Dodany: 24.07.2023 20:25|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Książka: Braciszek
Dupont-Monod Clara

1 osoba poleca ten tekst.

Niewzmocnieni


Stosunkowo niedawno zdarzyło mi się czytać dokumentalną relację matki dwojga dzieci, dotkniętych śmiertelną chorobą genetyczną układu nerwowego, „Ślady małych stóp na piasku” Anne-Dauphine Julliand. Cała opisana w niej sytuacja należy do takich z gatunku, łagodnie mówiąc, trudnych do zniesienia: w tej chorobie dzieci, urodzone jako zdrowe, zaczynają tracić osiągnięte do tej pory umiejętności rozwojowe, cofając się do poziomu noworodka, a właściwie gorzej, bo noworodek jest w stanie samodzielnie oddychać i przełykać. Młodsza córka otrzymała leczenie, które właściwie nie leczy, tylko spowalnia postęp choroby, więc żyła dłużej, ale i tak całe jej życie było czekaniem na śmierć. Wydawałoby się, że taka tragedia jest w stanie wykończyć całą rodzinę fizycznie i psychicznie (nie mówiąc o tym, że i finansowo, bo nawet w stosunkowo zamożnej Francji koszty samej opieki musiały być niemałe) – a oprócz córek byli jeszcze dwaj synowie, jeden od nich starszy i jeden młodszy. Jednak z relacji Julliand wynikało, że wszyscy przeszli przez gehennę z podniesioną głową, że w obliczu ciężkiej próby sprawdzili się idealnie, pozostali kochającą się rodziną, którą cierpienie wzmocniło, najwyraźniej nie pozostawiając w ich psychice śladów innych niż wspomnienie bezgranicznej miłości, jaką wszyscy darzyli chore dziewczynki.

W „Braciszku” Clary Dupont-Monod chore dziecko jest tylko jedno. To zupełnie innego rodzaju przypadłość, wada wrodzona, wskutek której mózg nie rozwinął się prawidłowo, tyle wiadomo, ale medyczna strona zagadnienia nie gra tu żadnej istotnej roli. Ważne, że w kilka miesięcy po urodzeniu Braciszka wszyscy – ojciec, matka, dwoje starszych dzieci (podobnie, jak Braciszek, bezimiennych, przedstawionych jako Starszy Brat i Młodsza Siostra) – wiedzą, że nie będzie taki jak oni. Że nie będzie widzieć, „nie będzie chodzić ani mówić, a kończyny nie będą mu posłuszne (…). Pozostanie na zawsze noworodkiem. A właściwie niezupełnie na zawsze”, bo „u takich dzieci przewidywana długość życia wynosi niecałe trzy lata”[1]. Ta rodzina – jak możemy się domyślić z wzmianki w biogramie autorki, naprawdę istniejąca, tylko przedstawiona czytelnikowi w sposób pośredni, literacko przetworzony – nie pochodzi ze świata literacko-artystycznego z dużego miasta; rodzice to zwykli ludzie, mieszkańcy górskiej wioski na samym południu Francji. Ich zwykłość objawia się także i tym, że nie podejmują jakichś heroicznych prób walki z losem; trafiło im się dziecko skazane na śmierć, więc, choć poznawszy diagnozę, „oboje trochę umarli”[2], po prostu powinni się nim opiekować najlepiej, jak potrafią, i do tej sytuacji przystosować (tak brzmi oryginalny francuski tytuł: „S’adapter”). I oni, i dwójka starszych dzieci. Każde po swojemu.

