"Wybrańcy Jednorożca", czyli mogło się udać...
Kiedy znudzona wodziłam wzrokiem po tytułach książek w szkolnej bibliotece, natknęłam się na "Wybrańców Jednorożca". Po dotarciu do domu ten tytuł towarzyszył mi przez resztę wieczoru. Zachęciła mnie nota na okładce: jednorożce, psi bohaterowie, wspaniałe przygody, wspaniały debiut młodej autorki... Po przeczytaniu owej powieści pokręciłam wolno głową, zagapiłam się w jeden punkt na suficie i popadłam w zamyślenie. A myślami, które napłynęły pod moją pobielałą czaszkę, podzielę się tutaj.
Dla orientacji powiem co nieco o fabule. Akcja zaczyna się w Dogstar, gdzie mieszkają psy, które, poza rasą, są niemal jak człowiek: potrafią mówić, mają własne charaktery i osobowości, a także tworzą społeczeństwo. Istnieje przepowiednia, która mówi o Wybrańcach Jednorożca. Będą oni szczeniakami, jednak wyróżnią się sprytem i odwagą. Jednak po co oni? Ano, rzekomo Dogstar ma ulec czemuś na kształt Apokalipsy - spadające kamienie, fala ognia itp. Wtedy ci Wybrani ocalą szczeniaki (dorośli zginą w płomieniach) i wyruszą naprzeciw przeznaczeniu...
Główny bohater, Haker, jest nieszczęśliwym szczeniakiem. Ma podłych rodziców, i, co za tym idzie, nieszczęśliwe dzieciństwo. Z tego powodu wymyka się często nad jezioro, gdzie bawi się ze swym przyjacielem Chuckiem. Często wspomina przepowiednię. Pewnego wieczoru budzi się i zdaje sobie sprawę, że całe miasto stoi w ogniu... Łącznie z jego domem. Udaje mu się uciec i wraz z Chuckiem ratuje szczeniaki od śmierci. Po Apokalipsie, kiedy wszystko się uspokaja, Haker zostaje obdarowany Medalionem Jednorożca, a jego przyjaciel Pierścieniem Jednorożca. Wszyscy są zachwyceni, z wyjątkiem trzech osobników zwanych Matt, Dasty i Dora. Odłączają się oni od grupy i postanawiają rozpocząć poszukiwanie Góry Prawdy na własną łapę. Haker wyrusza, by odnaleźć Kamień Prawdy i spełnić przepowiednię...
Tak przedstawia się fabuła. A co z wykonaniem? No cóż...
Przykro mi mówić, ale książka jest ogólnie bardzo słaba. Często powtarza się kilka schematów, chociażby: "Wielki i Wspaniały Haker Rzuca Się Na Wielkiego Złego". Albo motyw chodzenia po górach. Ciągle wyskakuje przed naszymi bohaterami wielka góra nie do przebycia czy coś takiego.
Na pochwałę nie zasługuje również sama konstrukcja postaci. Autorka zupełnie nie wykorzystała tego, że jej bohaterowie to psy. Równie dobrze mogłyby to być zwykłe dzieci. Nie korzystają ze swego psiego węchu, mimo wielodniowych wędrówek nie mają problemu pcheł, jedzą owoce... Jedyne, co wskazuje na to, że to psiaki, to to, że coś czasem robią łapkami albo wspomną, że je owe łapki bolą. Poza tym charaktery są do bólu płytkie. Bohaterski Haker, oddany i wierny Chuckie, zły rywal Matt i jego przygłupi i leniwi współtowarzysze, małe i nieco głupiutkie pieski towarzyszące głównemu bohaterowi... Dziwią mnie też niektóre ich zachowania. Chociażby taki Matt. Wdał się na początku książki w bójkę z Hakerem o prawdziwość artefaktów. Jakoś nie chce mi się wierzyć, żeby ktokolwiek tak wygarniał komuś, kto mu właśnie uratował życie. Haker z kolei, mimo tego, że jest zwykłym psem, bez specjalnych zdolności, ma siłę przenieść inne szczeniaki do jeziora, chociaż inne psy mdlały, słabły i padały jak muchy. Dobra, nie będę was męczyć, to już ostatni przykład, obiecuję. Któregoś z psiaków dopada nagle wielki smutek i depresja, że "nigdy nam się nie uda, a ja nie dam rady". Jeżeli tylko zobaczycie takie zdanie, możecie być pewni, że Haker rzuci zaraz jakieś motywujące hasło, psiak otrze łezki i już będzie szczęśliwy i radosny jak rzodkiewka na wiosnę. To nie był sarkazm.
Co do akcji: jest po prostu - no, nie mogę inaczej powiedzieć - jest po prostu NUDNA. Jest schematyczna, zupełnie nieinteresująca, naiwna, do bólu przewidywalna. Autorka nie była w stanie zbudować klimatu. Opis miejsca czy postaci to trzy, cztery przymiotniki. Żadnych szerszych opisów, dlatego przydaje się spora wyobraźnia do łatania luk. Spa-aa-ać...
I jeszcze coś, co zadało mi spory ból - sam sposób pisania. Jestem korektorką w gazetce szkolnej, więc wiem, co mówię. Słownictwo jest ubogie, oko razi zwłaszcza ilość powtórzeń. Na przykład walka z gigantycznym wężem. Ciągle było wąż, wąż, wąż. Bardzo to mnie męczyło. Przecież można wyraz ów zastąpić, przykładowo: gadem, potworem, stworem, kreaturą, gadziną. A jeżeli się nie zna słowa zastępczego, można zawsze poświęcić te parę minut i zajrzeć do słownika, ewentualnie wpisać w Wordzie słowo i komputer zaraz coś nam znajdzie. Jak już wspomniałam, nie ma opisów, co w sporej mierze przyczynia się do tego, że i akcja, i fabuła, i nawet same postacie są ubogie i pozbawione tego "czegoś".
Podsumowując: nie polecam. Zwłaszcza osobom starszym i obytym z książkami. No, chyba że macie kiepski humor czy depresję twórczą - można się pośmiać i dowartościować. Książka chyba najbardziej spodoba się trzecioklasistom. Taka prawda. Zamysł dobry, wykonanie kiepskie. Te wszystkie "ochy" i "achy" to tani chwyt reklamowy wydawcy. Rozumiem, że Autorka jest młoda, książkę zaczęła w wieku 11 lat, ale nie powinna się tak wcześnie wychylać z wydawaniem swego dzieła. Sama dużo piszę i porównując swe teksty z dnia dzisiejszego z tymi sprzed dwóch lat widzę, jak bardzo zmienił się mój język, światopogląd i styl pisania.
I coś na koniec. Kiedy zaczęłam pisać tę recenzję, moja 17-letnia siostra zajrzała mi za ramię. "O ludu..." - powiedziała - "Pamiętam tę książkę. Tragedia, dno i metr mułu zmieszanego ze żwirem". No cóż, chyba miała rację...
Książka otrzymuje ode mnie ocenę 1. Przykro mi.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.