Przedstawiam
KONKURS nr 64 pt.
" JAK TO WSZYSTKO SIĘ ZACZYNA, czyli POCZĄTKI KSIĄŻEK", który przygotowała
bluejanet:
Drodzy biblionetkowi Konkursowicze !!
Ktoś kiedyś powiedział, że prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy.
- Zdradzić zakończenie książki - toż to byłaby zbrodnia niesłychana ... Zapraszam do przeczesania domowych biblioteczek - konkursowe fragmenty czekają na rozpoznanie.
Ale zacznijmy od początku ;)
Za każdą prawidłową odpowiedź można uzyskać 2 punkty (za autora i tytuł). Cokolwiek napiszecie w mailu, może ujrzeć światło dzienne na forum - gawiedź też chce zabawy :D Co smakowitsze kąski znajdą się w podsumowaniu konkursowym, oczywiście gwarantowana pełna anonimowość. Choćby mnie żywcem boki przypiekano - autora nie zdradzę ;)
Koniec konkursu
12 czerwca 2008 (środa)
godz. 12:12 czasu polskiego.
Odpowiedzi proszę przesyłać na adres [...].
Z uwagi na raczkująco-ząbkujące dziecko i inne okoliczności przyrody - będę odpowiadać na maile prawdopodobnie raz dziennie w godzinach wieczornych.
Miłego konkursu!!
Konkurs czas zacząć!!
UWAGA!
Odpowiedzi nie zamieszczamy na Forum! Wysyłamy mailem!
FRAGMENTY KONKURSOWE
1.
Była późna jesień 1581 roku. Unosząca się w powietrzu mgła nie zdołała przesłonić na niebie krwistoczerwonej łuny ognia. W taki wieczór dwie kobiety, nie wiedząc nic o sobie, przemierzały ulice T.
Jedną z nich była S., niespełna siedemnastoletnia dziewczyna, o oczach patrzących teraz obojętnie, przepełnionych wyrazem samotności i głodu. Szła skulona, chroniąc się przed mrozem, sine z zimna dłonie wsunęła pod ubranie, przypominające raczej pozszywane worki. Schodzone buty obwiązała skrawkami skóry, a na piękne orzechowobrązowe włosy naciągnęła wełniany szal, który służył jej też za przykrycie, gdy już zdołała znaleźć jakieś miejsce do spania. Wyminęła zwłoki leżące na wąskiej ulicy. Jeszcze jedna ofiara moru, pomyślała. Dwa, trzy tygodnie temu ta zaraza - nie wiedziała już, która z kolei w tym stuleciu - zabrała jej całą rodzinę, a ją zmusiła do wyruszenia i poszukiwania jedzenia.
2.
Rozpościerając swój złowieszczy kaptur na kształt talerza, wąż wystawił ruchliwy, widełkowaty język, aby smakować przesiąknięte wilgocią powietrze wokół swojej ofiary. Kołysał się przez chwilę, jakby delektował się napięciem i strachem, które namacalnymi falami rozlewały się na twarzy młodego człowieka. śmierć była blisko i wydawało się, że ofiara nie jest w stanie jej uniknąć.
Atak był gwałtowny i szybki. Bolesny skurcz przeszył młodego człowieka i dał się słyszeć przeciągły syk rozkoszy, gdy wąż zatopił swoje zęby w jego policzku. Mężczyzna targnął konwulsyjnie całym ciałem i wyciągnął rękę, by się na niej oprzeć i znaleźć się jak najdalej od swojej śmierci.
-Do cholery, T.! Czego się, ... rozpychasz!! - warknął szeregowy L, kiedy dłoń młodego człowieka zacisnęła się z całych sił na jego kolanie. - Jeżeli tak wydziwiasz tu, na pokładzie zwykłego, małego samolotu, który ma cię dowieźć na front, to co się będzie działo, jak się już znajdziesz w ogniu walki?
3.
W ostatnich latach siedemnastego stulecia, wśród fircyków i głupców z londyńskich kawiarń znaleźć było można długonogiego, nerwowego chudzielca, nazwiskiem EC, bardziej ambitnego niż zdolnego, a mimo to bardziej zdolnego niż ostrożnego, który, podobnie jak towarzysze jego swawoli - a każdy z nich powinien był kształcić się w Oxfordzie lub Cambridge - stwierdził, że ciekawsze są igraszki z dźwiękami angielszczyzny niż ślęczenie nad jej sensem, i miast sposobić się do trudów nauki, wyuczył się klecenia wierszy, szlifując, zgodnie z panującą modą, arkusze kupletów, w których pełno było Jowiszów i Jupiterów, zgrzytliwie dźwięczących rymów i napiętych jak struna porównań,
naciąganych do granic wytrzymałości.
