który biegliśmy całować, gdy mama ruchem głowy przerzucała warkocz z piersi na plecy.
Wiele miałam prawdziwie pięknych chwil w życiu, ale wspomnienie tej właśnie najbardziej grzeje serce.
9.
Na drugim piętrze nad Ewą mieszkali państwo Bednarscy. Mieli starszą córkę Jolę i młodszego syna Janusza. Jola była dobrą uczennicą, za dorosłą na trzepak i podwórko. Widywałam ją, jak nienagannie ubrana w granatowy fartuch z bielutkim kołnierzykiem, z teczką maszerowała do liceum. Uczyła się w Mickiewiczu na Saskiej. Jola miała długaśny, piękny warkocz. Najgrubszy, jaki kiedykolwiek widziałam. Ona, mama i Janusz mieli błyszczące, czarne włosy. Dziś Jola mogłaby reklamować szampony, a zdjęć jej włosów nie trzeba by obrabiać komputerowo.
10.
V. miała około trzydziestu lat. Była wysoka, miała długie ręce i szczupłe nogi. W dużym stopniu przypominała Lisę, choć jej włosy były jasne. Obie miały wąskie biodra i chude pośladki i obie odznaczały się niezwykłą elastycznością stawów. Lisa świetnie potrafiła wcisnąć się pod krzesło albo w najmniejszy kąt w pokoju, a V. wcale jej w tym nie ustępowała. Kiedy któraś z nas w przypływie złości wtłaczała się między ścianę i grzejnik albo w szparę za wanną w łazience, albo w jakiekolwiek inne bezpieczne dla siebie miejsce, to V. umiała zwinąć się w kłębek, w taką ciasno zawiązaną paczuszkę, i usiąść obok biedaczki.
Miała przepiękne włosy, ale kryła je w długim warkoczu splecionym z tyłu głowy w gruby kok. Ten warkoczowy splot nigdy się nie rozplatał i nigdy, nawet o cal, nie zsunął ze swego miejsca. Niekiedy, bardzo rzadko, można było przymilnymi prośbami namówić V., żeby rozwinęła kok i pokazała swój niezwykły, sięgający bioder warkocz - ale jedynie Lisa potrafiła ją do tego przekonać. Natomiast nawet Lisa nie mogła namówić V., aby rozplotła warkocz i rozpuściła włosy, choć niejednokrotnie wszystkie ją o to błagałyśmy.
V. była stanowcza i nieugięta. Była jedyną osobą spośród personelu, do której miałyśmy zaufanie. Ufałyśmy jej, bo V. nie bała się nas. Podobnie jak nie bała się lekarzy. Nigdy nie mówiła za wiele i za to także ją lubiłyśmy.
11.
Muszę dziś trochę napisać o T..
T. ma czarne oczy - takie jak moje.
T. ma nosek - nie taki duży, jak mój, tylko taki sobie zwyczajny nosek, ale niezgorszy.
T. ma dwa uszka, nie takie piękne i odstające jak moje, ale też niezgorsze.
A za tymi uszkami T. ma dwa czarne warkoczyki.
Takich warkoczyków to ani ja nie mam, ani nikt. Te warkoczyki to są najładniejsze. Sterczą każdy w inną stronę, a na końcu mają kokardki.
Te kokardki od święta są rozmaite: czerwone i zielone, a na co dzień granatowe.
Dzisiaj rano to się pokłóciłem z tą niemądrą gumą-myszką o Tosi warkoczyki. Guma-myszka powiada, że T. warkoczyki to są, jak jej ogonek.
- Ja kto, jak twój ogonek? - pytam:
- A tak - nie słyszałeś, jak Bronek z ostatniej ławki wołał na pauzie, że T. warkoczyki to są „mysie ogonki”?…
Więc się okropnie zezłościłem, zacisnąłem pięści i zawołałem:
- Czy miałaś kiedy czerwoną, zieloną albo granatową kokardkę na końcu ogonka?…
Guma-myszka się zlękła i powiedziała, że żadnej nie miała.
- No widzisz - powiadam - to czemu się puszysz? Co Tosi warkoczyk, to T. warkoczyk, to nie twój ogonek!
