Dodany: 20.09.2007 13:47|Autor: Krzysztof

Czytatnik: Zapiski

Porządki


Mam bałagan na półkach z książkami – słyszę wymówkę, i nie potrafię przekonać domowników do swego: to niemożliwe, ponieważ obojętnie gdzie i jak leżą książki, nie czynią bałaganu. Tym właśnie różnią się od innych rzeczy w domu, ale dobrze, spróbuję zrobić porządek.
"Głębokie gardło" Perkinsa obok książki "Człowiek poszukuje Boga" Świadków Jehowy, za nimi trzy tomiki wierszy Kasprowicza, "Zimorodek" Pseudo - Platona, i "Księga Mormona", wciśnięta mi kiedyś na ulicy Szczecina przez trzech elegancko ubranych panów. Mimo szokująco różnej treści, stoją te książki przytulone do siebie, w pełnej zgodzie, której człowiek mógłby im zazdrościć. Na nich płasko leży ostatni mój nabytek, "Digital Tachograph Training" książka wydana przez Siemensa, z głupio uśmiechającym się do tachografu facetem na okładce. "Przygody Kołatka", ciepła powieść o dawnych czasach czytana z przyjemnością, i to chyba dwa razy, sąsiaduje z jednej strony z Plutarchem, z drugiej z Lemem i dalej z wyborem poezji Horacego, darem dla mnie sprzed dziesiątków lat, wołającym mnie słowami dedykacji i wspomnieniami, ilekroć spojrzę na grzbiet tej książki.
Książki współistnieją spokojnie także mimo różnic w swojej wielkości. Wątłe grubością "Groby Cheronei" Krawczuka stoją ściśnięte pięcioma masywnymi tomami "Kryminalnej historii chrześcijaństwa" Deschnera, a za nimi znowu cienka "Supernowa" J. von Buttlara.
Czarne, płócienne okładki dwóch sporych tomów listów Kafki do Felicji, książek kupionych w wojsku, w Warszawie (w ten sposób zysk z wysokich umiejętności strzelania zamieniłem na książkę nieznanego mi wtedy człowieka, którego słowa o mijaniu się naszych słów z intencjami gdzieś czytałem i zapamiętałem), i przyklejona do nich cienka "Noc wrześniowa" Parandowskiego. Zaraz obok też cienki, ale wystający, bo kwadratowy, powycierany na rogach tomik wierszy Safony otwiera się na słowach jej zdziwionej skargi:
"Taka wiejska dziewczyna cię oczarowała,
która z wdziękiem nie potrafi unieść sukni ponad kostki?"
Oj, Safono, Safono! Taka wykształcona byłaś, ale facetów nie znałaś. Kobiety na pewno lepiej.
Na górnej półce stoją dwa opasłe tomy: "Europa" Davies'a, i "Ulisses" Joyce'a; gdy patrzę na ich grube, pewne siebie cielska, przychodzi mi do głowy myśl o tym, że jeden z nich rozpycha się na tej półce. Nie stoi sobie spokojnie, jak inne, ale właśnie rozpycha się, a przecież nie ma do tego żadnego prawa, chyba że prawo Kaduka. "Pomóżcie nam zasadzić jabłonkę" Ditfurth'a, "Zew krwi" Londona, i "Stawka na pechowego konia" Umińskiego, kolejnego zapomnianego pisarza. Otwieram Ditrfurth’a:
"Dla świata zwierzęcego i roślinnego człowiek jest wprost szatańską istotą, wyposażoną w przemyślne, niezwykłe moce i oddaje się całkowitej samowoli."
Oj, to prawda, ale jakoś nie mam chęci czytać dalszego wywodu.
Przy grubym tomie historii batalionu “Zośka” stoi cieniutki, ale jakże pełny treści Mynarek: "...doskonały spokój przynosi jedynie tępota lub tępa wegetacja, albo fanatyczne, nietknięte zwątpieniem, bezmyślne zaangażowanie!"
Kartkuję książkę w poszukiwaniu słów jaśniejszych, bardziej optymistycznych, ale znajduję jedynie słowa wyrażająca bezlitosną dla fundamentalizmu krytykę. W końcu trafiam na cytowane przez autora słowa A. Kunzli:
"Bezpieczeństwo nie oznacza wszak pewności, lecz doświadczenie solidarności i ludzkiego ciepła, które pozwala nam znieść bez cierpienia wiedzę o naszej ostatecznej niepewności."
Piętro niżej stoi "Pocałunek trędowatemu" Mauriaca, a przy nim historyjki o szalonych i bezsensownych sposobach wydania milionów, czyli "Złota wanna szejka", sąsiadująca z "Udręką i ekstazą" I. Stone, książki, która swoją brązową okładką z wytłoczeniami przypomina odległe czasy lat osiemdziesiątych, gdy zatargałem do introligatora wypchaną torbę książek bez okładek. Szukam drugiego tomu tej powieści, znajduję go na samym dole, wśród książek o wojnie, między "27 Wołyńską Dywizją Piechoty", a... "Zbiorem zadań z fizyki". Skąd ja mam tę książkę?
Półka uginająca się pod ciężarem dwudziestu tomów encyklopedii geograficznej podparta jest książką płasko leżącą na tomach stojącej niżej encyklopedii Gutenberga; przechylam głowę czytając tytuł: "Sam wyjdę bezbronny" Parnickiego.
Znani i nieznani: Coelho, Waltarii, Lem, Exupery - a obok Olbromski, Umiński, Szczygieł, Iwanicki
"Co mi las powiedział" Bratnego. No właśnie, co mi powiedział?
"Zapis powstaje, aby uporządkować to, co się wokół dzieje. Staje się zapisem fabularnym, bo jestem powieściopisarzem." No właśnie, Roman: jest fabularnym zapisem rzeczywistości, dodać trzeba, że zapisem rzeczywistości lat komuny, zapisem aktualnym tylko w Twoim czasie.
W samym kącie, na pół przesłonięta "Twarzą lodowca" Drzeżdżona, mignęła mi, gdy już miałem odchodzić, powycierana, wymęczona książeczka Wiśniewskiego - Snerga "Nagi cel". Stawiam ją w pionie, grzbietem na dłoni, i puszczam okładki, pozwalając otworzyć się w przypadkowym miejscu.
"-Antonio - rozejrzała się wokoło - zapamiętaj tę chwilę.
(...)
-Więc o jakiej chwili mówisz?
-O tej zwyczajnej, jednej z wielu, która teraz obejmuje nas, całuje i odchodzi. (...)
-Dobrze. Będę ją pamiętał. I chyba zrozumiałem, jakie chwile są dla ciebie cenne. Ludzie przechowują w pamięci daty, numery dyplomów, terminy promocji, wspominają śluby i jakieś rocznice, urodziny i pogrzeby, wielkie wydarzenia oraz chwile innych znormalizowanych sukcesów i szablonowych klęsk. Gromadzą to wszystko, co zwyczaje każą im pamiętać, co pasuje do rubryk, co nie złamie trybów liczydeł statystycznych i co nie tworzy ich autentycznego życia. A kiedy u schyłku dnia przychodzi rachmistrz spisowy, oddają to wszystko i zostają z niczym, bo nie mają takich chwil jak my."
Tak potraktowany "Beethoven" Atesa Orga otwiera mi się na słowach jednego ze znajomych wielkiego kompozytora: "Gdy raz zatopił się w nieskończonym świecie dźwięków, całkiem odrywał się od spraw ziemskich; duch jego, zerwawszy wszelkie więzy i zrzuciwszy jarzmo niewoli, wzbijał się w radosnym triumfie ku świetlistym przestrzeniom."
Książka "J.S. Bach" pokazuje mi zdjęcie Claudio Monteverdiego, a myśl, plącząc się i gubiąc, próbuje wyłuskać z pamięci brzmienie jego klawesynu.
Patrzę na rzędy książek, i nie wiem, co ja tutaj mam przestawiać.
Wszystko jest OK: Pindar pisze swoje ody zwycięskie, Mauriac szuka młodzieńca z dawnych lat, Krawczuk ciepłymi barwami maluje starożytne czasy, Ajschylos przepowiada kres szczęścia dla tego, który "strącił zuchwale w proch święte Prawdy ołtarze”; wśród rosochatych dębów Bunsch szepcze mi w ucho opowieść o zdobyciu Kołobrzegu, London wznosi kolejny toast za zdrowie wędrowca na szlaku, a Fiałkowski roztacza wizję baśniowej cywilizacji bez głodu i chłodu.
Tyle wspomnień i skojarzeń! Jedne proste, oczywiste ( "Nostalgia anioła" - i nieznana znajoma internetowa), inne dziwne nawet dla mnie samego - jak odruchowe, natychmiastowe skojarzenie widoku dwutomowej encyklopedii medycznej ze spełnieniem marzenia Arystofanesa o spotkaniu dwóch połówek.
Po co to ruszać?
Zabieram z półki odstawiony tam wczoraj kubek po kawie. Porządki zrobione.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 5778
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 31
Użytkownik: Kaoru 20.09.2007 16:07 napisał(a):
Odpowiedź na: Mam bałagan na półkach z ... | Krzysztof
Ja się kiedyś zawzięłam i zrobiłam porządek na półkach z książkami - mam ich dwie na pół pokoju. Poukładałam mniej więcej tematycznie: literatura młodzieżowa, kryminały, klasyka polska i obca, fantastyka, literatura współczesna... Przez jakiś czas (bardzo krótki zresztą) był spokój, potem książek znów zaczęło przybywać i przybywać, zakupiłam regał, znowu poukładałam. A teraz na Tolkienie i Stone'ie leżą Sapkowski, Brzezińska, Hugo, jeden tom Neala Stephensona... I na razie tak zostanie. Póki znów nie znajdę miejsca :-)
Użytkownik: Krzysztof 23.09.2007 00:59 napisał(a):
Odpowiedź na: Ja się kiedyś zawzięłam i... | Kaoru
Dziękuję, Kaoru.
Mnie jeszcze w tym roku czeka zakup materiałów i wykonanie nowego regału na książki. Taki "swój" jest lepszy, dopasowany do miejsca jego przyszłego ustawienia.
Leżące luzem książki tworzą ciepłą atmosferę w domu, no i są świadectwem ich używania, dlatego ilekroć widzę w jakimś domu rzędy równiutko poustawianych i posegregownaych książek, wydaje mi się, że one tylko tam stoją, zapomniane i zakurzone. Czy zaobserwowałaś pewną zależność wielkości: im większy TV, tym mniejsza biblioteka? Podobną (co do powodów) zależność zaobserwowałem ostatnio przeglądając ofertę nowych laptopów. Otóż te lepsze, mające większy twardy dysk, więcej wejść, dobrą nagrywarkę, z reguły mają też panoramiczy ekran, a więc przystosowany raczej do filmów, niż do tekstów.
Użytkownik: Ysobeth nha Ana 23.09.2007 04:12 napisał(a):
Odpowiedź na: Dziękuję, Kaoru. Mnie je... | Krzysztof
A, hm, ja jednak widzę jedną zaletę uporządkowania książek tematycznie (przynajmniej) - tę mianowicie, że w razie czego łatwiej znaleźć tę potrzebną :) U nas pozornie panuje chaos pierwotny, książki leżą gdzie się tylko zechciała utworzyć ich kupa, ale te kupy rzadko są wymieszane. Moje młodzieżówki leżą na rożku wielkiego stołu (i czasem sypią się na łeb), na parapecie okiennym, trochę w otwartym regale, a sporo w starej szafie. SF&F&H leży sobie zależnie od roku wydania, w warstwach archeologicznych, częściowo popakowane porządnie po kilka w torebki "szelestki", żeby nie porastało kurzem. Fantastyka polska nieprzeczytana przez Starego narasta kupą, chwiejną i bliską już sufitu, na komódce koło tapczanu, a przeczytana osadza się na szafce, żeby z czasem przewędrować do szafy ściennej w przedpokoju. Moje angielskojęzyczne SF&F&H leżą na wierzchu oszklonej szafki, na szczycie wielkiej szafy trzydrzwiowej i na górnych półkach otwartego regału - gdzie tworzą kupy wg podgatunków albo autorów. Nie twierdzę, że w ten sposób jestem w stanie znaleźć wszystko, cokolwiek jest mi potrzebne - ale przynajmniej wiem, gdzie mniej więcej szukać (albo Stary wie) :-)) Zdecydowanie ten chaos kontrolowany nie sprawia wrażenia porządku, wręcz przeciwnie - szaleje po całym mieszkaniu oprócz łazienki, ale trochę uporządkowania w nim jest :-))