4.
Grabarz R. był człowiekiem krewkim i pochopnym w gniewie, szczególnie wobec własnych córek. Złośliwa połowica rodziła je bowiem w ilości niezmiernej i, wokół grabarskiej sadyby, na skraju ...smyntarza, nieustannie kręciło się całe świergoczące stadko niewieściego drobiazgu. syna za to nie miał ni jednego. Ze zgryzoty całe dnie siedział w gospodzie, pijąc na umór i na pohybel przewrotnej kobiecie, która uparła się pozbawić go przyrodzonego dziedzica. Gdy zaś zamroczył się należycie, wlókł się do chałupy, gdzie, rozebrany gorzałką i rozgoryczony losem, prał babę trzonkiem grabarskiej łopaty i z desperacją brał się do płodzenia upragnionego dziecka. Niecały rok później, w zawieszonej u powały kołysce darła się kolejna dziewucha. Grabarz R. zaś, ku uciesze karczmarza, powracał do wcześniejszych obyczajów.
5.
X zapamiętała z dzieciństwa jedno wielkie niekochanie. Może zaczęło się to już wtedy, kiedy - siedmiomiesięczna - leżała w gęsim puchu przy piecu i nikt w Y nie wierzył, że przeżyje. Pokurczona łupina, coś tam smoktała - krowie, czy matczyne mleko. Dziewiąta z kolei, bez wielkiego uszczerbku dla rodziny mogła w tym puchu pozostać. Pochować ją można będzie w metalowym pudełku po herbatnikach - przemknęło przez myśl matce, Marii.
Pochylały się nad nią wielkie twarze rodziców, ciotek, cmokały, dziwiły się, a ona żyła i nawet rosła.
A może to niekochanie zaczęło się już w matczynym brzuchu? Może to przez nie skakano z wysokiej komody, z drabiny, z wyżek? Może już w pierwszych miesiącach czekano niecierpliwie, czy nie wypłynie? Nie była przecież mocnym pierworodnym, drugą, do pary dziewczynką ani trzecim synem, co wyskoczył jak z procy. Ośmioro ich przyszło na świat w swoim czasie, a ona jedna - nie.
- Ja byłam siedmiomiesięczna, ledwo co wyżyłam - tłumaczyła się potem przed ludźmi.
6.
X chodził przez cały dzień próbując zdobyć dla Y butelkę ulubionego ekstraktu żołądkowego doktora Mundaya. Było późne popołudnie sierpniowe, gdy znalazł się z powrotem na Y. Wlokąc się z wysiłkiem wzdłuż kanału, widział już poszarzały od słońca i deszczu drewniak z zardzewiałym blaszanym dachem, gdy zaskoczyła go dochodząca z domu muzyka.
Był we wszystkich drogeriach, halach i chińskich sklepikach na Południowej Stronie, ale chociaż kupcy mieli przeważnie pod dostatkiem ekstraktu, każdy, gdy się dowiedział, że kieszenie X świecą pustkami, potrząsał stanowczo głową i odstawiał butelkę na półkę. Zmęczony i przybity, dał w końcu za wygraną i ruszył z powrotem do domu. Swego czasu nie zniżyłby się do targów z Chińczykami, teraz żaden Chińczyk nie chciał się zniżyć do targów z nim.
7.
Gdy byłem młodszy i wrażliwszy, ojciec mój dał mi pewną radę, nad którą do dziś często się zastanawiam.
- Ile razy masz ochotę kogoś krytykować - powiedział - przypomnij sobie, że nie wszyscy ludzie na tym świecie mieli takie możliwości jak ty.
8.
Owego wieczora przyszedł do mnie i powiedział, że nie kocham naszego miasta. Już od progu wykrzykiwał namiętne oskarżenia. Przyjąłem go z szacunkiem, jaki winniśmy naszym nauczycielom. Powiodłem go w głąb domu i wskazałem wygodne miejsce, sądząc, że spokój otoczenia i trunek, którym go zamyśliłem ugościć - ostudzą gniew... Nie chciał jednak siadać. W chwiejnym blasku lampy widziałem jego twarz, bardzo spuchniętą. Nigdy go dotąd nie oglądałem w stanie takiej gwałtowności i przysiągłbym, że jest chory, lecz to, co mówił, świadczyło o przytomności umysłu. Oskarżył mnie, że chciałem poprzedniej nocy opuścić miasto, o czym mu sekretnie doniesiono. Zrazu miałem ochotę wyśmiać te zarzuty. Lecz przecie go znałem. Skoro przyszedł do mnie, widać miał dowody w ręku...
9.
Podnosi się znad grządki w zapuszczonym ogrodzie - postanowiła go stopniowo uporządkować - i spogląda przed siebie, w przestrzeń. Wyczuwa zbliżającą się zmianę pogody. Wiatr ma inny dotyk, niesie z sobą jakieś inne odgłosy i mocny zapach cytrusów. Odwraca się i rusza w stronę domu, przeskakując niski murek ogrodowy; czując na odsłoniętych ramionach pierwsze krople deszczu. Przebiega przez krużganek i wpada do wnętrza.
Nie zatrzymując się w kuchni, wchodzi po pogrążonych w ciemności schodach i szybkim krokiem przemierza długi korytarz. U jego końca światło pada na podłogę przez otwarte drzwi.
Wchodzi do pokoju, który też jest ogrodem - tyle, że utworzonym z drzew i altan namalowanych na ścianach i suficie. Na łóżku leży mężczyzna: wystawia ciało na chłodne powiewy przeciągu. Wolno odwraca głowę ku wchodzącej.
10.
X miał nóż na gardle.
Leżał, pławiąc się w mydlinach, z głową odrzuconą do tyłu, na śliską krawędź drewnianej balii. W ustach czuł gorzki posmak mydła. Nóż, tępy jak siedem nieszczęść, skrobał go boleśnie po jabłku Adama, z chrzęstem przesuwając się ku podbródkowi.
Balwierz, z miną artysty, świadomego narodzin arcydzieła, skrobnął raz jeszcze, z czystej maniery, po czym otarł mu twarz kawałkiem lnianego płótna zmoczonym w czymś, co mogło być nalewką na arcydzięgielu.
11.
Mówili, że jestem narkomanką. Trudno mi się było z tym pogodzić - byłam dziewczyną z klasy średniej, skończyłam żeńskie liceum, a dragi zażywałam wyłącznie okazjonalnie. No i chyba narkomanki są szczuplejsze niż ja? To prawda, brałam narkotyki, ale nikt nie rozumiał, że moje ćpanie niczym się nie różniło od drinka czy dwóch w piątkowy wieczór. Zwykli ludzie odprężają się po paru wódkach z tonikiem, mnie relaksowało kilka działek kokainy. Powtarzałam ojcu, siostrze, szwagrowi i w końcu terapeutom w X.: "Gdyby kokaina występowała w postaci płynnej, w butelce, narzekalibyście, że biorę? Co? Na pewno nie!"
Oskarżenie o ćpanie obrażało mnie, nie byłam narkomanką. Poza śladami na rękach prawdziwi narkomani mieli brudne włosy, ciągle marzli, garbili się, nosili plastikowe adidasy, szlajali się po ulicach, i, jak już wspomniałam, byli szczupli.
W przeciwieństwie do mnie.
12.
X nie była ładna - niestety.
Szczerze mówiąc uchodziła za brzydactwo.
13.
W miasteczku Ł. po pogrzebie K. były nieszpory, a po nieszporach zostało jeszcze kilkanaście bab w kościele, by odśpiewać resztę pieśni. Była godzina czwarta po południu, ale że w zimie o czwartej mrok zapada, w kościele więc było ciemno. Szczególnie wielki ołtarz tonął już w głębokim cieniu. Dwie jeszcze tylko świece paliły się koło cyborium, ale migotliwe płomyki ich zaledwie trochę rozświecały złocenia drzwiczek i nogi zawieszonego wyżej na krzyżu Chrystusa, przebite ogromnym gwoździem. Główka tego gwoździa wyglądała jak wielki punkt błyszczący w ołtarzu. Z innych świec, dopiero co pogaszonych, snuły się pasemka dymu, napełniając miejsce za stallami czysto kościelnym zapachem wosku.
Dziad i mały chłopak kręcili się przed stopniami ołtarza. Jeden zamiatał, drugi ściągał ze stopni dywan. W chwilach, w których baby przestawały śpiewać, słychać było gniewliwy szept dziada, wymyślającego na chłopaka, albo stukanie do zasnutych śniegiem okien wróbli, którym było na dworze zimno i głodno. Baby siedziały w ławkach, bliżej drzwi wchodowych. Byłoby tam jeszcze ciemniej, gdyby nie kilka łojówek, z pomocą których właścicielki książek ułatwiały sobie czytanie. Jedna z tych łojówek oświecała dosyć wyraźnie przytwierdzoną do następnej ławki chorągiew, wyobrażającą grzeszników wśród płomieni i wśród szatanów. Na innych chorągwiach nie można było rozeznać malowideł. Kobiety nie śpiewały, ale raczej mruczały sennymi i zmęczonymi głosami pieśń, w której ustawicznie powtarzały się słowa:
A kiedy przyjdzie skonania godzina,
Uproś nam, uproś u Twojego Syna...
14.
Niektórzy ludzie mają pociąg do zbierania osobliwości, kosztowniejszych, lub mniej kosztownych, na jakie kogo stać. Ja także posiadam zbiorek, lecz skromny, jak zwykle w początkach.
Jest tam mój dramat, który pisałem jeszcze w gimnazjum na lekcjach języka łacińskiego... Jest kilka zasuszonych kwiatów, które trzeba będzie zastąpić nowemi, jest...
Zdaje się, że niema nic więcej, oprócz ...
15.
W nie najlepszym humorze powrócił do domu X z winta, za którego pośrednictwem składał uroczyście życzenia księdzu plebanowi wraz z aptekarzem, poczciarzem i sędzią w ciągu ośmiu godzin z rzędu. Powróciwszy drzwi gabinetu zamknął tak szczelnie, aby się do niego nikt, nie wyłączając dwudziestoczteroletniej gospodyni, wedrzeć nie mógł — usiadł przy stoliku i wpatrywał się przede wszystkim z uporem w okno, bez żadnego zresztą wyraźnego powodu, następnie zaś zajął się bębnieniem palcami po stole.
16.
W lipcu ojciec mój wyjeżdżał do wód i zostawiał mnie z matką i starszym bratem na
pastwę białych od żaru i oszołamiających dni letnich. Wertowaliśmy, odurzeni światłem,
w tej wielkiej księdze wakacji, której wszystkie karty pałały od blasku i miały na dnie
słodki do omdlenia miąższ złotych gruszek.
17.
Dniało. Wstawał świt.
Jasna smuga na wschodzie rozszerzała się dalej i dalej. Z różowej wpadała w tony blade,
coraz świetlistsze, prawie przejrzyste, haftowane na tle złotogłowiu.
Powietrze, pełne surowych powiewów nocnych, wchłaniało słoneczne smugi, wilgocią
mgły opadając na dół, z każdą chwilą było rzeźwiejsze, jak brylantowe.
Zbudzone ptaki dzwoniły niezliczoną ilością świergotów. Drzewa, otulone puchami zieleni
majowej, szemrały na powitanie jutrzenki – przedniej straży słońca.
18.
Jak się spotkali? Przypadkiem, jak wszyscy. Jak się zwali? Na co wam ta wiadomość?
Skąd przybywali? Z najbliższego miejsca. Dokąd dążyli? Alboż kto wie, dokąd dąży?
19.
Ocknęło się znów zimno targające wnętrzności – i cierpienie, co raz wraz jak toporem
rozrąbywało głowę. W prawym biodrze ból szarpał się nieustannie niby hak wędy żelaznej
wyrywany na zewnątrz. Co chwila ogień niepojęty, nieznany zdrowemu ciału, latał po
plecach, a ciemność pełna wielobarwnych iskier oślepiała oczy.
20.
Maleńkie, wymuskane miasteczko lśniło o zmierzchu jak pocztówka z życzeniami "Wesołych świąt". Padał śnieg. Latarnie znaczące tor kolejki elektrycznej kreśliły świetlną linię na białym zboczu u stóp tyrolskich szczytów. Na zasypanych śnieżnym puchem ulicach przechodnie - narciarze i tubylcy w barwnych strojach - wymieniali pogodne uśmiechy. Girlandy zdobiły okna i drzwi brunatno-białych domów, była to bowiem wigilia nowego, wróżącego piękne nadzieje roku tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego.
21.
Młode, białe czoło śród mroku. Jedenastoletnia dziewczynka X.
Właściwie było dopiero popołudnie, choć ciemno dokoła. Późna, dojmująco mroźna jesień. Widać gwiazdy, lecz nie ma księżyca ani śniegu, na którym kładą się smugi światła, toteż na przekór gwiazdom panuje gęsty mrok. Po obu stronach las cichy, niby zamarły, mimo że w tejże chwili mnóstwo żywych, przemarzniętych istot kryje się w jego głębi.
22.
Jaskółki latały wysoko. Piłka wybita do góry przerwała cień rzucany przez parkowe drzewa, błysnęła w zachodzącym słońcu.
23.
Pod koniec tego lata zajmowaliśmy dom we wsi nad rzeka, za która była równina i góry. W łożysku rzeki leżały kamienie i głazy, suche i białe w słońcu, a w kanałach nurtu woda była przezroczysta, wartka i błękitna. Koło domu przechodziły drogą oddziały wojsk, a wzbijany przez nie kurz opylał liście drzew. Pnie drzew też były pokryte kurzem; liście opadały wcześnie tego roku i widzieliśmy wojsko maszerujące droga, skłębiony kurz, poruszane przez wiatr i opadające liście, maszerujących żołnierzy, a później drogę pustą i białą, tylko zasłaną liśćmi.
Równina była urodzajna, pełna ogrodów owocowych, a za nią wznosiły się brunatne, nagie góry. W górach toczyły się walki i nocami widzieliśmy błyski artylerii. W ciemnościach przypominało to letnie błyskawice, ale noce były chłodne i nie miało się uczucia, że nadciąga burza.
24.
- Nie ma więc żadnych pieniędzy? Nie ma pieniędzy, nie ma domu, nie ma nic?
Niedbały ton jej przybranej siostry stał się ledwo uchwytnie twardszy. S. podniosła wzrok i drgnęła widząc, że w błękitnych oczach C. pojawiła się podobna twardość.
Dla niej to większe zaskoczenie, stwierdziła S. z przykrością. Ona sama była na to bardziej przygotowana. Tatuś zasygnalizował jej już parę tygodni temu, jak napięta jest ich sytuacja finansowa.
Tatuś był swego czasu modnym i wziętym malarzem, ale nie miał złudzeń co do prawdziwej wartości swego talentu. W latach, gdy za obrazy płacono mu znaczne sumy, wydawał pieniądze lekką ręką. Ale te czasy dawno minęły i teraz okazało się, że nawet dom, nie był jego własnością, dzierżawił go tylko.. Wraz z jego śmiercią dzierżawa wygasała, co znaczyło ... Tak, znaczyło, że z końcem miesiąca wszyscy troje zostaną bezdomni, stwierdziła S. niewesoło.
25.
X patrzył z zaciekawieniem i uznaniem na młodą osobę, która weszła do jego gabinetu.
Otrzymany od niej przedtem list niczym się nie wyróżniał, zawierał tylko prośbę o widzenie, bez najmniejszej wzmianki o tym, co ta wizyta ma na celu. Byt krótki i rzeczowy, jedynie zdecydowany charakter pisma zdradzał, że autorka jest osobą młodą i energiczną.
I oto stała przed nim wysoka, smukła, bardzo młoda. Chyba niedawno skończyła dwadzieścia lat. Ten typ kobiety, za którą oglądają się mężczyźni. Dobrze skrojony drogi kostium, wytworne futro. Pięknie osadzona głowa, szerokie czoło, kształtny delikatny nos i zdecydowany podbródek uzupełniały obraz. Wyczuwało się w niej pełnię życia i to właśnie, w większym stopniu niż uroda, stanowiło dominującą cechę jej powierzchowności.
Zanim weszła do gabinetu, X czuł się człowiekiem starym, teraz jakby nagle odmłodniał, wstąpiła w niego nowa energia, rześkość. Podchodząc, aby ją powitać, spostrzegł, że jej ciemnoszare oczy również obserwują go uważnie i badawczo. Usiadła i wzięła papierosa, którym ją poczęstował. Przez kilka chwil siedziała w milczeniu, zaciągając się i wciąż wpatrując się w X poważnym, skupionym wzrokiem.
- Trzeba to rozstrzygnąć, prawda? - spytał łagodnie X.
- Przepraszam, co pan powiedział? - drgnęła zdumiona.
Głos miała miły, jakby leciutko zachrypnięty.
- Pani się zastanawia, czy jestem zwykłym szarlatanem, czy też człowiekiem, jakiego pani trzeba. Zgadłem?
- Rzeczywiście, coś w tym rodzaju - odpowiedziała z uśmiechem. - Bo widzi pan, panie X... pan wygląda zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażałam...
- W dodatku jestem stary, prawda? Starszy, niż pani przypuszczała?
- Tak... i to także. - Zawahała się chwilę. - Jak pan widzi jestem zupełnie szczera. Bo ja szukam... ja chciałabym kogoś najlepszego.
- Niech pani będzie spokojna. Jestem najlepszy!
================================
Dodane 21 kwietnia 2011:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:
Rozwiązanie konkursu