Tosi warkoczyki są długie na palec i grube na palec i mają na końcu kokardki: czerwone, zielone albo granatowe!
Ja się kłócę z gumą-myszką, a tu patrzę, T. siedzi i popłakuje. Już wysadziłem nogę z piórnika, żeby ją lecieć pocieszyć, a tu właśnie podeszła do niej pani i pyta, czego T. płacze?
A T. mówi:
- O mysie ogonki…
A pani zaczęła się śmiać i mówi:
- To wiesz, T., najlepiej je obciąć, bo to i czyściej, i zdrowiej, i nikt się z warkoczyków śmiać nie będzie.
Na drugi dzień ledwo zerknąłem z piórnika - widzę: T. ma warkoczyki obcięte!… Z początku żal mi się zrobiło, ale potem patrzę: T. ma grzyweczkę i równo obcięte włoski i takie puszyste, wymyte, i jeszcze jej ładniej niż w warkoczykach.
Więc zagrałem na nosie tej niemądrej gumie-myszce i zawołałem:
- A widzisz! Już nie ma T. mysich ogonków!…
12.
Powiesił płaszcz na jednym z wielkich ramion kandelabru, w rogu pokoju, i stał cierpliwie, zatknąwszy kciuki za pas. Nie czekał długo.
- Witam, tajemniczy zleceniodawco - powiedziała, wchodząc do pokoju.- Mam dobre nowiny.
Zamknęła za sobą drzwi. Ubrana była w błękitną suknię o dziwnie nieśmiałym, dziewczęcym kroju. Na plecy opadał zwykły warkocz, przepleciony wstążką.
Spojrzał na jej twarz i pomyślał, że właściwie trudno ocenić wiek tej kobiety. Mogła mieć lat trzydzieści parę, jak najpierw sądził, ale może też - dwadzieścia osiem. Teraz wyglądała na jeszcze mniej, ale w to już nie wierzył.
- Czemu tak patrzysz, panie?
Zrobił lekki ruch ręką.
- Wybacz, pani. Zachowuję się jak prostak... Ale czy pozwolisz, bym jeszcze przez chwilę prostakiem pozostał?
Przechyliła nieco głowę. Lecz w spojrzeniu mężczyzny było tylko szczere potwierdzenie komplementu, nic więcej.
- Mężczyzna, który tak potrafi spojrzeć na kobietę, nie wie, co to prostactwo - powiedziała niegłośno, z rumieńcem. - Jestem zupełnie pewna.
Po paśmie niepowodzeń, pośród piętrzących się kłopotów i trudności, wreszcie dwie sprawy naraz poszły po jego myśli. Kupiec oddał pieniądze. Zlecone zadanie wykonano. Był rozluźniony i w dobrym, bardzo dobrym nastroju. Znajdował dziwną przyjemność w rozmowie z tą kobietą; może dlatego, że język tych rozmów tak bardzo różnił się od tego, z jakim miał do czynienia na co dzień od tylu, tylu lat? Była naprawdę rozumna… Wiedział, że wielu bywalców wielkiego świata nie potrafi złożyć najprostszego komplementu, by nie trącił on natychmiast infantylizmem. Tu nie wystarczało wychowanie. Potrzebny był jeszcze rozum. A ona go miała. W tym prowincjonalnym domu w pokoju z baldachimem wielkim jak B. - ona prowincjonalna nie była... Ladacznica z wyspiarskiego miasteczka.
Poczuł nagłe uczucie niepokoju. Skłonił się lekko, wyrażając jej zarówno podziękowanie, jak i uznanie, ale ciepło dobrego, beztroskiego niemal nastroju uleciało gdzieś bez śladu.
Znowu spojrzał na nią i spotkał jej oczy. Pojął nagle, że ich myśli są - identyczne...
Patrzyli, milcząc.
- Bawimy się - powiedziała wreszcie.
Skinął głową. Zatknął dłonie za pas.
- Czasem nie wiem, czy wolę cię jako tajemniczego mężczyznę wysokiego rodu, czy też jako… Pieniądze.