Co do zależności między wielkością i jakością ekranu telewizora a obszernością biblioteczki - może jesteśmy tym wyjątkiem, co potwierdza regułę, ale ja osobiście nie mam wielkiego, plazmowego telewizora tylko dlatego, że nie mam za co go kupić. Jeśli kiedyś będę miała, to kupię, a biblioteka nadal będzie sobie szaleć na każdej płaskiej powierzchni :-))) Ma się rozumieć nie będzie mi służył do oglądania rozmaitych Big Brotherów, tylko do porządnych filmów i seriali fantastycznych. Maniactwo filmowe nie przerosło u mnie maniactwa książkowego tylko dlatego, że jest po wielekroć mniej filmów (i seriali) fantastycznych niż książek o tej samej tematyce. No i obejrzenie filmu pożera więcej czasu, niż poczytywanie książki. Dobry laptop też by mi się raczej przydał do oglądania filmów niż czytania e-booków (od tego mam małego palma). A ponieważ przeciętny film dobrej jakości zajmuje ponad 1 GB (przeciętny e-book około 200-800 MB), to i dysk musi być pojemny, bo inaczej się zatka.
Użytkownik: verdiana 23.09.2007 09:23 napisał(a):
Odpowiedź na: A, hm, ja jednak widzę je... | Ysobeth nha Ana
To u mnie jest tak jak u Ciebie. Psychologia oddzielnie, beletrystyka oddzielnie (jestem właśnie w trakcie oddzielania rodzimej od obcej), mitologie, albumy, filozofia, literaturoznawstwo oddzielnie itd. Poezja, słowniki oddzielnie, książki pożyczone oddzielnie. Inaczej niczego bym nie znalazła - a przecież i tak teraz mam z tym problem, bo szukam czegoś i nie znajduję tego tam, gdzie powinno być. Dość szybko też, po zrobieniu porządnej biblioteczki sosnowej z szybkami, nauczyłam się, że:
1. książki i tak się rozłażą wszędzie, gdzie tylko mogą,
2. nowa biblioteczka nie jest dożywotnia (jak myślałam), bo miejsca w niej brakuje już po roku,
3. nie można zbyt często robić gruntownych porządków, bo po nich też niczego nie można znaleźć. :-)

Telewizor mam 14', 10-letni, prawie nieużywany, odkąd się przeprowadziłam na Tarchomin. Marzy mi się oczywiście płaski plazmowy duży ekran... Bo teraz, na 15-calowym monitorze od kompa, średnio mogę oglądać filmy - nie widzę napisów. I w ogóle z łóżka nic na nim nie widzę, więc filmów raczej słucham, co wcale mi się nie podoba - nie bez powodu film to motion PICTURE, a nie sound. :>
Ale nie planuję zakupu telewizora - raz, że nie mam za co, dwa, że szkoda mi pieniędzy. To już wolę zainwestować w większy monitor, przynajmniej będzie mi się lepiej pracować. :-) Czyli czytać!
Użytkownik: Krzysztof 23.09.2007 17:37 napisał(a):
Odpowiedź na: To u mnie jest tak jak u ... | verdiana
Gdzie Ty znowu poszłaś, Verdiano? Nie wystarczy, że ja się ciągle włóczę?
Wczoraj wkuwałem znaczenia takich dziwnych piktogramów, jakie raczy wyświetlać nowy rodzaj tachografu w ciężarówkach, dzisiaj od rana siedzę nad notatkami i zakuwam angielski, chyba już mi się dymi z łepetyny, więc pora na odpoczynek.
Ładnie napisałaś: książki Ci się rozłażą... :) Same. Fakt, one to potrafią.
Laptop jest używany przeze mnie codziennie po kilka godzin, albo i (jak w ten weekend) od rana do wieczora, ale prawie nigdy do wyświetlania filmów. Te czarodziejskie urządzenie jest dla mnie maszyną do pisania, do wyświetlania napisanego, i do przechowywania tekstów. Różnych: listów moich i do mnie, całej masy innych tekstów, mam też w nim trochę książek, ale rzadko je czytam z ekranu, chyba że w podróży, na palmtopie. Do nauki też go używam. I do przechowywania moich zbiorów muzycznych, także zdjęć. Wiesz jak jest z komputerem: jeśli już nabędzie się pewnej biegłości w jego obsłudze, pozna możliwości, staje się coraz bardziej potrzebny, aż w końcu jest niezastąpiony. Z bóg wie ilu tysięcy plików w moim laptoku ten potrzebny znajdę w ciągu sekund. Kartka A4 zapisywana jest w pozycji pionowej, więc szeroki ekran nie jest mi potrzebny, a ze względu na lepszą mobilność, noszę się z zamiarem kupienia laptocika dwunastocalowego. Widziałem takie cacuszka, ślicznotki ważące poniżej dwóch kilogramów, ale Ty piszesz o większym, a nie mniejszym, ekranie. To już nie wiem, co mam kupić... Dlaczego ten większy będzie lepszy, Verdiano?
Użytkownik: verdiana 24.09.2007 10:08 napisał(a):
Odpowiedź na: Gdzie Ty znowu poszłaś, V... | Krzysztof
Mnie ciągle gdzieś nosi i gdzieś gna - jeśli nie w realu to wewnętrznie. Jestem włóczęgą tak jak moja suka. :-)

Książki dostają nóżek i rozłażą się same - tak. :-) I mimo dużej porządnej biblioteczki znowu mam książki na pianinie, pod pianinem, w kartonach (czekają na wysyłkę), na półkach nad biurkiem, na szafce nocnej, na parapetach, na obudowie kompa, na biurku, w szufladach - wszędzie, nawet w łazience! A kucharskie także w kuchni. Same przypełzły. :-)

O laptopie marzę - mogłabym pracować wszędzie, gdzie pojadę, u rodziców, w szpitalu, nad morzem. Mogłabym też zrzucać zdjęcia. Wprawdzie ojciec ma, ale służbowego, więc nie mogę go sobie scustomizować. :(
Nie muszę osiągać biegłości w obsłudze kompa, żeby był niezbędny. Bez komputera i Internetu NIE MA PRACY. Praca = komputer + Internet. I nie będzie inaczej.

Większy będzie lepszy, bo:
- czcionka będzie większa (wprawdzie teraz mogę ją powiększyć, ale ona się wydłuża i wysmukla, ale nie pogrubia, więc prawie nie wpływa na jakość mojego czytania)
- będę mogła odsunąć monitor od oczu, więc będzie mniej raził (teraz, kiedy pracuję, mam go przed samym nosem, niezależnie od wielkości czcionki)
- będę mogła ogarnąć wzrokiem większą część strony (teraz po powiększeniu czcionki w Wordzie zmniejsza się pole widzenia, niestety)
- będzie mniej drażniących przepalonych pixeli (rozpraszają mnie w pracy, jeśli akurat są w widocznym kolorze)
- nie będę musiała siedzieć z nosem w ekranie, więc będę mogła usiąść WYGODNIEJ, co w moim przypadku decyduje o tym, czy w ogóle będę w stanie pracować (czyli będzie mniej bólu, więcej skupienia)

To wszystko sprawi, że będę mogła wydajniej, uważniej, lepiej i przyjemniej pracować. Że praca, którą lubię, nie będzie fizyczną udręką, a jeśli już, to mniejszą niż teraz.

A poza tym na większym ekranie można oglądać filmy i widać napisy. Nie zachodzą one na obraz po powiększeniu. I w ogóle wszystko widać bez siedzenia z nosem w ekranie.
No i już sobie wyobrażam, jakiej jakości będą zdjęcia!
Zmniejszy się też konieczność przewijania stron po powiększeniu czcionki, bo się po prostu będą mieścić na ekranie.

Krzysztofie, kup to, co T0BIE jest potrzebne, co TOBIE poprawi komfort pracy! Nie sugeruj się cudzymi potrzebami, wsłuchaj się w swoje!
Użytkownik: Krzysztof 27.09.2007 14:07 napisał(a):
Odpowiedź na: Mnie ciągle gdzieś nosi i... | verdiana
Wiem, jaką wygodą jest posiadanie laptoka! Ja też długi czas planowałem go kupić, ale po prostu nie miałem pieniędzy. Przy okazji stary dowcip, ale bardzo mi się podobający: Fenicjanie wymyślili pieniądze. Szkoda tylko, że wymyslili ich tak mało... Dopiero całkiem niedawno kupiłem za kilkaset złotych staruszka, niestety, mającego swoje zwyczaje. Uparciuch z niego, ale dogadujemy się. Wcześniej przez kilka lat pisałem na palmie z telefonem i czterocalowym ekranem. Służy mi do dzisiaj, poklejony i zabytkowy, z klawiaturą powycieraną opuszkami palców, wymienianą już trzy razy; dzięki niemu zdarza mi się napisać list w podróży i zaraz wysłać go. Z laptopa też mogę, mam w nim kartę bezprzewodowego dostępu do internetu, ale jego mobliność jest mocno ograniczona, co zrozumiesz, gdy w podróży będziesz dźwigała kilkukilogramową torbę z zawartością wrażliwą na uszkodzenia. Wiesz, Verdiano, jaki laptok byłby dla mnie najlepszy? Taki z pionowo postawionym ekranem - wtedy nawet przy dwunastocalowym ekranie wyświetlałby całą stronę tekstu, ale nie widziałem takich:(
Użytkownik: verdiana 27.09.2007 15:02 napisał(a):
Odpowiedź na: Wiem, jaką wygodą jest po... | Krzysztof
Widziałam laptopy z pionowym ekranem - tzn. ekrany miały normalne, ale można je było odchylić do pionu, coś jak z ekranikiem przy aparatach fotograficznych.

Mnie dźwiganie nie grozi, i tak mogę max pół kilo. :> Ale zdarzyło mi się nieść z pracy laptopa służbowego, stareńkiego, 14-calowego, ale wściekle ciężkiego (kiedyś takie były). Teraz są takie, jakiego ma Monika.W - ważące 1.2 kg. :-)
Użytkownik: Krzysztof 23.09.2007 17:52 napisał(a):
Odpowiedź na: A, hm, ja jednak widzę je... | Ysobeth nha Ana
A dodać jeszcze trzeba drugi, ale jakże ważny powód: książka daje większe pole wyobraźni!
Ze "Starym" jako mianem nadanym starszemu mężczyźnie wiążą się moje bardzo miłe wspomnienia (literackie, dodam od razu), dlatego ośmielam się prosić o wyjaśnienie, kogo masz tutaj na myśli. Czcza to ciekawość, ale to słowo poruszyło mnie.
Fajny masz ten książkowy bałagan :) Czytasz książki napisane po angielsku? Ale Ci zazdroszczę!!
Użytkownik: Ysobeth nha Ana 23.09.2007 20:51 napisał(a):
Odpowiedź na: A dodać jeszcze trzeba dr... | Krzysztof
"Stary" akurat tutaj niezupełnie oznacza wiek (choć bardzo młodzi nie jesteśmy), jest to "tytuł" mojego ślubnego :) On jest Mój Stary, ja jestem Jego Stara ;-) Dalej jest: Młody (syn Starego), Młoda (żona Młodego) i Mała (córeczka Młodych, a wnuczka Starego) :-) Taki minisystem rodzinnych nazwań :)

Czytanie książek w oryginale ratuje mnie przed niefrasobliwością polskich wydawców, którzy wydają sobie pierwszy tom... i czasem kończą na nim, a czasem grzęzną gdzieś w środku cyklu. Albo z całego dorobku autora wydają akurat najmniej atrakcyjną książkę. Albo w ogóle ignorują istnienie autorów, na wspomnienie których twórczości zaczynam się ślinić ;-) Dawniej, jak wydawano mniej książek niż byłam w stanie pożreć, kupowałam "z głodu" pozycje radzieckie - potem poszłam w angielskojęzyczne
i już nie wróciłam, bo tego jest tyle, że do końca życia mi starczy :) No bo są jeszcze e-booki...

Do czytania w obcym języku (jeśli się oczywiście ma opanowane jego podstawy) wystarczy mieć książkę, którą się chce za wszelką cenę przeczytać. Na początek bierze się wielki słownik i mozolnie przebija przez tekst. Przy drugiej już słownik częściej odpoczywa. Przy kolejnej pozostaje bezczynny, bo wiele wynika z kontekstu, po kilkudziesięciu zaczyna się widzieć, że trzy czwarte języka istnieje pozasłownikowo ;-) Po kilkuset albo i tysiącu można zostać tłumaczem... oczywiście pod warunkiem, że się sprawnie posługuje językiem ojczystym :-)
Użytkownik: Krzysztof 24.09.2007 00:04 napisał(a):
Odpowiedź na: "Stary" akurat ... | Ysobeth nha Ana
Tak też myślałem – że Stary jest Twoim mężem, niemniej wrażenie pozostało, i teraz pewnie będę kojarzyć Twoje biblionetkowe imię z tamtym literackim Starym.
Po kilkudziesięciu przeczytanych książkach słownik będzie leżał bezczynny? A to mnie pocieszyłaś, bo oznacza to, że już za jakieś 20 lat będę mógł wykasować go z pamięci laptoka! :)
A tak na poważnie: na ludzi płynnie posługujących się angielskim patrzę trochę tak, jak na istoty innego, niepojętego gatunku - z podziwem i niedowierzaniem. Zresztą, podobnie patrzę na ludzi, którzy mają w paluszku te wszystkie odmiany przez przypadki i co tam jeszcze wymyśliliśmy w naszym jezyku. Angielski postrzegam trochę tak, jak londyńskie metro: plątanina logiki i absurdu, przez które trzeba się mozolnie przebijać. Bywa, że jestem zadziwiony elastycznością słowotwórczą tego języka, pomysłowością w tworzeniu nowych znaczeń – jak wtedy, gdy przeczytałem bardzo ładne słowo "headlight", które etymologicznie tłumaczę sobie jako głowę światła albo świetlną głowę (bardzo trafne określenie – jeśli pamięta się kulisty wygląd starych, wielkich reflektorów samochodowych), ale na ogół ręce mi opadają wobec mnogości nieprzeliczonej ich alogicznych (będących takimi dla mnie, bo umysł mam raczej ścisły) zlepków słownych o znaczeniu nijak się mającym do znaczeń poszczególnych słów składowych. Próbuję wtedy wychwycić ciąg znaczeniowy, a niechby jego ślad, cokolwiek, co pozwoliłoby mi na zrozumienie, które przychodzi mi stosunkowo łatwo, by w ten sposób uniknąć zwykłego, chciałoby się powiedzieć mechanicznego, wkuwania do którego nie mam głowy, to znaczy pamięci, ale nawet jeśli to się udaje, to tylko do pewnego miejsca, za którym nie ma już nic do zrozumienia, a tylko jest kucie, kucie, kucie.
Zazdrość o której pisałem, chyba pozostanie. :)
Użytkownik: Ysobeth nha Ana 24.09.2007 11:55 napisał(a):
Odpowiedź na: Tak też myślałem – ... | Krzysztof
Słownik po kilkudziesięciu przeczytanych książkach nie jest niepotrzebny - po prostu zaczyna przeszkadzać, bo się na tyle szybko wchłania tekst, że wszelkie przyhamowania, przerwy na poszukiwanie słowa, są niemiłe i prościej się domyślić o co chodzi, ucząc się przy tej okazji zakresu znaczeniowego, którego słowniki nie są w stanie w takiej szerokości zawrzeć. Właśnie twoja (a i moja) metoda jest najlepsza - wiadomo, że dane słowo czy wyrażenie nie powstało ot tak sobie, tylko jest w nim pewna logika, którą można odgadnąć. Jest to obcowanie z żywym językiem, jego naturą, zamiast mechanicznego wkuwania słówek. Choćby ten twój "headlight" - raczej "głowowe światło" (pamiętamy wszak że z dwóch sąsiadujących rzeczowników pierwszy jest często przymiotnikiem) - "głowę" należy pojmować jako wszystko, co jest na przodzie, a więc "głowa" pociągu, "głowa" tekstu, "głowa" pochodu i tak dalej, jak już masz zakres znaczeniowy, to łatwo odgadnąć, jak się to ma do kontekstu. Problem robi się dopiero wtedy, kiedy chcesz to przetłumaczyć na polski - nagle zaczyna brakować polskich zwrotów i wtedy słownik wraca do łask ;-) Tak naprawdę wykuwać na pamięć to absolutnie trzeba tylko czasowniki nieregularne, trzy formy każdego, z automatu i odruchu: napotykasz "went" i wyskakuje ci z rozumu: "go-went-gone" ;-)

Z moich ulubionych "odkryć" w angielszczyźnie było słowo "foolproof" (niezawodny, nie do zepsucia), które "przetłumaczyłam" sobie jako "odporny na głupka" :) I zachwyciło mnie też pochodzenie zwykłego poczciwego śniadania, "breakfast" - czytając trylogię Mary Stewart o Merlinie, gdzie jest leciutka archaizacja, napotkałam moment, kiedy nadszedł poranek, bohaterowie obudzili się, wstali, "they broke their fast"... "Broke" - czas przeszły od nieregularnego "break" - "łamać", "przerywać"; i "fast" - "post", "pościć". No to przecież logiczne - nocą w czasie snu się nie je, czyli pości, wstając rano łamie się ten post :-))
Użytkownik: Krzysztof 27.09.2007 14:20 napisał(a):
Odpowiedź na: Słownik po kilkudziesięci... | Ysobeth nha Ana
No właśnie, odgadnąć - tak właśnie postrzegam angielski: jako mało precyzyjny, częstokroć dopuszczający wiele znaczeń, język, który trzeba interpretować, co też znajduje potwierdzenie w jednym ze słów określających tłumacza.
Zadziwia mnie elastyczność tego języka, swoboda, z jaką tworzy się tutaj nowe znaczenia. Nasz język jest pod tym względem bardzo sztywny, my musimy mieć nowe słowo, ale nie mając go z powodu ograniczeń słowotwórczych, pożyczamy słowo od sasiadów, i w rezultacie słów rdzennie polskich wcale nie jest dużo w naszym języku, zwłaszcza słów technicznych. Nasza “karoseria”, słowo brzydkie, twarde, więc zapewne pochodzenia niemieckiego, jak tyleż słów technicznych – a po drugiej stronie Kanału “car body”. Karoseria jako ciało (a nie powinno być raczej skin?) samochodu. I już. Mają swój wyraz, bez zapożyczania, a nam język zabrania tworzenia takich słów, my musimy mieć specjalne słowo, albo stosować opis, czego w języku codziennym nie da się używać, i w rezultacie bierzemy słowo z języka obcego.
Podobnie jak Ty, co rusz napotykam słowa bardzo pomysłowo utworzone na zasadzie logicznego ciągu znaczeniowego słów składowych – i wtedy zazdroszczę Anglikom. Szczególnie, że jeszcze częściej spotykam słowa, które po lekkiej zmianie wymowy zostały przez nas, Polaków, zapożyczone od nich.
Zastanawiałem się nad dwoma kwestiami związanymi z cechami angielskiego. Po pierwsze: na ile ta elastyczność wynika z praźródeł tego języka, z konieczności pogodzenia wymowy i pisowni miejscowych języków brytyjskich, z mową germańskich plemion Anglów i Sasów? Może wtedy, u zarania tego języka, poprzez zderzenie się dwóch odmiennych jezyków, stworzone zostały podstawy jego elastyczności, a w rezultacie jedna z przyczyn jego uniwersalności? (Oczywiście obok takich czynników jak Royal Navy dawniej, i US marines obecnie).
I drugie: jaki jest wpływ cech języka na cechy ludzi posługujących się nim. Ilekroć przyjdzie mi do głowy te pytanie w czasie nauki angielskiego, wspominam Orwella i jego “Rok 1984”. Pamiętasz plany władz wyrugowania z języka wielu słów o pozytywnym znaczeniu? Wcześniej nie zastanawiałem się nad takimi związkami, dopiero Orwell uświadomił mi je. One istnieją, ale jaka jest ich siła oddziaływania? Czy można znaleźć związek miedzy rygoryzmem słowotwórczym naszego języka, a cachami (także i historią!) naszego narodu? Czy swoboda językowa angielskiego znajduje oddźwięk w cechach ludzi, dla których ten język jest językiem codziennym?
Nie wiem. Coś mi się plącze po głowie, ale za mało mam wiedzy, aby odpowiedzieć sobie na te pytania. Wydaje mi się, że takie związki istnieją, ale tylko wydaje się. Chetnie przeczytam tutaj słowa kogoś, kto ma więcej przemyśleń i wiedzy niż ja.
Użytkownik: Ysobeth nha Ana 29.09.2007 22:02 napisał(a):
Odpowiedź na: No właśnie, odgadnąć - ta... | Krzysztof
Nie wiem, czy mam więcej czegokolwiek ;-) Język angielski to jest coś, co narastało wiekami z wchłaniania rozmaitych języków. Trochę inaczej niż u nas - gdzie naleciałości brały się od sąsiadów, wędrownych handlarzy, rozlicznych, przyjaznych lub wrogich, kontaktów na wielu płaszczyznach (niemiecki, rosyjski, węgierski, turecki), tudzież mód na używanie tego lub innego języka (łacina, francuski, angielski). Tam odbywało się to drogą kolejnych najazdów lub osiedleń, począwszy od Piktów, Celtów różnej maści, Anglów, Jutów, Rzymian, Wikingów (głownie duńskich i norweskich), Sasów (ponoć osiedlonych w pasie na wybrzeżu przez Artura), wreszcie Normanów. Więc właściwie przyniesiony przez Normanów francuski zderzył się nie z czymś jednorodnym, tylko "dodał się" do już istniejącego zlepka. Przynoszący nowe elementy nie byli "przelotnymi ptakami", tylko osiadali na Wyspach mniej lub bardziej na stałe...
Użytkownik: hburdon 29.09.2007 22:28 napisał(a):
Odpowiedź na: Nie wiem, czy mam więcej ... | Ysobeth nha Ana
Bo jak już się tak daleko zapędzili, to nie bardzo było gdzie iść dalej. Kontynuowanie podróży groziło odkryciem Grenlandii. :-)
Użytkownik: Ysobeth nha Ana 30.09.2007 00:19 napisał(a):
Odpowiedź na: Bo jak już się tak daleko... | hburdon
No ale w zasadzie mogli najechać, nagrabić i wracać do domu ;-) A tymczasem albo od razu osiadali na stałe, albo jak Rzymianie - najpierw podbijali, potem zakładali obozy i garnizony wojskowe, wreszcie poszło im w prywatne wille i rozmaitą infrastrukturę, a nawet jak się w końcu wynieśli, to zostawili mnóstwo potomstwa i "Rzymian kulturowych". U nas najpodobniej było w czasie rozbiorów, tylko że u nas był bardzo silny sprzeciw, w końcu aż do dziś walczymy zaciekle z rusycyzmami i trochę mniej energicznie z germanizmami. U nich najwyżej świniopas w "Waverleyu" mamrotał z niechęcią, że dopóki świnia biega na czterech, to nazywa się po saksońsku "swine", a jak trafi na stół, to dostaje normańską nazwę "pork" :-)
Użytkownik: Ysobeth nha Ana 30.09.2007 00:49 napisał(a):
Odpowiedź na: No właśnie, odgadnąć - ta... | Krzysztof
Co do związku elastyczności języka z historią państwa - wydaje mi się, że to działa w obie strony. To znaczy - u nich podbijający, aczkolwiek w pierwszym pokoleniu na pewno bardzo uciążliwi dla podbijanych, dość szybko byli asymilowani. Owszem, były (Szkoci) i są (Irlandczycy) rozmaite walki o niepodległość, ale bardziej politycznie niż językowo. U nas inaczej - język był częścią walki z zaborcą, pielęgnowany, uwznioślany, święty i upatriotyczniany (Ojczyzna - polszczyzna). Zapewne stąd wzięła się niechęć, odgórna również, do wszelkiego słowotwórstwa. Przyswajanie obcych wyrazów i zwrotów też wcale tak łatwo nie przebiega, no chyba że coś, co ma być nazwane, nijak nie daje się nazwać krótko i treściwie po polsku.

