Dodany: 13.01.2007 15:46|Autor: dot59
Być nieosobą
Zwykle złoszczę się, gdy w przekładzie zmieniony zostaje pierwotny tytuł książki. Ale w tym przypadku muszę przyznać rację wydawcy: oryginalne „Dziesięć tysięcy smutków” („Ten Thousand Sorrows”)* brzmi o wiele banalniej, prawie niepoważnie w porównaniu z krótkim, ostrym i wymownym „Mniej niż nic”. Bo nawet z dziesięcioma tysiącami smutków można sobie poradzić – ale nie wtedy, kiedy znaczy się „mniej niż nic”*, kiedy każdy gest, każde spojrzenie, każde słowo przypomina, że jest się „nieosobą niegodną żadnych uczuć”*, kimś „całkiem jak zwierzę”*, kiedy zbierając ciosy i kopniaki słyszy się: „zasługujesz na to”*. A takie właśnie było życie autorki przez dwadzieścia kilka lat.
Nie pierwsza to książka pokazująca, jak bardzo człowiek może zostać upodlony, zgnębiony, zdeptany. Ale jej lekturze i tak towarzyszy szok: to wszystko działo się w II połowie XX wieku, nie podczas wojny, nie w żadnym systemie totalitarnym, ale w dwóch państwach, z których jedno wprawdzie dopiero zaczynało wprowadzać u siebie demokrację, ale za to drugie szczyciło się wieloletnimi tradycjami poszanowania praw człowieka – a oprawcami i dręczycielami byli nie bezduszni żołdacy czy funkcjonariusze reżimu, lecz ludzie teoretycznie powołani do czuwania nad dobrostanem fizycznym i psychicznym dziecka, dziewczyny, młodej kobiety: dziadek i wuj, przybrani rodzice, mąż… Gdyby taką sytuację opisano w powieści, najbardziej prawdopodobną relacją czytelnika byłoby: no dobrze, autor(-ka) chce zwrócić uwagę na pewne problemy, ale stanowczo przesadza z tym nagromadzeniem dramatów!
Tyle że to nie powieść. To autentyczna relacja osoby skrzywdzonej równie dotkliwie, jak niejedna ofiara stalinowskich czy hitlerowskich prześladowań. Półsieroctwo od urodzenia i tragiczna śmierć matki to dla kilkuletniego dziecka wystarczająco traumatyczne doświadczenie, a cóż dopiero, gdy ta śmierć jest skutkiem planowej egzekucji, odbywającej się na jego oczach i dokonywanej przez najbliższych krewnych, zbyt „honorowych”, by ścierpieć hańbę ściągniętą na rodzinę przez urodzenie bękarta „nieczystej krwi”*! Ale i to mściwym wieśniakom nie wystarcza – więc wyładowują złość na dziecku, okaleczając je dotkliwie, choć mało widocznie… To dopiero początek tragicznej drogi Elizabeth. Potem jest koreański sierociniec dla „mieszańców”, gdzie dzieci trzyma się w warunkach, jakie uznano by za nieodpowiednie w co lepszych schroniskach dla zwierząt. Potem – podróż do kraju nigdy niepoznanego ojca, gdzie ma czekać kochająca rodzina adopcyjna. Ale zamiast ciepła i miłości jest domowy obóz koncentracyjny, nieustanne łajanie, poniżanie, eksploatowanie do granic możliwości i straszenie wiecznym potępieniem – a wszystko w imię niepojętego, karzącego Boga. A jeszcze później – wymuszone przez „rodziców” małżeństwo z psychicznie chorym brutalem…
Czytając o kolejach losu Elizabeth, co chwilę ma się ochotę krzyczeć z oburzenia. Gdzie prawa dziecka? A gdzie instytucje zajmujące się wsparciem dla ofiar przemocy? Jak to możliwe, że ta nieszczęsna dziewczyna wytrzymała tyle lat, pozwalając się tresować, upokarzać i bić bez słowa skargi?
Niestety, możliwe. Kto zetknął się trochę z psychologią, wie, że u Elizabeth rozwinął się klasyczny syndrom ofiary; człowiek, któremu wmówiono, że znaczy „mniej niż nic”, wierzy także, że zasługuje na to, co go spotyka z rąk innych ludzi. Bo urodził się z nieprawego związku, bo ma inny kolor skóry i kształt nosa, bo wyrósł w niewłaściwym środowisku… Każdy pretekst jest dobry, by wpoić ofierze przeświadczenie, że jest predestynowana do tej roli. Wiele osób w tej sytuacji potrafi tylko trwać i trwać, aż do momentu, kiedy jeden z ciosów oprawcy przypadkiem okaże się za silny i tym samym skończy ich męczarnie. Inni (a może należałoby powiedzieć: inne, bo w większości przypadków ofiarą bywa kobieta) wpadają w chorobę psychiczną albo popełniają samobójstwo. Nielicznym udaje się uratować, ale i wówczas pozostają na całe życie okaleczeni. Dla Elizabeth ratunkiem stał się optymizm czerpany z książek i wspomnienia krótkich chwil szczęścia u boku matki, które w dorosłym życiu potrafiła przetworzyć na miłość macierzyńską na tyle silną, by pragnienie uchronienia córki przed takim samym losem stało się impulsem do ucieczki. Ale iluż kobietom nawet taka szansa nie jest dana?
Czytanie tej książki straszliwie boli. Ale trzeba takie rzeczy czytać. Choćby po to, by próbować chronić następne pokolenia przed zarażeniem nienawiścią, nietolerancją rasową, fanatyzmem religijnym. I da się je czytać, jeśli są napisane tak, jak ta – kształtnym, wyrazistym, przesyconym głębokimi emocjami stylem, jakiego darmo szukać w niejednej „prawdziwej” powieści.
_ _ _
* Elizabeth Kim: „Mniej niż nic”, przeł. Danuta Górska, wyd. Świat Książki, Warszawa 2002.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.