Wyjął brzęczący trzos. Razem z tym, jaki dał jej poprzednio sto pięćdziesiąt sztuk złota. Rzuciła woreczek na łoże. Spojrzał na złoty warkocz i przeklął się w duchu.
Na wszystkie morza świata, która ze znanych mu prowincjuszek odważyłaby się nosić warkocz, jak jakaś chłopka? Sto fryzur, modnych i nie, pomysłowych i nie, dobranych i nie… ale nigdy warkocz!
13.
- Ach, dostał już depeszę... - odetchnęła z ulgą Ż..
- Widać dostał, jeśli ciągle o niej wspominał, czy...
- To cudownie, że tak prędko przyszła. A wysłałam ją zaledwie przed godziną.
- Jak to, moje dziecko, to ty nadałaś do domu telegram?
- Tak - wyznała pokornie cicho Ż.
- No dobrze, ale czy coś się stało takiego, że aż musiałaś niepokoić rodziców i porozumiewać się telegraficznie? Musiała to widać być ważna sprawa, i przypuszczam, że szkoła zasługuje na tyle na twoje zaufanie, abyś w wypadku, gdy masz jakieś zmartwienie, zwierzyła się nam z niego. Może byśmy mogły coś na to zaradzić.
- Kiedy ja tylko w sprawie warkocza - wyjąkała słabo posiadaczka nowej fryzury.
- W sprawie warkocza? - zdumiała się niepomiernie dyrektorka.
Więc panna Janina pospieszyła zaraz z wyjaśnieniem. Że owszem, wiadomo jej jest, że Lucynka zgodziła się dziś rano na obcięcie tej wątłej ozdoby swojej urody i jak to widać, zmieniła uczesanie.
- Tak jest bardziej do twarzy - wtrąciła nieśmiało Małgosia, zgromiona natychmiast spojrzeniem wychowawczyni. Ale pani H. przyjęła uwagę przychylnie i nawet skinęła lekko głową na znak, że Małgosia ma rację.
- No, ale jeszcze nic mimo to nie rozumiem - zwróciła się dyrektorka do Lucynki.
- Bo ja nie chciałam, żeby ojciec od razu zobaczył mnie bez warkocza. Ojciec jest ogromnym konserwatystą, więc wolałam go uprzedzić.
- Ale czemu aż telegraficznie, moje dziecko?
- Ach, list musiałby być obszerny, zawierać motywy, wyjaśnienia. A telegram przynajmniej może być lakoniczny. Zawiadomiłam i koniec.
- Niemniej, twój ojciec robił wrażenie wstrząśniętego tą nowiną, kochanie.
- Nie rozumiem dlaczego! Napisałam wyraźnie w depeszy, żeby nie miał żadnej niespodzianki: “trudno, stało się, proszę mi oszczędzić wymówek”.
14.
Po pierwszym kamyku nie stało się nic. Odczekała chwilę, by nie obudzić kobiety, u której wynajmował pokój. Nie dostrzegła żadnego ruchu. Stojąc w świetle księżyca, podziwiała samą siebie. Aby się od niego nie różnić, wybrała prosty, ciemny strój i zaplotła warkocz. Upięła go na głowie tak, jak to robiły żony robotników. Bardzo była zadowolona z efektu. Podniosła ze ścieżki następny kamyk i znów rzuciła w szybę. Zauważyła jakiś ruch w ciemnościach i serce zabiło jej szybciej. Poczuła przypływ adrenaliny, jak na polowaniu. Policzki jej płonęły. Anders z wahaniem otworzył okno, a wtedy Agnes ukryła się za krzakiem bzu i głęboko zaczerpnęła powietrza. Polowanie rozpoczęte.
15.
Obok mnie siedzi w ławce wielki i chudy chłopiec z ciemnymi włosami. Jest dziwny, nie przypomina innych chłopców, którzy są twardzi i kanciaści. On jest jakiś miękki. Ma dziewczyńskie, pełne gracji ruchy. Kiedy siedzi, jego ręce prostują niewidoczną spódniczkę.
Podczas lekcji jego palce wykonują gesty, jakby chciał zapleść warkocz.
Jest według mnie dość niesamowity.
Pewnego dnia podczas przerwy, kiedy znów go obserwuję ukradkiem, kiwa na mnie, bym podeszła bliżej. Grzebie w swym tornistrze i wyciąga jakieś zdjęcie. Na tym zdjęciu jest dziewczynka z długimi, ciemnymi warkoczami, w sukience w kwiatki. Ta dziewczynka jest do niego bardzo podobna.
- Twoja siostra? - pytam ostrożnie. Potrząsa gwałtownie głową.
- To ja - mówi i pokazuje na fotografię. W jego głosie brzmi duma, a ja pojmuję, że to zdjęcie jest dla niego rodzajem dowodu i usprawiedliwienia. - Musiałem udawać, że jestem dziewczynką - mówi i czerwieni się - aby Niemcy nie skontrolowali - pokazuje na spodnie - tu, na dole.
16.
B. odwrócił się – stała przed nim mała dziewczynka, której nigdy przedtem nie widział. Zupełnie obca dziewczynka, która ośmieliła się stukać go palcem w plecy! Przez chwilę gapił się na nią zdumiony, po czym na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
– Chłopaki! – zawołał. – Chłopaki! Puśćcie V. i spójrzcie na tę smarkulę! Jest kapitalna! Uderzył się dłońmi po kolanach i roześmiał się. W jednej chwili wszyscy zbili się w gromadę wokół P., wszyscy oprócz V., który otarł łzy i podszedł ostrożnie do T..
– Patrzcie, jakie ma czerwone włosy! Zupełnie jak ogień pod kominkiem! A co za buty! – wołał dalej B.. – Czy nie mógłbym pożyczyć jednego? Chciałbym trochę powiosłować, ale nie mam łodzi!
Chwycił P. za warkocz, lecz puścił go gwałtownie, wołając:
– Ojej, parzy!
Potem piątka chłopców otoczyła P., skacząc i wołając:
– Czerwony Kapturek! Czerwony Kapturek!
P. stała pośrodku koła i uśmiechała się uprzejmie. B. czekał, aż wreszcie się rozzłości lub zacznie płakać, albo przynajmniej zobaczy wyraz strachu na jej twarzy. Gdy nic nie skutkowało, pchnął ją.
– Nie mogę powiedzieć, żebyś zachowywał się elegancko wobec dam! – oświadczyła P., po czym uniosła go wysoko na swych silnych ramionach, podeszła do rosnącej w pobliżu brzozy i przewiesiła go przez gałąź.
17.
I. odszedł, kołysząc się na nogach, podczas gdy jej brat ujął ją za ramię, ściskając mocno palcami. - Widzisz ten warkocz, słodka siostro?
Warkocz D., czarny jak noc, ciężki od wonnych olejków. Obwieszony był dzwoneczkami, które podzwaniały delikatnie, kiedy się poruszał. Sięgał daleko poniżej pasa, nawet poniżej jego pośladków, a jego koniec ocierał mu się o tył ud.
- Widzisz, jaki jest długi? - spytał Y.. - Kiedy D. zostaje pokonany w bitwie, obcina swój warkocz, co ma symbolizować jego hańbę, żeby dowiedział się o niej cały świat. Nikt dotąd nie pokonał khala D.. Jest jakby wcieleniem Aegona, Pana Smoków, a ty zostaniesz jego królową.
18.
- Nie wiedziałem, że mamy taką cudowną klasę.
Olga czerwieni się, nie odpowiada.
- Głupi jesteś - słyszę nagle z boku głos Pietruchy.
Pewnie, że głupi. Coraz głupszy. Sam się w sobie nie mogę połapać.
Alejka biegnie w dół łagodnym zakolem, wymyka się z miasta i dziczeje, gęstniej, zamienia się w las.
- Cyganicha, mam prośbę. Rozpuść warkocz.
Olga patrzy na mnie ze zdumieniem. Gdzie się podział Pietrucha?
Nie ma go z nami.
- Rozpuść warkocz - proszę cicho. - Proszę cię.
Olga powoli przekłada warkocz na pierś i zaczyna go rozplatać.