Orwell oczywiście nie był jedyny z wymyśleniem państwa, gdzie język jest narzędziem zniewalania, gdzie istnieją zwroty właściwe oraz podejrzane ideologicznie. W "Wydziedziczonych" Le Guin na planecie o ustroju komunistycznym zabroniono używania zaimków dzierżawczych - nie można było powiedzieć "weź mój widelec", tylko "weź widelec, którego używam". "Gelsomino w Krainie Kłamczuchów" Rodariego, chociaż dla dzieci, też jest na ten temat: nie wolno mówić tak jak jest, tylko odwrotnie. A zresztą w życiu to samo - wszyscy pamiętamy, jak było i jakich zwrotów należało używać w minionym ustroju, i ci, co chcą widzieć i słyszeć - widzą i słyszą, że i teraz istnieje język polityków, w którym te same wyrazy znaczą coś całkiem różnego od znaczenia słownikowego albo powszechnie przyjętego.
Użytkownik: Krzysztof 30.09.2007 13:28 napisał(a):
Odpowiedź na: Co do związku elastycznoś... | Ysobeth nha Ana
Teraz wiem, skąd się wzięły nasze świnie i dlaczego w angielskich sklepach jest pork:). A propos (i to bardzo): nasi politycy jako żywo przypominają mi widzianą kiedyś w cyrku małpę ubraną w marynarkę i próbującą zachowywać się jak człowiek. Zadziwiające podobieństwo. A z nazwą mięsa podobnie jest i u nas: mamy wołowinę, mimo że wołów już nie mamy, a pospolite krowy. Kiedyś Krawczuk zwrócił mi uwagę na większą trwałość słów niż kamieni, co widać i tutaj.
Faktycznie, język był u nas orężem walki z zaborcą o tożsamość narodową, i ten fakt mógł być przyczyną niechęci naszego języka do tworzenia nowych słów w oparciu o słowa obce. Ja sam odczuwam taką niechęć słysząc – to przykład jeden z wielu – o “panelowych dyskusjach”; albo słysząc słowo “rekord” używane w polskim tekście w znaczeniu angielskim, czyli jako zapis; albo widząc co drugi wyraz pisany z wielkiej litery. Takie nowomody odbieram jako niepotrzebne (albo wprost idiotyczne) zaśmiecanie naszego języka - wynik niedostatecznej znajomości jezyka ojczystego, lenistwa, albo chęci pozowania. “Dyskusje w panelach” – brrr! Na szczęście bardzo rzadko oglądam TV. Właśnie! Pisownia tego skrótu, jak i on sam, też przecież nie jest nasz! Lenistwo? Dobrze, napiszę “...rzadko oglądam telewizję”, chociaż i ten wyraz nie jest nasz, ale od niego już się nie ucieknie.
Zadając pytania o związki między elastycznością języka a cechami narodu używającego go, myślałem głównie o związkach przyczynowo – skutkowych. Czy ogromne bogactwo słów, znacznie przewyższające zasoby naszego jezyka, elastyczność znaczeniowa, swoboda słowotwórcza języka angielskiego, czy te cechy mają jakieś znaczenie w kształtowaniu cech osobowościowych ludzi posługujących się nim na co dzień? Bardziej wprost: czy takie cechy języka nie wspomagają rozwoju człowieka? Zaznaczam, że pytam, nie stwierdzam. Nie wiem, ale myśl taka przyszła mi do głowy. Jeśli na te pytania należałoby odpowiedzieć twierdzącą, to należałoby jednocześnie zgodzić się z działaniem w przeciwnym kierunku: skromne zasoby słów i sztywne reguły jakiegoś języka upośledzają ludzi mówiących tym językiem. Czy jest to możliwe?
Miałem już wysłać ten komentarz do Biblionetki, ale przypomniała mi się pewna moja rozmowa z Anglikiem. Na powitanie walnął mnie otwartą dłonią po plecach i śmiejąc się powiedział (piszę fonetycznie, bo nie wiem, jak coś takiego zapisać): orojt? Bez żadnych akcentów, dokładnie tak, jak napisałem, tyle że ze słabym, jak to u nich, “r”, a ja gorączkowo szukałem w pamięci znaczenia tego “orojta”, i dopiero po chwili zrozumiałem, że on się pyta, czy u mnie wszystko w porządku. No i w związku z tym Anglikiem pomyślałem, że jeśli nawet istnieją zależności o których pisałem, to pewnie nie dotyczą wszystkich ludzi...
Użytkownik: hburdon 30.09.2007 14:07 napisał(a):
Odpowiedź na: Teraz wiem, skąd się wzię... | Krzysztof
Anglik, który na powitanie wali dłonią w plecy, to jakiś nietypowy Anglik. :-) Za to "alright" na powitanie - jak najbardziej typowe.

