O konieczności kąpieli w "Krecie"
Szanowny współczytelniku, zapnij pasy. Jeśli szukałeś w polskiej literaturze ostatnich lat autora bijącego się ze słowem o nowy sens jak Jakub (Ż.) z aniołem prozy, jeśli kwękasz nad miałkością młodej generacji pisarzy, oskarżając ją o puste efekciarstwo, wreszcie jeśli myślisz, że temat bohatera romantycznego gryzie glebę 2 metry pod tabliczką "Galilaee, vicisti!", to nadeszło właśnie dla Ciebie upragnione all-in-one - "Radio Armageddon" Jakuba Żulczyka.
Są i złe wiadomości. Niestety "Radio" jest powieścią, której nie da się zrozumieć kartkując na wyrywki przy półce w empiku. Trzeba ją znieść, przeżyć i w dobrej wierze poddać się bolesnym zabiegom autora. Bo Żulczyk skonstruował powieść nie z akapitów, ale z kropel stężonego ługu przeżerającego skórę nawykłą do literackich puci-puci, którymi meblują się obecnie lanserskie księgarnie. Czyta się pod górkę i trudno, bo bombardując piętrowymi epitetami, ciągami skojarzeń i obserwacji długimi jak stąd do Marsa, zapętlając chronologię autor odkrywa pod warstwą epidermy naszych nawyków miejsca, do których można krótko i celnie wstrzelić nieznane emocje. Metoda może i terrorystyczna, wręcz nadająca się na appendix do "Doktryny szoku" Naomi Klein. Ale niezwykle skuteczna. I oczyszczająca.
Zresztą temat skóry, pod-skóry, jej wydzielin (zwłaszcza gilów - od "Zrób mi jakąś krzywdę" obowiązkowo 3 x na 100 stron) przewija się często przez treść, jakby bariera pełnego porozumienia między ludźmi, "całkowitej translacji", miała w powierzchni ludzkiego ciała jakąś tajemniczą fizyczną reprezentację. Ciało jest w powieści gwałcone na wszystkie możliwe sposoby - przez przemoc, seks, substancje psychoaktywne, muzykę, policję, w końcu idee i marketing. Tylko poza nim można odnaleźć pełne ukojenie. Póki trwa ciało, skóra, niemożliwa dla bohaterów jest jakakolwiek zmiana, jakakolwiek prawdziwa komunikacja.
Gdyby warsztat literacki Żulczyka był prawdziwym pokojem, uciekłbyś z niego z krzykiem nie doczekawszy obiecanej dobranocki. Temu, jak sądzę, "Radio Armageddon" zawdzięcza nieobecność na listach poważniejszych nominacji do nagród literackich, może oprócz zgłoszenia do "Paszportu Polityki" na pociechę. Dla wielbicieli parasolek i Huellego jest to po prostu teren niedostępny, nie tylko z uwagi na kompletną obcość świata przedstawionego i brak aktualnych znaczeń słów "feta" czy "X-box" w pierwszym wydaniu encyklopedii PWN. Już sam wydawca (Lampa i Iskra Boża, 2008) niefortunnie sugeruje, że mamy do czynienia z czymś w rodzaju biblii dla gówniarzy, co niewątpliwie podnosi sprzedaż i równie niewątpliwie dyskredytuje książkę u zawodowych recenzentów poświęcających tyle samo czasu na studiowanie notki na okładce, co na samą treść książki.
Tymczasem przybycie diabelskiego Cyprianka do nowej szkoły nie jest wcale początkiem kreskówki o ćpaniu, imprezach i spóźnionym ataku wyrzutów sumienia wobec totalnej konsumpcji. "Radio Armageddon" to dojrzała dekonstrukcja mitu bohatera romantycznego, który czka się nam grupowo-narodowo od lat bez mała dwustu, ginąc w powstaniu lub tylko wysypując zboże na tory. W "Radiu" ten mit sam siebie przekracza, zapętla się i w końcu wymyka stereotypowym zakończeniom. Żulczyk umiejętnie rozdziera dotąd nienaruszoną materię rozpiętą między romantyzmem a cynizmem, ukazuje się jako twórca niezwykle wrażliwy i jednocześnie antysentymentalny, depcząc brutalnością opisu każdą stokrotkę możliwych ckliwości.
Książce oczywiście można zarzucić kilka niewielkich dłużyzn, sporo braków korektorskich lub nazbyt jawnych popisów erudycyjnych autora (i nie chodzi tu bynajmniej o partie Toudiego). Wady te kompensuje charakterystyczna już dla pierwszej powieści ostrość obserwacji, jakby Jakub Żulczyk cierpiał na oczną odmianę ADHD. Żeby nie było mu łatwo, ze swoich słownych szczypców, pejczy i paralizatorów konstruuje majeutyczną machinę do wydobywania nadzwyczaj delikatnych uczuć. I świetnie mu się to udaje. Choćby dlatego warto włączyć "Radio Armageddon" i pozwolić mu grać do samego końca.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.