Włosów robi się coraz więcej, mroczną falą otaczają jej śniadą twarz, zsuwają się z ramion.
- Jesteś bardzo ładna - mówię.
- Nie zależy mi.
- Powinno zależeć.
- No więc, nie jestem ładna. Mam za grube usta, za gęste brwi.
- Jesteś bardzo ładna - powtarzam. - To nie ma nic wspólnego z ustami czy brwiami. Po prostu całość.
19.
- Starsza siostro, wracajmy do domu... Laidi pokręciła głową. - Nie, nie, idziemy łowić krewetki. Kiedy mama już urodzi braciszka, będzie jeść krewetkową zupę. Trzymając się za ręce, zeszły nad wodę. W spokojnym nurcie odbijały się ich delikatne twarze - wszystkie miały długie, dość wydatne nosy i jasne, duże małżowiny uszne, dokładnie takie, jak ich matka. Laidi wyjęła mahoniowy grzebień i uczesała wszystkie siostry po kolei; kawałki słomy i kurz z ich włosów sypały się na ziemię wokoło. W trakcie tych zabiegów dziewczynki marudziły i marszczyły brwi z niezadowoleniem. W końcu Laidi także się uczesała, splotła włosy w gruby warkocz i zarzuciła go na plecy, gdzie zwisł, sięgając linii wydatnych pośladków. Schowała grzebień i podwinęła nogawki, odsłaniając blade, zgrabne łydki. Następnie zdjęła niebieskie, haftowane w czerwone kwiaty pantofelki z jedwabiu, a siostry zapatrzyły się w jej częściowo okaleczone krępowaniem stopy. - Na co się tak gapicie? - krzyknęła, tracąc cierpliwość. - Jak nie nałowimy krewetek, stara nam nie przepuści!
20.
Co za szczęście! Zawsze marzyłam o tym, żeby mieszkać kiedyś nad strumykiem!
Ale nie spodziewałam, się wcale, że to się ziści. Marzenia rzadko się spełniają, prawda? A dobrze byłoby, gdyby się spełniały! Teraz będę prawie zupełnie szczęśliwa! Bo zupełnie szczęśliwa nigdy być nie mogę, gdyż… jaki to jest kolor?
Ujęła jeden ze swych długich, lśniących warkoczy, opadających na chude plecy, i zbliżyła go do oczu M., który nie przywykł wprawdzie wyrokować o kolorze warkoczy damskich, lecz w tym wypadku nie mógł mieć żadnych wątpliwości.
- Rudy, czy nie? - rzekł.
Dziewczynka odrzuciła warkocz z westchnieniem tak głębokim, iż zdawało się wydobywać niemal z jej stóp i wyrażać smutek wielu wieków.
21.
A. nie była pięknością.
Nie wyróżniała się też niczym szczególnym, jeśli chodzi o powierzchowność. Miała wszakże dużo tego, co się nazywa urokiem osobistym.
Czarne żywe oczy, iskrzące się wesoło zza grubych szkieł, patrzyły z lekka rozbieżnie i z lekka ironicznie. Czarne włosy otaczały jej głowę jak puszysta czapeczka i kończyły się krótkim, grubym warkoczem, ściągniętym gumką. Policzki miała A. różowe, nos spory i zawadiacki, a wyraz jej ust wskazywał na temperament wybuchowy i daleki od łagodności.
Wyglądała na kogoś, kto ma tak zwany charakterek.
22.
Następnego dnia obudziło mnie ćwierkanie ptaków i apetyczny zapach smażonych jajek. Pobiegłem do kuchni. Tatuś - przepasany fartuchem - krzątał się, przygotowując śniadanie. Przypomniałem sobie, że jest sobota i nie muszę iść do przedszkola. Mamusia już wyszła - zawsze rano jeździ na basen. Wspiąłem się na palce - najwyżej jak mogłem - i pociągnąłem tatusia za warkoczyk.
Śniadanie jedliśmy na werandzie. Było cieplutko, a kwiaty, mokre po nocnym deszczu, lśniły w słońcu wszystkimi kolorami.
- No i co? - przypomniał sobie tatuś. - Rozmawiałeś z mamą o tym psie?
- Nie - pokręciłem głową. - Ja nie dlatego ci o nim zacząłem mówić, żeby go mieć.
- A dlaczego?
Opowiedziałem, co zdarzyło się w przedszkolu, chociaż o psie nie było tam ani słowa.
- Nie wszyscy muszą być jednakowi - wzruszył ramionami tatuś, kiedy skończyłem. - A tobie też nie podoba się mój warkocz?
- Nie wiem - wyjąkałem. - Chyba mi się podoba - dodałem niepewnie. - Tylko że się za nami oglądają.
I czasem się śmieją. I teraz już wiem, dlaczego.
- Dlaczego?
- No bo panowie nie noszą warkoczy.
- Dlaczego? - powtórzył znów z uśmiechem tatuś.
- Bo warkocze noszą dziewczyny - wypaliłem. - A ja bym nie chciał wyglądać jak dziewczyna.
- A uważasz, że ja wyglądam jak dziewczyna?
Pogłaskałem go po warkoczyku i roześmiałem się. No, nie. Tego o moim tatusiu w żadnym wypadku nie dałoby się powiedzieć.
- To po co nosisz warkocz? - Nie dawałem jednak za wygraną. - I kolczyk w uchu?
- Bo to wydaje mi się zabawne - powiedział tatuś. - I jest modne.
- Ale ty przecież nawet nie grasz na gitarze. Ani na bębnie. Ani na niczym innym - przypomniały mi się zarzuty pani w przedszkolu. Co ty właściwie robisz, tatusiu? - zaciekawiłem się.
- Jestem architektem - wyjaśnił, ale nic mi to nie powiedziało. Widząc moją minę, dodał: - Projektuję domy. To znaczy wymyślam je i potem rysuję.
23.
Dziewczynka rozplotła warkocz i wyrwała dwa długie włosy. Ułożyła je osobno na trawie i na końcu każdego zawiązała małą, mocną pętelkę. Przełożyła przez nią koniec włosa, tworząc większą pętlę, którą można było z łatwością rozluźniać i zaciskać.
- Widzisz? Kładzie się włos na trawie tak, żeby pętla była szeroko rozłożona. Drugą stronę przywiązuje się do mocnej łodygi. Sypie się okruszki, a ptaki przylatują, żeby je zjeść, są tak głupie, że nie widzą pętli. W końcu jeden zaczepi o włos nóżką i pętla się zaciska. Nie wierzysz? Kiedy byliśmy mali, mój starszy brat łapał masę ptaków, żebyśmy mogli jeść mięso. Szpaki, drozdy, dzwońce, wróble i inne, nie wiem, jak się nazywały.
- Brał włosy z twoich warkoczy?
Roześmiała się.
- Wtedy nie miałam takich długich warkoczy, głuptasie. Ile masz lat?
- Chyba dziewięć.
- Ja dwanaście
24.
Walka z polskością była tak ostra, że zwracano uwagę nawet na drobne rzeczy. Kazano nam np. zaplatać włosy w warkocze i upinać je z tyłu głowy, a włosy z przodu zaczesywać bardzo gładko. Pewnego razu zawinęłam swe długie warkocze naokoło głowy, jak gdyby tworząc ramę dla twarzy. Rezultat był taki, że
wywołano mnie z ławki do tablicy, gdzie kazano mi zmienić fryzurę; a za karę musiałam zostać po lekcjach w klasie. Dama klasowa wypominała mi to przestępstwo przez długi czas, nie dlatego, że postąpiłam wbrew przepisom, ale dlatego, że jej zdaniem, było to uczesanie polskie. Dyrektorce gimnazjum doniesiono, że mam "tendencje rewolucyjne"; za karę musiałam przez tydzień zostawać w klasie po lekcjach, a koleżankom nie wolno było rozmawiać ze mną w czasie przerw. Ten mój gest "patriotyczny" sprawił mi dużo przyjemności, ale zabrakło mi odwagi na powtórzenie go.
25.
Konie ruszyły truchcikiem.