Pytanie, czy to człowiek kształtuje język, czy też język człowieka, od dawna nurtuje językoznawców, i na pewno znalazłbyś wśród nich tak zwolenników, jak i przeciwników twojej teorii. Osobiście uważam, że wpływ człowieka na kształtowanie języka jest większy niż odwrotnie.
Użytkownik: Ysobeth nha Ana 30.09.2007 20:35 napisał(a):
Odpowiedź na: Anglik, który na powitani... | hburdon
A chyba się z tobą zgodzę - też mi się wydaje, że człowieka najwięcej kształtują okoliczności, otoczenie, historia - a on z kolei odzwierciedla to wszystko w języku. Język sam w sobie jest raczej skutkiem niż przyczyną (chociaż ciągle ktoś usiłuje kształtować sposób myślenia społeczeństwa przez narzucanie stylu języka). Tak mi się wydaje - ale oczywiście mogę się mylić, nie jestem specjalistą od psychologii społecznej ani językoznawstwa.
Użytkownik: hburdon 30.09.2007 20:40 napisał(a):
Odpowiedź na: A chyba się z tobą zgodzę... | Ysobeth nha Ana
Najbardziej znana teoria mówiąca, że język kształtuje myślenie, to tak zwana hipoteza Sapira-Whorfa:
http://pl.wikipedia.org/wiki/Hipoteza_Sapira-Whorfa
Użytkownik: Krzysztof 01.10.2007 00:07 napisał(a):
Odpowiedź na: Najbardziej znana teoria ... | hburdon
Owszem, zapytanie “all right” jest typowe, i zapewne zrozumiałbym go mimo mojej mocno kulawej angielszczyzny, ale ten człowiek powiedział te słowa dokładnie tak, jak je napisałem. Stąd początkowe niezrozumienie, a tak niewyraźna wymowa, właściwie deformacja, jest w Anglii powszechna - w pewnych kręgach, oczywiście.
Byłem na stronie wikipedii, czytałem, i... chyba dalej nie wiem, jak to jest, bo też i naukowcy nie są pewni tych oddziaływań. Pomyślałem o nich poznając wiele słów angielskich o tak bardzo mnogich i różnych znaczeniach, że, zdawałoby się, nie związanych ze sobą w żaden sposób. Czasem ciekawi mnie sposób kojarzenia tych znaczeń ze słowem je określającym, ciekawi, jakimi to meandrującymi drogami biegły myśli Anglików, skoro te związki spostrzegli, i czy nie zostawiło to śladu w cechach ich umysłowości. I drugi powód, ogólniejszy, nie dotyczący określonego języka, powód który był nie tyle wnioskiem, co raczej moim założeniem: na ogół myślimy słowami. Najpierwsze wrażenia, odczucia wszelakie, obywają się bez słów, ale tylko na początku, bo gdy myślimy o nich – wspominając je, porządkując – to już słowami. No i stąd pytanie o związek między zasobem słów a kształtem i rodzajem myśli. Jak będzie w sytuacji skrajnej: czy człowiek, który nie zna żadnego języka, potrafi myśleć tak, jak my?
Użytkownik: hburdon 01.10.2007 01:20 napisał(a):
Odpowiedź na: Owszem, zapytanie “... | Krzysztof
Dlatego napisałam "alright", nie "all right". To taka uproszczona pisownia, niechętnie widziana przez purystów, ale właśnie dobrze chyba oddająca tę uproszczoną wymowę. Bo nie chodzi tu przecież o dosłowne pytanie: "Are you all right", czy wszystko u ciebie w porządku, tylko o "alright" znaczące dokładnie tyle co "cześć", "siema". (A prawidłowa odpowiedź brzmi: "Yeah, you?" :-))

Wiesz, ja nie do końca zgadzam się z tym co piszesz, że na ogół myślimy słowami; a konkretnie nie zgadzam się z tym "na ogół". Uważam, że najważniejsze procesy myślowe odbywają się na poziomie abstrakcyjnym, ponadjęzykowym, zaś przekładanie ich na język jest już aktem tłumaczenia, interpretacji. Julia Hartwig w "Błyskach" cytuje Cwietajewą: "Pisanie to już tłumaczenie na inny język". Pisanie, mówienie - to są procesy wtórne.
Użytkownik: Krzysztof 02.10.2007 01:21 napisał(a):
Odpowiedź na: Dlatego napisałam "a... | hburdon
Chciałbym, aby i dla mnie w angielskim było wszystko takie jasne jak dla Ciebie – mimo bardzo niedbałej wymowy Anglików. :)
Wydaje mi się, że nasze stanowiska (tak właściwie to ja nie mam sprecyzowanego stanowiska, to wszystko ot, tak tylko przyszło mi do głowy w czasie nauki) w tej ostatniej kwestii nie są zbyt odległe, różnią się chyba tylko oceną usytuowania granicy między pozasłownym odczuwaniem, a tym drugim poziomem, na którym słowa, te wypowiadane w myśli, zdają się być potrzebne.
Zapędziliśmy się w trudne do rozpoznania rejony, odległe od tematu głównego, czyli od książek. Wracając do nich, pochwalę się zakupem ośmiu książek: pięknego wydania w sześciu tomach całej sagi o wiedźminie Sapkowskiego, kolejną pozycję o Prouście, oraz książkę “Bóg urojony”. Dowiedziałem się o niej tutaj, jej recenzja jest wśród polecanych, a że kwestie związane z wiarą zawsze żywo mnie interesowały, spora część biblioteczki jest o niej, kupiłem. A stare, tanie, klejone wydanie Sapkowskiego przejdzie do drugiego rzędu książek, dołączy do tych wszystkich, które lata świetności mają za sobą. Część z nich mam zamiar oddać do introligatora, ale dla niektórych na ratunek jest już za późno, tyle że żal mi je wyrzucić...
Użytkownik: tina 23.09.2007 06:45 napisał(a):
Odpowiedź na: Dziękuję, Kaoru. Mnie je... | Krzysztof
Moje książki stoją w równiutkich rzędach, ustawione alfabetycznie i z podziałem na gatunki, w regale zbudowanym specjalnie dla mnie :) I nie dlatego, że ich nie czytam, choć telewizor mam spory :) Po prostu po przekroczeniu magicznego tysiąca książek okazało się, że bez tego nie da się nic znaleźć. Dla mnie to udręka, gdy wiem, że mam książkę, a nie mogę jej zlokalizować.

A tak przy okazji - strasznie mi się spodobał tekst w Twojej czytatce. Prawdziwa poezja na temat książek :)
Użytkownik: verdiana 23.09.2007 09:28 napisał(a):
Odpowiedź na: Moje książki stoją w równ... | tina
O, to, to! U mnie to się też zaczęło od tysiąca. Książki muszą żyć. Nie może być tak, że niby są, a ich nie ma, bo nie wiadomo, gdzie są, leżą gdzieś zakurzone, nieczytane, może czymś przywalone. To nie są zwykłe przedmioty, żeby mogły tak wegetować. :( Nie mogłabym żyć tak jak Maria Janion, która ma w domu korytarzyki z książek, a kiedy jakiejś potrzebuje, to nie szuka u siebie (choć wie, że ma), tylko idzie do biblioteki, bo tam się szybciej znajdzie. Książka ma być czytana, używana, a nie porzucona gdzieś w nieodkurzanym kącie. Nieużywane książki oddaję w dobre ręce. :-)
Użytkownik: Krzysztof 23.09.2007 17:42 napisał(a):
Odpowiedź na: Moje książki stoją w równ... | tina
Dziękuję, Tino:)
Ta poezja jest w książkach – o swoich namiętnościach pisze się łatwo. Od zawsze marzyłem o wielkiej bibliotece i takiej płytotece; z wszystkich innych marzeń niemal nic nie zostało, ale w tym los był łaskawy, za co dzięki mu wielkie. Kiedyś znalazłem na allegro parę licytacji całych bibliotek domowych, pamiętam, że wyprzedawano je za grosze. Pomyślałem wtedy, że może i przed tymi książkami ktoś stawał i patrząc na nie, odbywał wędrówki w swoją przeszłość, a teraz jego dziecko wyprzedaje te wspomnienia... Wtedy postanowiłem, że kiedyś, gdy już przestanę się włóczyć po świecie, wezmę do siebie, to znaczy kupię, taką bibliotekę.
Tino, kilka dni temu miałem okazję dokładnie obejrzeć w sklepie włączone telewizory wysokiej rozdzielczości (wiesz, technika LCD i HDTV), wrażenie zrobiły na mnie duże. Filmy fabularne nie bardzo mnie interesują, ale dla obejrzenia filmów przyrodniczych warto kupić takie wielkie cacko.
Użytkownik: Krzysztof 06.10.2007 12:04 napisał(a):
Odpowiedź na: Dziękuję, Kaoru. Mnie je... | Krzysztof
Aleks, mój przyjaciel który czasem tutaj zagląda, zwrócił mi uwagę na niewłaściwość mojego powiązania wielkości domowej biblioteki z wielkością telewizora. Zastanowiłem się na tą jego uwagą, wspomniałem mieszkania paru znajomych, którzy czytając, nie mają wiele książek mając duży telewizor – i uznałem uwagę za słuszną. Jakieś powiązanie tutaj jest, ale tylko śladowe, i na jego podstawie nie można uogólniać. Jeśli ktoś z czytających moją wypowiedź poczuł się dotknięty – przepraszam.
Użytkownik: piano 27.09.2007 13:00 napisał(a):
Odpowiedź na: Ja się kiedyś zawzięłam i... | Kaoru
Ja równiez postanowiłam to kiedyś uczynić tj.porządek z książkami.Ich spis mam w komputerze więc jest mi o wiele łatwiej.To niby tylko 287 pozycji a jednak potrafią dokuczyć człowiekowi kiedy są porozwalane.W porównaniu z porządkami jakie robię co tydzień z w bibliotece - moja domowa biblioteczka staje się mglistym maleńkim kwadracikiem.
Użytkownik: imarba 23.09.2007 08:12 napisał(a):
Odpowiedź na: Mam bałagan na półkach z ... | Krzysztof
Pięknie powiedziane. Pięknie napisane. Książki muszą żyć własnym życiem. Wędrować po pokojach, pomieszkiwać to tu to tam, odwiedzać kuchnię i stoliki nocne, a czasami czuwać obok łóżka, żeby lepiej się spało.
Poupychane według jakiejś ludzkiej nieznanej im zasady na półkach, alfabetycznie czy gatunkami, w zależności od wielkości, grubości, albo koloru okładki gubią się.
W moim bałaganie prawie zawsze natychmiast odnajduję książki, których szukam, pamiętam ich miejsca tu gdzie mieszkam obecnie, ale i na regałach, których już nie ma, w dalekim domu, w mieście, w którym już nie mieszkam. To tak jakby książka sama decydowała gdzie czuje się najlepiej.
Ktoś kiedyś złośliwie poukładał mi książki, to było straszne. Bałagan, jaki wówczas zapanował poraził mnie i przerósł, niczego nie mogłam znaleźć, trzeba było miesięcy, aby powolutku, bez niczyjej wiedzy, jedna po drugiej, książki wróciły na swoje dawne miejsca! Fakt linia okładek nie była już idealnie prosta, ale za to znów mogłam wszystko odleźć bez trudu.
Użytkownik: Krzysztof 23.09.2007 17:47 napisał(a):
Odpowiedź na: Pięknie powiedziane. Pięk... | imarba
Tak jest! Ja też pamiętam miejsca, w których stały książki w moim poprzednim mieszkaniu. Ta cecha naszej pamięci przypomniała mi przygody, jakie czasem mnie spotykały w moim licznych podróżach po kraju. Otóż bywało, że chcąc kupić coś potrzebnego mi w pracy, przypominałem sobie adres odpowiedniego sklepu, jechałem na tę ulicę, i dopiero w czasie daremnego szukania go tam przychodziło olśnienie: owszem, taki sklep był na ulicy o takiej nazwie, ale nie w tym mieście!
Niemniej często mi się zdarza długo szukać książki po półkach, ale winą za to obarczam nie swoją sklerozę (skąd!), ani (tym bardziej) bałagan, ale same książki (tak, tak!), a to dlatego, że one rozpraszają moją uwagę. Zacznę szukać, i zaraz znajduję inną książkę, bywa, że wezmę ją w rękę, otworzę, przekartkuję, przeczytam parę zdań, posłucham wspomnień, odłożę, i po chwili inna książka ciśnie mi się w rękę, więc biorę ją, i... zapominam o tej szukanej, albo czasu brakuje i poszukiwania muszę zakończyć. To kto winien? Ale one mają w sobie coś takiego (nie bez powodu są rodzaju żeńskiego!), co nie pozwala mi mieć pretensji do nich. Dokładnie w ten sam sposób latem, w czasie prowadzenia samochodu, rozpraszają mnie dziewczyny, w czym dostrzegam kolejne podobieństwo między nimi a książkami:)
Legenda
  • - książka oceniona przez Ciebie - najedź na ikonę przy książce aby zobaczyć ocenę
  • - do książki dodano opisy lub recenzje
  • - książka dostępna w naszej księgarni
  • - książka dostępna u innych użytkowników (wymiana, kupno)
  • - książka znajduje się w Twoim schowku
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: