Dodany: 06.10.2008 20:31|Autor: oyumi
O czytelnikach - optymistycznie :-)
Umberto Eco
DROGI DZIENNIKARZU, MÓJ ROZMÓWCO, NIE JESTEM TYM, KOGO SZUKAŁEŚ
Wyobraź sobie, czytelniku, że w godzinie największego natężenia ruchu znajdujesz się na jednej z tych ulic, gdzie na chodnikach parkuje się samochody, i reporter, wykrztuszając z płuc spaliny, zadaje ci pytanie: „Co pan myśli o zjawisku, o którym tak dużo się dziś mówi, a mianowicie że ludzie coraz mniej jeżdżą samochodami?” Doznałbyś tego samego wrażenia, co ja, kiedy (podczas międzynarodowych targów książki, w toku dyskusji nad książkami, gdy połowa publiczności nie może się wepchnąć do zatłoczonej sali, albo przed zapełnioną przez młodzież księgarnią na terenie supermarketu) zwracają się do mnie ze stereotypowym pytaniem: „Co myśli pan o kryzysie książki, którą wypierają inne sposoby komunikacji?”
Wydaje mi się to jakimś: „A jednak się nie kręci” w wyraźnym duchu antygalileuszowskim, ale nie dopuszczając do siebie w ogóle myśli, że pytający może być człowiekiem złej wiary, i wmawiając sobie, że po prostu ma nie za dobry refleks, próbuję zaapelować do jego rozsądku. Widzi pan - powiadam - mamy pewien niepodważalny fakt, ten mianowicie, że żyjemy w takim okresie historycznym, w którym produkuje się i sprzedaje więcej książek niż w jakimkolwiek innym wieku, także uwzględniając proporcje liczby drukowanych książek do zaludnienia ziemi. Czy naprawdę możemy sobie pozwolić na ignorowanie tego faktu statystycznego?
W tym miejscu reporter (który ujawnia ślepy upór jakby Starzec z Gór polecił mu pod hipnozą uzyskać za wszelką cenę deklaracje w sprawie kryzysu książki) ma do wyboru kilka kanonicznych opcji. Pierwsza polega na przyznaniu, że owszem, wydaje się mnóstwo książek, ale są to książki kucharskie, z dowcipami, poświęcone obcowaniu z przyrodą, ale nie z kulturą. Pomijając to, że wiele pięknych i klasycznych wydawnictw szesnastowiecznych było poświęconych ogrodnictwu i że lepiej przeczytać dobrą książkę o ogrodnictwie niż złą powieść, warto obszernym gestem ręki uświadomić mu, że w momencie, kiedy z nim rozmawiasz, masz dokoła mnóstwo wydań klasyków, tanich serii z Dostojewskim, Stendhalem, Goethem i że ktoś to chyba kupuje.
Drugie posunięcie kanoniczne to stwierdzenie, że owszem, ludzie kupują Goethego, ale go nie czytają, bo oglądają telewizję. Jeśli spróbujesz powiedzieć, że być może także wiele osób kupuje telewizory, ale nawet ich nie włącza, bo czyta Goethego, reporter przygląda ci się z szyderczym uśmiechem. Nie wierzy. Pytasz go więc, bo mowa jest o wielkościach statystycznie znaczących, czy naprawdę sądzi, że świat jest zaludniony przez idiotów, którzy kupują jakieś dobro, by go potem nie skonsumować. To prawda, że każdemu zdarzyło się kupić książkę, a później do niej nie zajrzeć, albo zajrzeć po jakimś czasie, to normalne, ale żeby wszyscy nabywcy książek, a zwłaszcza młodzież, ciągle płacili, a nigdy nie czytali, wydaje mi się czymś nie do wiary. Natomiast nasz rozmówca w to właśnie wierzy, wierzył, zanim jeszcze postawił ci wstępne pytanie, i oczekiwał tylko potwierdzenia.
Proszę posłuchać - mówisz - czy zdaje pan sobie sprawę z tego, że w owych szczęśliwych czasach, kiedy to książe kazał wykonać sobie za niebotyczną cenę iluminowany manuskrypt Boskiej komedii, miał znakomite warunki, żeby księgi nie przeczytać, a trzymać ją tylko po to, by pokazywać gościom, podczas gdy w naszych czasach naprzeciwko księcia staje dziesięć, sto tysięcy czytelników, którzy kupują Boską komedię, a wśród nich z pewnością znajdzie się co najmniej tysiąc takich, którzy będą ją poczytywać, i nawet uwzględniając wzrost zaludnienia na świecie, i tak mamy zawsze przewagę? W tej sytuacji rozmówca zadaje swój sekretny sztych: tak, czytają, ale nic z tego nie rozumieją. Używają książki jak towaru, ale nie czerpią z tego żadnej strawy duchowej.
Rzeczywiście, rzuca ci w twarz następny argument: „Czy wie pan, że ankieta przeprowadzona niedawno wśród studentów uniwersytetu X wykazała, iż Y procent nie wiedziało, w którym wieku żył Tasso?” Niestety, wierzę w to. Ale zwracam uwagę, że dwa pokolenia wcześniej ci sami studenci byliby analfabetami dziobiącymi ziemię motyką. Powiększenie liczby ludzi umiejących czytać i pisać zawsze prowadzi do takiego zachwiania równowagi i paradoksalnie uniwersytety jako pierwsze na tym tracą, i to na całym świecie; niedawno opowiedziano mi w Stanach Zjednoczonych, że pewien świeżo upieczony absolwent jednego z uniwersytetów z Ivy League (a więc ktoś, kto zapłacił za studia na najwyższym poziomie) nie wiedział, kim był Poe. Im więcej ludzi uczy się czytać, tym więcej chce osiągnąć wyższy status kulturalny i tym bardziej uniwersytet się deklasuje. Ale to konsekwencja upowszechnienia, nie zaś kryzysu książki.
Mój rozmówca jest niezadowolony. Nie jestem tym, kogo szukał. Niespokojnie rozgląda się na wszystkie strony, dostrzega jakąś damę o minie smutnej i zamyślonej, która z grymasem odrazy patrzy na młodzież szperającą na półkach. Może od niej usłyszy posłannictwo: koniec jest bliski.
Z "Drugich zapisków na pudełku od zapałek".
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.