J. poszła w trop tuż za bryczką. Jasio krzyczał jeszcze cosik do siostr, buczących pod domem, a patrzał jeno na nią jedną: w jej modre, zwilgotniałe oczy, kieby ten dzień majowy bardzo cudne; na jej głowę jasną, oplecioną warkoczami, co jak grubachne postronki leżały potrojnie nad białym czołem, zwisając jeszczek połkoliście kiele uszu, na jej twarz bialuchną i tak śliczną, iż do roży polnej podobną.
Ona zaś szła prawie bezwolnie, jakby urzeczona jego oczyma jarzącymi, wargi się jej trzęsły, że zębow zawrzeć nie mogła, serce lubo dygotało, a oczy szły za nim pokornie, zgoła truchlejąc z dziwnej słodkości...
26.
Woda zaczęła wrzeć. W. zdjął kociołek z ognia, wrzucił garść słodko pachnących liści, przykrył i poszedł się umyć do strumienia.
Wspaniały zapach wnet obudził N.. W. zobaczył, że dziewczyna otworzyła oczy, wziął nóż i zrobił na rozpórce jeszcze jedno nacięcie. I pomyślał, że dzisiaj można by zapleść włosy. Synowie Szarego Psa rozpuszczali włosy tylko z jakichś ważnych okazji, kiedy trzeba było wzmocnić ducha. Na przykład przed polowaniem na niedźwiedzia.
Albo przed zemstą...
N. obciągnęła koszulę, wysunęła się spod płaszcza i pokłoniła W.. Chwilę potem zniknęła w mokrych krzakach. W. rozczesał włosy, zaplótł dwa warkocze, przewlekając kosmyki z dołu do góry na znak, że wielka sprawa się dokonała. Dziewiątego dnia zaplecie je inaczej, oddając tym samym wielką sprawę we władanie przeszłości.
27.
Cóż tedy waćpanna z warkoczami swymi chcesz uczynić?
- A cóż? trzeba obciąć.
- A trzeba. Ale jak?
- Waćpanową szablą.
- Dobrze to szablą głowę uciąć, ale włosy to już nie wiem, quo modo?
- Wiesz waćpan co? Siądę ja przy tym zwalonym pniu, a włosy przez pień przełożę, waćpan zaś tniesz i utniesz. Jeno mi głowy nie utnij.
- O to się waćpanna nie bój. Nieraz ja knoty u świec po pijanemu obcinałem, samej świecy nie zaciąwszy. Nie uczynię i waćpannie krzywdy, chociaż takowa prezentacja dla mnie pierwsza.
H. siadła koło pnia i rzuciwszy w poprzek swe ogromne, czarne włosy podniosła oczy ku Z..
- Gotowam - rzekła - tnij waćpan.
I uśmiechała się do niego trochę smutno, bo jej żal było owych włosów, które przy głowie ledwie by w dwie piędzie można ująć. A i panu Z. było jakoś niesporo. Okraczył pień dla lepszego cięcia i mruczał:
– Tfu! tfu! wolałbym zostać cyrulikiem i osełedce Kozakom podgalać. Zdaje mi się, żem jest mistrzem i że do katowskiej przystępuję roboty, gdyż wiadomo waćpannie, że oni czarownicom włosy na głowie obcinają, aby zaś diabeł się w nich nie utaił i swoją mocą efektu torturów nie zepsował. Aleś waćpanna nie czarownica, przeto i ten postępek paskudnym mi się wydaje, za który jeśli mi pan S. uszu nie obetnie, to mu imparitatem zadam. Dalibóg, że mnie mrowie chodzi po ręku. Zamruż przynajmniej waćpanna oczy.
- Już! - rzekła H..
Pan Z. podniósł się w górę, jakby się na strzemionach do cięcia wznosił. Płytkie żelazo świsnęło w powietrzu i natychmiast długie, czarne sploty zsunęły się po gładkiej korze pnia na ziemię.
- Już - rzekł z kolei Z..
H. podniosła się żywo i natychmiast krótko obcięte włosy rozsypały się czarnym koliskiem koło jej twarzy, na którą biły rumieńce wstydu, bo w owych czasach ucięcie warkocza dziewczynie poczytywano za hańbę wielką, więc była to z jej strony ciężka ofiara, którą z konieczności tylko przenieść mogła.
