O zimie i o papierze toaletowym
02.01.
Siedząc po lewej stronie samochodu nie czuję się pewnie. Wydaje mi się, że jadę zbyt blisko środka jezdni, szczególnie gdy wymijam tiry, no i niewłaściwe wydaje mi się wysiadanie na złą stronę, bo wprost na jednię; plus znajduję właściwie tylko jeden: mogę wygodnie, bez uderzania głową w szybę prawych drzwi, zajrzeć pod kierownicę przy wkładaniu kluczyka w stacyjkę.
Kiedyś napisałem o kupnie przez bohatera mojej historii starego forda oraz laptopa z bezprzewodowym modemem. Gdy dzisiaj po raz pierwszy wsiadłem do tego starego eskorta, wspomniałem tamtą historię i poczułem się dziwnie – jakby dwa światy na moment się zetknęły. On wtedy wyruszył na włóczęgę po Polsce, ścigany moją zazdrością; dziwnym zbiegiem okoliczności mam takiego forda, mam modem, tylko możliwości włóczęgi mi brakuje. Niejako w zastępstwie przede mną pierwsza podróż tym samochodem.
Z uczuciem żalu i zdrady patrzyłem na moją micrę ładowaną na lawetę handlarza samochodowymi częściami. Ja byłem tym zdrajcą. Samochód tak wiernie mi służący przez dwa lata zniknął za bramą, a ja poczułem się uboższy o jeszcze jedną rzecz przypominającą mi angielski czas. Teraz został mi tylko coraz rzadszy odruch sięgania lewą ręką do dźwigni zmiany biegów, może jeszcze podchodzenie do samochodu z niewłaściwej strony. Z czasem i to zniknie - cóż wtedy zostanie? Poza drobiazgami, jak służąca mi teraz jako zakładka do książki karta z biblioteki w Trowbridge, uroczo zaprojektowana karta z sylwetką Bonda trzymającego książkę zamiast pistoletu i z napisem “007 licence to read”, pozostanie chyba tylko niezaspokojone pragnienie pójścia przez szkockie wrzosowiska.
Gdzieś pod Włodawą jest małe jeziorko, nazywa się... chyba Święte. Byłem tam kilka razy, wiele lat temu. Dlaczego myśl o nim pojawiła się we mnie właśnie teraz? Przez chwilę słuchałem wspomnień: to przez wrzosowiska. Łagodne pagórki wokół jeziora pokrywały łany gęstego wrzosu. Kiedy wdziałem je po raz ostatni? Chyba w 94 roku. We wrześniu, u stóp Śnieżki – pamięć podsunęła bliższy obraz - widziałem rzadkie co prawda jego kępy, ale z kwiatami o cudnych kolorach.
Wrzosy, myślę patrząc przed siebie, na rozpaczliwie szary krajobraz; czuję szarpiącą tęsknotę i osuwanie się mojego nastroju. Wokół kamienia, na którym siedziałem robiąc przerwę w zejściu w dolinę Łomniczki, rosły drobniutkie kwiatki o różowych płatkach, przytulone do szarego odłamu Śnieżki, a teraz nic, teraz jest zima. Podmuch powietrza szarpie samochodem; każda mijana ciężarówka ciągnie wokół siebie szeroką aureolę zimowej szarości, przeraźliwie brzydką opończę brudnej mgły wodnej. Nie mogę opanować odruchu obrzydzenia wymieszanego z odrobiną strachu, z jakim zanurzam się w niej, wyciągniętymi palcami szukając pod kierownicą włącznika wycieraczek.
Styczeń jest najgorszy. Otwiera przede mną długi ciąg dni jednakowych, szarych, krótkich, monotonnych, a do wiosny tak daleko! Przednia szyba co chwila pokrywa się szarym nalotem brudu schnącego w pędzie powietrza; włączam spryskiwacz, z niesmakiem patrząc na paskudną maź zgarnianą piórami wycieraczek na brzeg szyby.
To przez zimę! I jeszcze słońce mi zabrała, zołza.
Szarość i brud. Ciemność i zimno. Rano otwieram oczy i patrzę w ciemność; w słabej poświacie ulicznej latarni majaczą kontury mebli zamarłych w odrętwieniu. Zamykam oczy i zwijam się w kłębek pod ciepłą kołdrą. Ciemność zaczyna mój dzień i ciemność go kończy. Brodzę w niej jak w błocie. Otwieram oczy. Zamykam oczy. Ciemność. Budzik znowu brzęczy, więc wstaję, i niechętną nogą stawiam lękliwy krok w gęste, czarne i zimne błoto. Wyciągam ją z breji bo wiem, że tak trzeba, ale teraz nie wiem, dlaczego właściwie muszę to robić. Obowiązek, odpowiedzialność – kołaczą mi się w głowie przeraźliwie puste słowa. Omijam grzejnik i wyciągam rękę wiedząc, że przy czwartym kroku dłoń trafi na wyłącznik światła. Światło i brzydota pokoju rażą moje oczy. Naciskam przycisk czajnika i kręcę się między ścianami automatycznie wykonując, jak maszyna jakaś, bezsensowne czynności, starannie omijając wzrokiem czarne okno.
Ubieram górę ubrań i wychodzę w ciemność czując, jak zimno wchodzi we mnie bez przeszkód, bez oporu ze strony mojego bezbronnego ciała. Zimne mam płuca i jelita, marznie mi serce i marzną myśli, a mięśnie napinają się i drżą w żałośnie nieskutecznych próbach ogrzania mnie. Kulę się więc, wciągam głowę w ramiona, ręce przyciskam do siebie, i idę patrząc pod nogi. Muszę, więc idę. Nie ma Eos, nie ma słońca, nic nie ma, bo wszystko rozpada się w ciemnej nicości, tylko zimno zostaje i moje ja starające się wykrzesać z siebie odrobinę optymizmu.
Tamtemu marcowemu rankowi łatwo było mi nadać indywidualne rysy twarzy i zapamiętać go, bo był piękny, ale te czarne ranki? Jak je zapamiętać? Po co? Albo inaczej: co uczynić, abym chciał je zapamiętać? A przecież tylko wtedy nie będę w piątek dociekać, gdzie się podziały wcześniejsze dni tygodnia, skoro wczoraj był wtorek, a przedwczoraj niedziela.
Widząc reklamę baru, zjechałem na parking, a gdy wysiadłem, buty zanurzyły się w breji rozmoczonego śniegu. Drzwi były zamknięte, na głowę ciurkała woda z okapu dachu. Obok otworzyło się małe okienko, i usłyszałem nieprzyjemny głos:
-Bar zamknięty. Ja tylko skupuje palety.
Stałem nie mogąc się zdecydować co robić. Między drzewami lasu widziałem budkę WC. Z niechęcią pomyślałem o konieczności pójścia tam – poprzez kałuże i błoto.
Nie, tak nie można, to przecież mój dzień. Brzydki tylko z powodu braku poznania. Trzeba mi objąć go ramionami, przyciągnąć do siebie, blisko, twarz do twarzy, i wtedy przyjrzeć się mu, rozpoznać jego indywidualne rysy nadając mu w ten sposób wartości, a może i uroku.
Westchnąłem ruszając między drzewa. Smród czułem już kilka metrów przed budką. Nie wszedłem, pod drzewem korzystając z przywileju męskiej wygody.
Jak to zrobić? – myśl żałośnie bezradna. Jak znaleźć urok takiego dnia?
W samochodzie włączam Vivaldiego, mój ulubiony koncert wiolonczelowy c-moll. Szybę mam dziwnie blisko, tuż przy twarzy, gdy wyjeżdżając na szosę patrzę w lewo. Przywyknę – wzruszam ramionami.
Po co pytam, skoro znam odpowiedź? Jedyną dostępną mi drogą jest pisanie. Dlaczego nie ma jej przy mnie? Tak bardzo jest mi potrzebna. Bez niej nic nie znaczę, wszystko co robię jest bez znaczenia, a wokół pełno brzydoty.
Czasami bogini przychodzi do mnie. Jest ledwie muśnięciem, przeczuciem, pragnieniem wyobrażenia rozkosznych treści. Czuję ją blisko, jakby stała obok mnie, może na długość ramienia, ale ciągle jest za daleko, będąc w innym wymiarze, nie w moim świecie. To uczucie nieprzebytej bliskości towarzyszy mi od kilku już lat, na przemian dając siły i radości, chwilami nawet euforię – i siły te odbierając, budząc we mnie myśli o prozaiczności i ślepocie, o zupełnym braku umiejętności. Rozglądam się wokół siebie myśląc czasami o Prouście i jego drzewach, które, jak przeczuwał, miały mu coś powiedzieć, ale on nic nie usłyszał, rozglądam się z podobnym przeczuciem. Tak trudno wydobyć coś z siebie! Dlaczego jestem taki pusty?
Przecież... przecież gdzieś tam głęboko, w tajemnych zakamarkach mojego jestestwa, tkwią niewyobrażone, ledwie przeczuwane, gesty i słowa, myśli i uczucia, kształty i barwy, są wrażenia, mnóstwo wrażeń; jest tam cały świat o tyleż lepszy od rzeczywistego, o ile marzenia są piękniejsze od rzeczywistości. Oczarowanie chciałbym zmieścić w nim i zachwyt, baśń i... nie wiem, czy chcę rzeczywistości, a jeśli już, to niech ma rozmazane kontury, niech będą tam łagodne, a nawet niedostrzegalne przejścia między światem baśni a rzeczywistością, o której nie będzie wiadomo gdzie się zaczyna, a gdzie kończy. I niech tam będzie wiosna, wieczna urokiem uczuć i niezgodą na ich przemijanie, na zmienność ludzkiego serca. Dziecinne? Niech będzie.
Zejść w tajemną, tak trudno rozpoznawalną głębię, i wydobyć na światło dzienne to tajemnicze coś, co tam się ukrywa, czego przedsmak czuję w tych chwilach, gdy one same podnoszą się ku powierzchni świadomości, bliżej mojego zrozumienia. Wydobyć z siebie te pierwiastki, które, mocno w to wierzę, zawierają w sobie wszystko, czego tak bardzo brakuje dniom powszednim. Pozwolić im unieść mnie ponad codzienność, przenieść do lepszego świata, tego świata, w którym odczuwa się i przeżywa swoje życie najintensywniej, najgłębiej, najpiękniej. Stworzyć dzieło skomponowane z ulotnych wrażeń, z tęsknot, z marzeń najtajniejszych, najjaśniejszych i najcieplejszych. Przenieść się w wyimaginowany, baśniowy świat, aby tam znaleźć świat prawdziwszy, bo piękniejszy.
Czy to ma sens, a jeśli tak, to jak zrobić ten ostatni krok? Rozglądam się, jakbym w mijanym krajobrazie spodziewał się znaleźć odpowiedź na to dręczące mnie od dawna pytanie. Zbliżam się do Radomia, muszę pamiętać o skręcie w lewo na tamtym rondzie – wbrew znakom, które prowadzą w labirynt ciasnych uliczek śródmieścia.
Sto metrów przed sobą widzę ciemny tył samochodu, za którym jadę już od kwadransa.
Wyprzedzić go? – myśl pojawia się na chwilę, ale zaraz znika. Kieruję odruchowo, pozwalając myślom biec swoimi ścieżkami.
Znaleźć w sobie to, co jest tylko moje i tylko ode mnie zależne. Nie przejęte od osób mnie otaczających, wyczytane w książkach, także nic z tego, co jest owocem chwili, nastroju dnia dzisiejszego, ale to, co we mnie niezmienne, tylko mnie właściwe i co stanowi o mojej tożsamości na przestrzeni wszystkich lat mojego życia. Czy jest coś takiego? Jest!, mimo iż w najgorszych swoich chwilach twierdzę przeciwnie. To moja pamięć - kapryśna, często zawodna, nieciągła jak ludzkie postrzeganie czasu, ale i coś jeszcze.
Brakuje mi nierównych płyt z baptysterium św. Marka. Brakuje łączności między mną obecnym, a mną zmieniającym się na przestrzeni lat; potrzebuję mostu między odizolowanymi wyspami moich przeżyć tak, by to wszystko, co dawały mi sobą, mogło wracać do mnie – ponad monotonią dni powszednich i uwolnione od ich brzydoty.
Właściwie dlaczego w zimie tak mało jest słońca?
Proust pisał tam o prawdach podsuwanych nam przy pomocy wrażenia, ale pisał też o ich rozszyfrowywaniu; skoro dla niego nie było to łatwe zadanie, to cóż ja mam powiedzieć?
Często mam poczucie bliskości odkrycia tajemnicy, krążenia wokół mnie prawdy, objawienia czegoś wielkiego i wspaniałego. Przyjemne to uczucie, dające przedsmak radości ogromnej, ale bywa też inaczej, dziwnie, gdy pustka w głowie rozrasta się gwałtownie, zapełniając się nieuchwytnymi, niemożliwymi do określenia, poplątanymi, szamoczącymi się i skłębionymi, myślami. Myślami pragnącymi swego dostrzeżenia i nazwania. Ten spazm bezradności, ów pulsujący węzeł gordyjski myśli trwa tylko chwilę, po której eksploduje uwalniając gorycz niemożności, bezsilność w wyrażeniu siebie.
Jak to on powiedział? Prawdziwie nasze jest tylko to, co wydobędziemy z naszej ciemności. Było tam, w słowach Prousta, coś jeszcze: pełne wrażeń wspomnienie pustego pokoju z perkalowymi firankami (nie wiedzieć czemu zapamiętałem ten perkal. Dopisane po paru dniach: wiem, taka firanka wisiała w kuchni u babki.) silnie kontrastującego z pustką wspomnień wystawnych przyjęć. No właśnie.
Proust widział powieść (dzieło sztuki) najdalszą kronice filmowej dokumentującej rzeczywistość, a ludzką realność widział w związkach wrażeń chwili bieżącej z wrażeniami przeszłości.
Patrzę na czarne pudełko GPS, które właśnie kobiecym głosem oznajmia mi, iż “ after four hundred metres turn left”, i wiem, że ten szereg wspomnień układających się w chwilowy nastrój budzony widokiem tego przedmiotu jest indywidualny, odmienny od wrażeń wszystkich innych ludzi. Wspomnienia z nim związane nie są w takiej chwili wyrażone, domyślone do końca, one tkwią niżej, jakbym oglądał je wszystkie razem, z daleka, ale nad nimi wznosi się momentalnie powstająca, delikatna tkanka mojego wrażenia utkanego z dziesiątków tamtych wspomnień.
Gdy biorę w rękę zielonkawy, wytarty tom Raju utraconego, odczuwam swoistą emanację czasu, ćwierćwiecza towarzyszenia mi tej książki; nie ma w tej chwili słów ani obrazów, ale jest wrażenie: ciepłe i cenne, bo umożliwiające mi w tym jednym momencie poczucie związku mnie dzisiejszego z licznymi, odizolowanymi od siebie i jakby obcymi ja z przeszłości.
Odmiennie jest też z powodu swobodnych skojarzeń, właściwych każdemu człowiekowi. Gdy trzymam zapalniczkę, przedmiot tak tani obecnie i tak pospolity, że nawet nie zauważa się go, czasami wyobrażam sobie, jak wielką wartość miałby taki przedmiot tysiące lat temu, w epoce walki o ogień. Przecież byłby bezsenny, niczym obecnie przepis na jakiś cudowny, samonakręcający się biznes, albo na receptę wiecznej młodości.
Muszę wrócić do niego, tyle znaków zapytania jest jeszcze na marginesach mojego egzemplarza Czasu. Wrócę, on mi pomoże.
Droga wspinała się długim, łagodnym nasypem, celując w szczyt widocznej w oddali konstrukcji nowego mostu na Wiśle pod Puławami. Jak zawsze z przyjemnością podziwiałem fascynującą prostotę i logikę budowy potężnych, ale nie ociężałych, dźwigarów unoszących w powietrzu wiszącą pod nimi nitkę szosy, ale dzisiaj zjazd z mostu na chwilę przeniósł mnie na most nad River Severn. Przez moment jakbym widział stojącą tam białą tablicę z napisem Welcome to England, i wjeżdżając na Lubelszczyznę, poczułem – jak wtedy – że wracam do siebie.
Dopisek z piątego stycznia.
“Napotkany obraz rzeczywiście przynosi nam w danym momencie wrażenia liczne i rozmaite. Spojrzenie, powiedzmy, na okładkę znanej nam książki, wplotło w litery tytułu promienie księżyca z dalekiej nocy letniej. (...) To, co nazywamy realnością, jest stosunkiem zachodzącym między wrażeniami i wspomnieniami, które nas otaczają – stosunkiem przekreślanym w pospolitej wizji kinematograficznej, bo tym dalszym od prawdy, im bardziej pretenduje ona do poprzestawania na niej – stosunkiem jedynym, który pisarz musi znaleźć, by na zawsze powiązać swoimi zdaniami obie jego różne części. Można w opisie przedstawić nieskończone następowanie przedmiotów, które znajdowały się w opisywanym miejscu, lecz prawda zaczyna się wówczas, gdy pisarz weźmie dwa różne przedmioty, określi ich wzajemny stosunek w świecie sztuki z jednej strony i z drugiej, analogicznie do absolutnych praw przyczynowości, żeby to następnie objąć konieczną więzią pięknego stylu. (...)
Jest jeszcze coś więcej. Gdyby realność była odpadkiem z istnienia, prawie identycznym dla wszystkich, bo kiedy mówimy: niepogoda, wojna, postój fiakrów, restauracja oświetlona, kwiaty w ogrodzie, wszyscy rozumieją, co chcemy powiedzieć; gdyby realność była tylko tym, wystarczyłby niewątpliwie jakiś kinematograficzny obraz tych rzeczy, a “styl”, “literatura” (...) byłyby tylko sztucznymi “przystawkami”. Ale czy na tym zasadza się realność? Usiłowałem zdać sobie sprawę, co się faktycznie dzieje, gdy jakaś rzecz wywołuje u nas wrażenie, na przykład owego dnia, kiedy z mostu na Vivone zobaczyłem cień chmury (...). Właśnie wtedy zacząłem pojmować, iż stworzenie tej książki istotnej, jedynej prawdziwej, to nie jest sprawa dla wielkiego pisarza w potocznym słowa znaczeniu, ponieważ owa książka istnieje w każdym z nas. Obowiązkiem i celem pisarza jest praca tłumacza. (...)
I w przyjemnościach artystycznych, których mimo wszystko szukamy, licząc na towarzyszące im wrażenia, od razu staramy się odejść akurat od wrażenia, jako czegoś niewyrażalnego, bo wolimy przeżywać je przyjemnie bez sięgania w nie do głębi (...). W chwilach, kiedy jesteśmy bezinteresownymi obserwatorami przyrody, społeczeństwa, miłości, nawet sztuki, wrażenie jest podwójne, jak zawsze, do połowy zanurzone w przedmiocie i przedłużone w nas drugą połową, tylko nam znaną, usiłujemy więc omijać tę połowę, mimo że winniśmy przejmować się nią szczególnie, i zwracamy uwagę jedynie na pierwszą, niemożliwą do zgłębienia, nas nie fatygującą: za dużo trzeba wysiłku, by dostrzec wąską bruzdę naznaczoną w nas widokiem głogów albo jakiegoś kościoła.” (Czas odnaleziony, str. 177-179)
Dwa źródła wrażenia: fizyczny ogląd przedmiotu i nasze myśli budzone jego widokiem... Dwie strony naszej realności.
Nie od razu zrozumiałem, że pojęcie realności ma u Prousta swoiste znaczenie, lepiej zrozumiałe wtedy, gdy rozbuduje się je do słów “moja własna realność postrzeganego i przeżywanego przeze mnie świata”. Tak rozumiana realność różni się od potocznie rozumianej tak, jak różnią się wiadomości ze świata podawane w telewizyjnych wiadomościach od mnogości i złożoności, także ważności, wszystkich zdarzeń na świecie, ponieważ mnogość i różnorodność naszych myśli – wspomnień i skojarzeń, oraz hierarchia ich ważności dla nas, jest tylko nam właściwa.
No i jeszcze wspomniany w cytatach świat sztuki, tak łatwo, a niesłusznie, kojarzący się nam z salami muzealnymi, wystawami i filharmonią. Jego wielką dla nas wartość wyjaśnił Proust w eseju “O czytaniu”:
“Najwyższy wysiłek pisarza jako artysty zmierza wyłącznie do częściowego uniesienia przed nami zasłony brzydoty i bezsensowności, która pozostawia nas w obojętności wobec świata.” (Pamięć i styl, str. 92)
Brzydota podobna jest do przepracowanego oleju silnikowego: jedno i drugie włazi w pory skóry i trzyma się ich uporczywie.
Dopisane w brzydki wieczór poniedziałkowy.:
Z tą wartością to niekoniecznie. Dla mojego szefa wartością najwyższą jest pomnażanie pieniędzy, chociaż czasami uznaje wyższość chwalenia się tymi pieniędzmi, a dla łysola wartością samą w sobie jest dokopanie obcym i innym pedałom, chociaż czasami wyżej stawia swój samochód, a sztuką jest dla niego ładna laska, którą lokuje niżej beemki.
Tak naprawdę Proust pisał dla pięknoduchów mających dużo czasu i dla smutasów mających kłopot z życiem.
09.02.
Z Gilgamesza. Przepisuję te słowa z powodu ich piękna i siły wymowy.
Enkidu, mój młody druhu, ty, któryś ścigał
Dzikiego orła gór, panterę stepów!
Któryś zdobywał wszystkie rzeczy, łamał góry...
Cóż teraz, jestże to sen, który tobą zawładnął?..
Jakże mogę milczeć? Jak zachować spokój?
Mój druh, któregom kochał, obrócił się w proch!
Czy ja też, jak on, mam polec,
Nie powstać już nigdy, na zawsze?
Sumeryjska maksyma:
Jeśli biedny człowiek umarł, nie staraj się go ożywić.
Gdy miał chleb – nie miał soli; gdy miał sól – nie miał chleba.
I gdy miał mięso – nie miał przypraw; gdy miał przyprawy – nie miał mięsa.
15.02.
O papierze toaletowy i o Prouście.
W połowie pierwszej części szopenowskiego koncertu e-moll jest wyjątkowe miejsce: orkiestra milknie, a po chwili ciszy słychać ciche dźwięki fortepianu, cudne jak nie z tego świata. Kiedyś pomyślało mi się, czy może gdzieś usłyszałem, już nie pamiętam, że pojawiające się tam te najdelikatniejsze tony są jak dźwięk pereł osypujących się na boską membranę, i teraz mam niewinne natręctwo skojarzeniowe – te perły właśnie. I chociaż tak naprawdę nie wiem, jaki dźwięk wydawałyby perły, a nawet myślę, że nie byłby on tak cudny jak ten wydobywany palcami Zimermana, to jednak podoba mi się to porównanie.
Tak, tak, pamiętam: miałem pisać o papierze toaletowym. Już to robię.
Jak umyć szklankę po kawie nie mając wody, lub mając jej kilka kropel? Jak odkurzyć półki i jak wytrzeć zaschnięte plamy po herbacie na blacie stolika nie mając zlewu i tych wszystkich cud-płynów?
Aby umyć szklankę należy... nie, przecież pisałem, że zlewu nie mam, kranu też, jeden i drugi wynalazek naszej cywilizacji jest daleko, w tamtym budynku, albo jeszcze dalej, nie wiadomo gdzie. Tutaj mam papier toaletowy i odrobinę wody przyniesionej w butelce. Więc aby umyć szklankę po kawie, należy wybrać fusy łyżeczką, a ich resztkę na ściankach szklanki wykorzystać jako środek czyszczący, całkiem jak w tej reklamie o mikrogranulkach z poczwórnie aktywnym tlenem czy czymś tam: po prostu kawałkiem papieru i resztką fusów wytrzeć ścianki szklanki. Efekt gwarantowany, można sprawdzić piszcząc palcem po szkle – jak w innej reklamie - o ile fusy zachowały resztkę wilgoci potrzebnej tutaj do rozmiękczenia zaschniętych śladów. Z tego samego powodu łyżeczkę, aby była czysta i bez nalotu, należy natychmiast po użyciu wytrzeć mocno... czym? Wiadomo: kawałkiem papieru toaletowego. Jeśli fusy w szklance wyschły, nie obędzie się bez odrobiny wody, niestety, ale pracuję nad udoskonaleniem swoich metod. Podobnie jest z nożem, a jeśli na kilkakrotnie złożony papier wyleje się parę kropel wody, uzyska się wygodną szmatkę jednorazowego użytku, dobrze usuwającą kurz i plamy z gładkich powierzchni. Niestety, niezbyt dobrze czyści się taką szmatką ekran laptoka, bo zostają smugi, tyle że łatwo je usunąć rąbkiem podkoszulka wyciągniętego z pod swetra, więc w sumie też może być.
Kilka ostatnich lat mojej pracy opisać można opisując sposoby radzenia sobie z niedoborem wody przy wielorakim zastosowaniu papieru toaletowego, uniwersalnego materiału pierwszej potrzeby.
Gdy podniosę głowę z nad klawiatury, widzę rolkę papieru stojącą na stoliku; na ogół jest zwykłą rolką, ale czasem, gdy poczuję tę drugą połowę wrażenia zanurzoną we mnie, rolka nabywa możliwości mieszczenia w sobie wspomnień lat przełomu wieków: mojego włóczenia się po kraju, dni spędzonych w kabinie sterowniczej lunaparkowego urządzenia, nocy przespanych w kabinie scanii lub w przydrożnych motelach, i drogi. Drogi przede mną.
Drogie mi lata, bo moje lata.
Gdy powiemy niepogoda, postój fiakrów, albo papier, wszyscy wiedzą co chcę powiedzieć, ale moja własna realność jest ledwie w połowie związana z przedmiotem, z białą rolką papieru toaletowego; ta druga połowa jest tylko moja, i ona jest najważniejsza, wiążąc mnie tysięcznymi wspomnieniami z moim światem i z moim czasem.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.