Dodany: 04.03.2007 01:06|Autor: hburdon
Ja z Portofino
Beata, Agnieszka, Hanka i Mania robią "widoczki", zlizują z dłoni "orężadę w proszku", kupują mleko w plastikowych woreczkach, skaczą w gumę, bawią się na trzepaku, mają tarcze przyszyte – nie przypięte na agrafkę, słuchają kaset Jarre'a na grundigu. Brzmi znajomo? W takim razie jesteś prawdopodobnie kobietą z pokolenia Plebanek i w świat "Dziewczyn z Portofino" wejdziesz jak we własne dzieciństwo. Bo Plebanek ma nieprzyzwoicie dobrą pamięć i czytając jej książkę co chwilę ociera się łezkę nostalgicznego wzruszenia: a zawijanie kiełbasy w szary papier pamiętasz? A lubiłaś wyroby czekoladopodobne z enerde? A myśmy na "widoczki" mówiły "niebka", te najlepsze miały pod szkiełkiem obrazek z Donaldem z gumy do żucia. Gdyby nie ta drobna różnica, byłabym przekonana, że to ja napisałam tę książkę. Aha, no i jeszcze zdjęcie autorki się nie zgadza.
"Dziewczyny" to historia czterech przyjaciółek - od roku 1974, kiedy poznają się i razem zaczynają szkołę, do roku 1992, kiedy spotykają się na lotnisku. Przez te osiemnaście lat kłócą się, nie rozumieją, zdradzają, rozstają, odnoszą sukcesy i porażki – ale przyjaźń trwa. Różnie bywa z wiarą, nadzieją, miłością – tymi trzema; od nich wszystkich większa jest przyjaźń. Zapewne nie każdy pogodzi się z taką hierarchią cnót, nie każdy zaakceptuje relatywizm moralny powieści, w której błędy nie zostają naprawione, zło nie zostaje ukarane, a pozytywne bohaterki nie zawsze zachowują się, jak na dobre heroiny przystało. Szczerze mówiąc – mnie też nie do końca ich zachowanie pasuje; ale jakie mam prawo pierwsza rzucać kamieniem?
Mam dwa zastrzeżenia formalne. Po pierwsze, raziła mnie trochę nadmiernie uproszczona symbolika. To, że somatyczne objawy chorób (angina) lub zaburzeń (jąkanie) mogą mieć podłoże psychiczne, jest oczywiste; jednak kiedy w przełomowym momencie życia objawy te znikają dosłownie w mgnieniu oka, można odnieść wrażenie, że autorka nachyla nam się do ucha, szepcząc lekko protekcjonalnym tonem: "Wiesz, bo tak naprawdę to ona nie była chora, tylko nieszczęśliwa". Mhm, sama się tego domyślałam. Czytelnik lubi sam się domyślić, czerpie z tego największą czytelniczą radość, dlatego nie należy w połowie tomu mrugać do niego, wciskając w dłoń kartkę, na której ołówkiem nabazgrano: "Mordercą jest ogrodnik".
Po drugie, zbędna jest, moim zdaniem, większość fragmentów kursywą, ukazujących mgnienia z teraźniejszości. Pierwsze dwa są świetne: narratorka – jeszcze nie znamy jej imienia – mówi coś Agnieszce, ta wybiega z sali szpitalnej. Co takiego powiedziała? "Przetrąciłam nasz świat"[1] – intrygująco kończy się pierwszy fragment. Drugi jest jeszcze lepszy; wspomniana zostaje "tamta historia"[2], przekazywana z ust do ust w najgłębszej tajemnicy – jaka historia? Teraz trzeba będzie doczytać do końca, żeby poznać tajemnicę. Jednak w dalszej części książki fragmenty kursywą niczego nowego już nie wnoszą, a utrudniają czytanie, bo często trudno się zorientować, co kto komu kiedy powiedział: dialog cytowany, jak gdybyśmy byli jego świadkami, to w rzeczywistości rozmowa Agnieszki z Krzysią, o której Agnieszka opowiada Beacie na kasecie, którą Beata puszcza Hance, o czym dowiadujemy się od narratorki pierwszoosobowej. Trochę nadmiernie skomplikowane, prawda?
"Dziewczyny z Portofino" bardzo mi się podobały, bohaterki były mi bliskie, a ich losy – choć powszednie – przykuły moją uwagę od pierwszej do ostatniej strony. Obawiam się jednak, że to książka głównie dla tych, którzy robili "widoczki" (lub "niebka") i pamiętają kolejki do ambasady po paszport. No i nie mają nic przeciwko temu, żeby im przypominać.
---
[1] Grażyna Plebanek, "Dziewczyny z Portofino", wyd. W.A.B., 2005, str. 8.
[2] Ibidem, str. 59.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.