Nawet i łzy pokazały się w jej oczach, a pan Z., niekontent z siebie, wcale jej nie pocieszał.
28.
Najbardziej lubi dziewczynki z warkoczykami. Wyglądają bardzo ładnie, zwłaszcza kiedy mają tu i tam przyczepione różne ozdoby, spinki, koraliki, wisiorki albo coś nad uchem, albo coś na czubku głowy, albo żeby im sterczały z warkoczyków jakieś tasiemki, albo coś, co wygląda jak stare sznurowadło, a jest zabytkową wstążką po prababci.
Taką zabytkową wstążkę po prababci ma Julka i jest z niej bardzo dumna. Nic dziwnego, gdyby Jaś był dziewczynką i miał warkoczyki, też byłby dumny, nosząc we włosach zabytkową wstążkę po prababci, ale ponieważ jest chłopcem, to figa z makiem, z pasternakiem, jak mówi dziadek Ludwik, co w tłumaczeniu na zrozumiały język znaczy, że on nie może nosić we włosach ani zabytkowej wstążki, ani starego sznurowadła, nawet, jeżeli byłoby po pradziadku.
29.
- Dostałem twój list. Mam go. Napisałeś tam mądre rzeczy.
- Chińskie rzeczy - odpowiedział Li. - Zdaje się, że z wiekiem robię się coraz bardziej chiński.
- Jakoś inaczej wyglądasz, Li. Co to może być?
- Mój warkocz, proszę pana. Obciąłem sobie warkocz.
- O, właśnie.
- Wszyscyśmy to zrobili. Nie słyszał pan? Cesarzowej wdowy już nie ma. Chiny są wolne. Mandżurowie już nami nie władają i nie nosimy warkoczy. Taka była proklamacja nowego rządu. Nigdzie nie został ani jeden warkocz.
- Czy czujesz jakąś różnicę, Li?
- Niewielką. Tak jest swobodniej. Ale mam jakby puste miejsce na głowie i to mnie denerwuje. Ciężko mi przywyknąć do tej wygody.
30.
Łkanie tamowało jej oddech. Na samą myśl, że musi wobec świata łagodzić winę męża, chwytał ją szloch i szukała pociechy w obfitych strumieniach łez. Zaniepokojony S. wyjrzał zza kontuaru, ale natychmiast zniknął, kiedy Oktaw zdecydował się ująć siostrę za rękę.
- Niechże się pani zdobędzie na trochę energii, bardzo proszę - powtórzył.
- Nie. To przerasta moje siły - wyjąkała. - Był pan przy tym, słyszał pan wszystko... O dziewięćdziesiąt pięć franków za sztuczne warkocze!... Tak jakby dzisiaj każda kobieta nie nosiła sztucznych warkoczy... Ale on wcale się na tym nie rozumie. Nie ma zielonego pojęcia o kobietach. Nigdy nie posiadł żadnej kobiety; nigdy, panie Oktawie. O, jestem bardzo nieszczęśliwa!
Z wielkiego żalu do męża zwierzyła się Oktawowi ze wszystkiego. Wyszła za mąż z miłości za człowieka, który, rychło patrzeć, a będzie jej żałował pieniędzy na bieliznę! Czy ona nie wypełnia swoich obowiązków? Czy on może jej cośkolwiek zarzucić? Gdyby się nie uniósł wówczas, kiedy prosiła o ten sztuczny warkocz, nigdy nie byłaby zmuszona kupić go na jego rachunek. I o najmniejsze głupstwo zawsze ta sama awantura! Nie może wyrazić najmniejszego życzenia, poprosić o jakiś drobiazg toaletowy, aby się nie narazić na jego nieznośne gderanie. Ma, naturalnie, poczucie własnej godności i już z niczym się do męża nie zwraca, bo woli cierpieć nędzę, niż się tak bezskutecznie upokarzać.
==========
Aktualizacja po zakończeniu konkursu:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:
rozwiązanie konkursu