Ojciec „uśmiechał się wyłącznie ustami, podczas gdy oczy pozostawały bez wyrazu, utkwione w dali”[3], a ból rozładowywał pracą fizyczną, nie taką zwykłą, lecz wymagającą agresywnej siły.
Matka „rzuciła pracę, żeby zajmować się Braciszkiem”[4] i w milczeniu zajęła się niekończącym się ciągiem działań: karmieniem, przebieraniem, myciem, praniem, wszystkim tym, czym zajmują się matki zdrowych niemowląt, by być stopniowo nagradzane za tę mordęgę widokiem coraz bardziej samodzielnego dziecka – tylko, że w jej przypadku ta nagroda nie miała nigdy nastąpić, więc i radości w niej nie było.
Starszy Brat, chłopak „samotny i wyniosły, mający w sobie chłód opanowania. Władczy i, zdaniem bliskich, obdarzony spokojnym autorytetem”[5], rozwinął w sobie rzadką zdolność intuicyjnego opiekowania się ciężko niepełnosprawnym dzieckiem, zrósł się emocjonalnie z Braciszkiem w tak silny sposób, że po jego śmierci – o wiele późniejszej, niż prognozowano – nie pozostało mu nic innego, jak tylko uciec w samotność: „dojrzewał, nie wiążąc się z nikim. Wiązanie się jest zbyt niebezpieczne (…). Niepokój zapuścił w nim korzenie (…). Może kiedyś mu to minie. Albo i nie”[6].
Młodsza o dwa lata siostra, zbyt mała, by stać się czułą opiekunką chorego malca, a zbyt duża, żeby nie zauważyć różnicy między „wcześniej” i „teraz”, szybko poczuła, że „Braciszek pozbawił radości rodziców, odmienił jej dzieciństwo i odebrał jej brata”[7]; rósł w niej bunt i gniew, tym większy, gdy po raz kolejny prawa natury udowodniły, że „działają, jak im się podoba, a inni muszą pogodzić się ze stratami”[8]. Oboje wchodzili w wiek nastoletni, gdy Braciszek opuścił dom rodzinny na większą część roku – co jednak niczego nie zmieniło w ich emocjach i stosunku do życia – i wychodzili z tego wieku, gdy pożegnali się z nim na zawsze.
Byli już dorośli, gdy w domu pojawiło się kolejne dziecko, Najmłodszy. Zdrowy, inteligentny, wrażliwy, będący „synem doskonałym, który miał wynagrodzić im za poprzedniego”[9]. I stale żyjący w jego cieniu, choć nigdy go nie poznał…

Ta lekko upoetyzowana opowieść, której narratorami są… górskie kamienie, otaczające domostwo rodziny i dostrzegające to, czego, być może, nie widzą ludzie, nie zawiera zbyt wielu szczegółów medycznych, za to pod względem psychologicznym jest niezmiernie autentyczna. Młodsza Siostra wyjątkowo żywiołowo protestuje przeciw obiegowemu sloganowi „Co nas nie zabije, to nas wzmocni”, mówiąc: „Nieprawda (…) – to, co nas nie zabije, uczyni nas słabszymi. Coś takiego mógł powiedzieć tylko ktoś, kto niczego nie wie o życiu, czuje się obarczony winą, a w dodatku upiększa cierpienie”[10] – i trudno jej nie uwierzyć, jeśli się miało do czynienia z kimś, kto był w położeniu podobnym, jak rodzina Braciszka. Rodzina, nawiasem mówiąc, religijna, ale jakoś nie kwapiąca się do stwierdzeń, że ciężko upośledzone dziecko okazało się dla nich błogosławieństwem, które pomogło im coś docenić, coś cennego zyskać, zbliżyć się do Boga czy do siebie; tak, kochali się nawzajem, kochali Braciszka, ale tych dziesięć lat było dla nich jedną wielką przewlekłą traumą, odbierającą im zdolność wyrażania miłości, uczącą nakładania masek i zasklepiania się we własnych bańkach żalu, wstydu, lęku, bezradności. Ta historia to nie reportaż i nie wspomnienie, a jednak trudno się oprzeć wrażeniu, że zawiera więcej prawdy, niż niejeden okaz powyższych gatunków o podobnej tematyce; i nie jest to wrażenie sztucznie stworzone, o czym można się dowiedzieć, poszukawszy w Sieci wywiadu z autorką (w języku, oczywiście, francuskim, ale nawet z użyciem tylko prymitywnego narzędzia tłumaczeniowego łatwo wyłapiemy z niego istotne informacje).

A przy tym napisana jest tak pięknym, równocześnie prostym i poetyckim językiem, że gdyby nie ta smutna, wręcz dramatyczna fabuła (z pewnym pozytywnym akcentem, ale nie od razu), chciałoby się niemal zaraz po zakończeniu czytać ją od nowa.

[1] Clara Dupont-Monod, „Braciszek”, przeł. Marta Szafrańska-Brandt, wyd. Znak, 2023, s. 10.
[2] Tamże, s. 20.
[3] Tamże, s. 85.
[4] Tamże, s. 51.
[5] Tamże, s. 26.
[6] Tamże, s. 74-75.
[7] Tamże, s. 89.
[8] Tamże, s. 89.
[9] Tamże, s. 149.
[10] Tamże, s. 118.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 351
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 2
Użytkownik: reniferze 10.05.2024 09:44 napisał(a):
Odpowiedź na: Stosunkowo niedawno zdarz... | dot59Opiekun BiblioNETki
Kochana Dot, Twoja recenzja zrobiła na mnie większe wrażenie, niż sama książka. Mnie ten język, jego poetyckość, po prostu nie przekonały.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 10.05.2024 19:10 napisał(a):
Odpowiedź na: Kochana Dot, Twoja recenz... | reniferze
Ja taki lubię, ale wiem, że trochę się różnimy gustami :-).
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: