Przedstawiam Wam konkurs, który przygotowała
Dot59:
„I PRZYSZEDŁ PAN DOKTOR…”, czyli LEKARZE w LITERATURZE
„Pan kotek był chory
i leżał w łóżeczku.
I przyszedł pan doktor…”
O doktorze z wierszyka pana Jachowicza wiemy tylko tyle, że przyszedł do kotka, lecz mamy do wyboru mnóstwo innych utworów, w których postać lekarza ukazana jest ze znacznie większą wyrazistością. Jako że lekarz też człowiek, prócz atrybutów swojej profesji miewa również rozmaite ludzkie dziwactwa i przywary, bywa zmęczony, zniechęcony, sfrustrowany, a bywa - niestety - interesowny, nieuczciwy, niedouczony… Odbędziemy więc aż 30 wizyt u medyków z różnych obszarów czasoprzestrzeni, w większości płci męskiej (w końcu aż do połowy XX wieku kobiety rzadko wybierały ten zawód…).
Główny bohater (którym nie zawsze jest poszukiwany lekarz) - jeżeli pada w tekście jego imię/nazwisko, oznaczony jest jako X, zaś inne postacie kryją się pod kryptonimami kolejnych niewiadomych, albo jeśli nie są zbyt łatwe do rozpoznania, pod własnymi inicjałami.
Termin nadsyłania odpowiedzi upływa 14.02. o godz. 23:59.
Za każdy fragment można otrzymać 2 punkty – odpowiednio po jednym za autora i tytuł, jeśli ktoś odgadnie do trzech razy, a po pół, jeśli za czwartym lub dalszym razem - maksymalnie 60 punktów. Jeżeli więcej osób zdobędzie taką samą liczbę punktów, zostaną wymienione w kolejności nadesłania finałowych maili.
Odpowiedzi wysyłajcie na adres:
[...] W tytule wpiszcie: (nick) u doktora_nr maila.
Jeżeli nie życzycie sobie podpowiadania, czy znacie dusiołka/ rodzica, zaznaczcie to w pierwszym mailu.
W dni robocze będę odpisywać na maile późnym południem i wieczorem; jeśli komuś wpadnie coś do głowy około północy lub później, niech się nie niecierpliwi - odpowiedź będzie następnego dnia.
Udanej wizyty!
Profesjonalista z duszą
1.
Jakże mało zaznał radości w życiu, oddany wyczerpującej pracy i nauce! Nie znał osobistych, drobnych domowych uciech, przyjemnych szczegółów życiowych, które odprężają nerwy, łagodzą konflikty, każą zapominać o troskach, sprowadzają dobry humor, wesołe samopoczucie. Rozrywany przez tysiące pacjentów, pomiędzy jedną wizytą a drugą, nie znał spokoju, zawsze gotów na usługi chorym. Był lekarzem z powołania, traktował swój zawód jako misję społeczną, od której uchylać się nie wolno. (…)
Uczniowie kochali go, wręcz uwielbiali za jego sposób wykładu, głęboki a prosty. Jego głos, jego oczy, jego uśmiech, jego osobowość roztaczała dziwny, niespotykany czar. Mówił do uczniów:
- Myślcie przy chorym. Mniej erudycji, więcej myśli. W każdym przypadku bierzcie pod uwagę wszystkie momenty, także psychiczne, nerwowe. Choroba nie jest czymś oddzielnym od życia, nie jest jakimś odrębnym procesem, który by można postawić obok lub naprzeciw procesu życia, gdyż w danym organizmie odbywa się tylko jeden proces: życie. Choroba jest zaburzeniem, zakłóceniem, zmianą w planie normalnym życia fizjologicznego.
Patrzyli w niego zasłuchani. Mówił dalej:
- Medycyna urodziła się z nieszczęścia ludzkiego, jej rodzicami był ból i niedola. Ale przy jej urodzinach było serce ludzkie. Bez niego byłaby ona pospolitym, może nawet wstrętnym rzemiosłem.
(…)Chorzy twierdzili, że kiedy wchodził do ich pokoju, jakby z nim wchodził promień słońca.
2.
- I tę stronę zagadnienia gruntownie przemyślałem. Jestem jednak tego zdania, że obowiązkiem lekarza jest stawiać ponad wszystko sprawę zdrowia pacjenta i nie zważać na ewentualne następstwa. Jestem przeświadczony, że lekarz powinien starać się dopomóc R. w odzyskaniu zdrowia ciała i umysłu, o ile istnieje choćby najmniejsza iskra nadziei.
- Ale przecież R. wcale nie jest twoim pacjentem! - zawołała X starając się inaczej go przekonać. - Gdyby E. spytała cię, czy można coś zrobić dla R., wówczas miałbyś obowiązek powiedzieć jej, co o tym myślisz, ale mieszać się nie masz prawa.
- Wcale nie uważam tego za mieszanie się. Stryj T. dziesięć lat temu powiedział E., że nic nie można zrobić, i ona w to wierzy do dziś.
- A czy stryj T. powiedziałby to, gdyby nie był przekonany, że mówi prawdę?!- z triumfem krzyknęła X. - Czy on nie wie o tym tyle samo, co ty?
- Mam wrażenie, że nie, chociaż brzmi to może trochę przesadnie i zarozumiale, ale ty wiesz tak samo jak i ja, że on jest mocno uprzedzony do tych, jak się wyraża, „nowomodnych tendencji wycinania i krajania”. On jest nawet przeciwny operacji ślepej kiszki.
- Ma zupełną rację! - zawołała X zmieniając front. - Uważam, że wy, młodzi lekarze, za dużo lubicie eksperymentować na ludzkim ciele.
- R. A. nie żyłaby dziś, gdybym się nie zdecydował zrobić pewnego eksperymentu - przypomniał Y. - Zaryzykowałem i ocaliłem życie.
- Już jestem zupełnie chora od tego słuchania o R. A.! - krzyknęła X, zresztą najzupełniej niesłusznie, bo Y od dnia, w którym opowiedział o pięknym wyniku owych zabiegów, nie wspomniał nigdy nazwiska tej pacjentki. A nie można go było przecież winić za to, że inni ludzie wciąż o tym opowiadali.
3.
Obok sławnego kolegi profesor P. w swym starym i źle skrojonym surducie robił wrażenie nędzarza. Rysy miał pospolite, a rzadko wymawiane słowa zdawały się z wielkim trudem wychodzić mu z ust. Przez wszystkich swych pacjentów kochany był jak Bóg, a zarówno bogatych, jak ubogich traktował zupełnie jednakowo. Znał w olbrzymim szpitalu każdego pacjenta z nazwiska, a młodego czy starego głaskał dobrotliwie po twarzy i z nieskończoną cierpliwością wysłuchiwał historii jego cierpień; często kupował z własnej kieszeni specjalne przysmaki, aby uraczyć nimi wynędzniałych chorych. Z taką samą drobiazgową starannością badał najuboższych pacjentów szpitala, jak osoby krwi książęcej i milionerów. Jego niesłychanie czujnemu słuchowi nie uszła żadna zmiana w płucach czy w sercu. Nie przypuszczam, aby jakikolwiek inny lekarz wiedział równie dobrze, co dzieje się w piersiach człowieka.
4.
Gdyby nie unoszący się w powietrzu zapach lekarstw, można by pomyśleć, że to całkiem zwyczajny pokój. Nic bardziej mylnego. Nieco bystrzejszy obserwator mógł dostrzec, że zgrabne szafeczki nie zawierają kryształów i sreber, lecz instrumenty medyczne, flaszki z tajemniczą zawartością, a także lśniące groźnie ostrza różnych wielkości i rodzajów, umieszczone w specjalnych przegródkach. Duży prostokątny stół, choć przykryty cienkim batystowym obrusem, był nieproporcjonalnie wysoki. Prawdopodobnie nie służył do biesiadowania, tylko do zabiegów medycznych.
G., siwiejący mężczyzna o młodych oczach, w których błyszczała inteligencja i humor, miał serdeczny uśmiech i bardzo zadbane ręce, co X zauważył z niejakim zdumieniem. Tak wypielęgnowane dłonie miewały kobiety. Stworzyciel spodobał mu się. W przeciwieństwie do poprzedniego lekarza nie traktował X-a, jakby chłopak był słaby na umyśle, i nie próbował za wszelką cenę wykazać swej ważności. Grzecznie zaprosił pacjenta, by ten usiadł na kozetce i rozebrał się do połowy - wciąż uśmiechnięty, przyjazny i rzucający żarcikami.
„Której połowy” - spytał X, starając się nadać temu ton równej uprzejmości, ale psotny uśmieszek wbrew woli rozciągał mu usta.
G. parsknął śmiechem.
„Górnej, młodzieńcze, górnej.. Chcę obejrzeć twoje płucka, panie Dowcipny. Tak, dobry humor to podstawa, zawsze to powtarzam chorym: chcesz mieć skutki, gnaj precz smutki”.
Nie wiadomo, ile serdeczności G. wynikało z jego usposobienia, a ile z chęci uspokojenia pacjenta. Ważne, że osiągał dobre wyniki.
5.
Z niesłychaną siłą żelaznej, niezłomnej woli walczył z pragnieniem, by pozwolić po prostu umrzeć mężczyźnie na leżance, który według wszelkich podejrzeń miał na sumieniu tortury i morderstwa i w swym otyłym, spoconym ciele nosił cały bezlitosny ucisk dyktatury. Jakże to byłoby proste, jak niewiarygodnie proste. Wystarczyłoby tylko kilka sekund bezczynności. Po prostu nic nie robić! Nic!
I rzeczywiście - gdy A. zdezynfekował odpowiednie miejsce na piersi M., zawahał się i zamknął oczy. Nigdy poza tą chwilą, ani wcześniej, ani później, nie obserwowałam człowieka, który w ten sposób walczył z samym sobą. Potem A. otworzył oczy i wbił M. igłę prosto w serce. Wyglądało to jak śmiertelny cios. Zamarłam. Uczynił to z zapierającą dech pewnością, z jaką robił każdy zastrzyk, miało się wrażenie, że ludzkie ciała są dla niego w takich chwilach jak ze szkła. Bez najmniejszego drżenia, z niesłychanym opanowaniem, pompował teraz M. lek w serce, aby ten odzyskał siły. Gdy wyjął igłę, cała porywczość go opuściła. Przylepił plaster w miejsce nakłucia i osłuchał M. stetoskopem. Potem spojrzał na mnie i skinął głową. - Karetka - powiedział.
6.
Najpierw należało zgolić włosy nad karkiem. Na odsłoniętej skórze widniała wielka, sina plama. Obrzęk był nieznaczny.
Jeszcze raz przyłożył ucho do klatki piersiowej. Serce ledwie drgało. Sięgnął ręką, wybrał ostry, wąski nożyk na długim trzonku. Spod pierwszego cięcia bluznęła ciemna krew, wsiąkając w płócienne szmaty. Drugie, trzecie i czwarte… Pewne, szybkie ruchy jego rąk odsłaniały już przyczepy mięśni. Różowobiała błysnęła kość czaszki.
Tak, doktór P. nie mylił się, i kość była wgnieciona, popękana, a kilka drobnych odłamków wnikało pod powierzchnię naciskając na mózg. Przede wszystkim należało je usunąć z niesłychaną ostrożnością, by nie zadrasnąć błony pokrywającej mózg. Było to nad wyraz trudne i męczące. Tym bardziej, że ciało operowanej zaczęło drgać. Nagle drgawki ustały.
- To już koniec? - pomyślał (x).
Lecz operacji nie przerwał. Nie miał czasu na zbadanie pulsu. Nie odrywał oczu od rany, nie widział, że za oknami, uporczywie rozpłaszczając nosy o szyby, ludzie uporczywie przyglądają się jego rozpaczliwym wysiłkom.
Piały już pierwsze koguty, gdy skończył i zaszył ranę. Teraz przeżegnał się znowu i przyłożył ucho do klatki piersiowej: nie mógł jednak nic dosłyszeć.
- Zastrzyk! - błysnęła mu myśl.
Przede wszystkim fachowiec
7.
Chirurg X również źle spał tej nocy. Budzono go dwa razy do chorego numer dwadzieścia siedem, o trzeciej wyciągał sączek choremu z brzucha i zmieniał opatrunek Po godzinie obudzono go znowu, gdyż przywieźli ze stacji tragarza z rupturą.
Pomimo to chirurg obudził się z rana jak zawsze rześki, wlazł pod zimny tusz, woda była wonna i błękitna, chirurg pluskał się długo. Zza kaloryfera wyskoczył czarny kot i wygiął grzbiet mrucząc. Chirurg chodził w żółtej, jedwabnej bieliźnie po pokojach, zawiązywał krawat i także mruczał. (…) - Kiś, kiś, kiś - powiedział X i pogłaskał go za uchem. Patrzyli na siebie jak starzy przyjaciele, i kot, i chirurg mieli jednakowo piękne, a nawet podobne do siebie żółte oczy. Chirurg wypił kawę jednym tchem, dał kotu napić się ze spodeczka i dopiero wówczas włożył białe płócienne spodnie i świeży fartuch lekarski. Jego życie prywatne urywało się. Otworzył ciemne dębowe drzwi na korytarz, przeszedł przez jadalnię sióstr i szybko zbiegł po schodach do swego gabinetu w prawym skrzydle szpitala.
Na parterze po korytarzu wałęsali się chorzy w błękitnych chałatach, jeden chory był o kulach i miał nogę zabandażowaną. Chirurg przemknął obok z uśmiechniętą, lecz nieruchomą twarzą, powiedział na prawo i lewo: - Dzień dobry, dzień dobry - i mknął dalej. Wprost się toczył po korytarz zwinny, zgrabny. Fartuch furkotał raźnie.
8.
Istnieje wiele specjalności, które wymagają od lekarza ciągłego dodawania otuchy i sprzężenia zwrotnego z pacjentem. P. nie był w tym szczególnie dobry. Chirurgia to co innego. Pacjentom zależy bardziej na umiejętnościach lekarza niż na jego komunikatywności, a P. nie tylko potrafił ulżyć im przed operacją, lecz i wprawnie wykonać konieczny zabieg. Najwyraźniej służyło mu to środowisko. Dziwna rzecz, mimo że w ciągu ostatnich dwóch lat rezydentury w John Hopkins P. pracował dziewięćdziesiąt godzin tygodniowe, a spał tylko cztery godziny na dobę, nie wydawał się ani trochę zmęczony.
Następnie odbył stypendium w dziedzinie chirurgii twarzowo-czaszkowej i przeniósł się z rodziną do Raleigh, gdzie rozpoczął praktykę lekarską z innym chirurgiem, gdy nastąpił wyż demograficzny. Jako jedyni specjaliści w tej dziedzinie mieli ręce pełne roboty. Mając trzydzieści cztery lata, spłacił wszystkie długi zaciągnięte w akademii medycznej. W wieku trzydziestu sześciu lat był związany ze wszystkimi większymi szpitalami w okolicy i gros operacji wykonywał w centrum medycznym Uniwersytetu Karoliny Północnej. (…). Ciągle pracował. Miał zaplanowane zabiegi chirurgiczne nie tylko w dni powszednie, lecz również w soboty. Niedzielne popołudnia spędzał w gabinecie. Kiedy ukończył czterdzieści lat, jego wspólnik nie wytrzymał tempa, które P. narzucił i opuścił go, przyłączając się do innej grupy lekarzy.
Przede wszystkim altruista
9.
Jeden na sześciu odwiedzających ją pacjentów nie był ubezpieczony. Niektórzy nie mieli też dwudziestu dolarów na wizytę. Od części przyjmowała zapłatę w naturze. Zgromadziła sześć wiązek drewnianych szczap, ustawionych w stertę za domem. Jedna z kobiet sprzątała je raz w tygodniu w domu, inna w biurze. Regularnie dostawała patroszone kurczęta i indyki, a także świeże warzywa, owoce i kwiaty.
Ten handel wymienny był bardzo zabawny, lecz niepokoiła się o swój kredyt.
Wypracowała metodę ambulatoryjnego leczenia nie ubezpieczonych pacjentów, świadoma, że musi zahamować rozwój zaniedbywanych przez długi czas dolegliwości. Nie ci jednak chorzy martwili ją najbardziej, lecz tacy, którzy nie przychodzili w ogóle, bo nie mieli pieniędzy, ale byli zbyt dumni, aby przyjąć jałmużnę. Ci szukali lekarza tylko w ostateczności, gdy na pomoc było już za późno: rak dał przerzuty, cukrzyca wywołała ślepotę. Od początku stykała się z takimi przypadkami. Nie miała wyjścia: leczyła ich, klnąc w duchu na system.
Wiedziała, że miejscowy tam-tam przekaże wiadomość: „W razie potrzeby idź do tej nowej doktorki. Sprawy pieniężne można z nią jakoś załatwić.”
W rezultacie jednak niektórzy do niej trafili. Rewanżowali się jak mogli, nawet gdy nie chciała przyjąć nic w zamian. Mężczyzna z chorobą Parkinsona pokonał drżenie rąk, żeby upleść dla niej koszyk. Kobieta z rakiem jajników dała jej w prezencie patchworkową kołdrę. W górach mieszkało jednak o wiele więcej ludzi pozbawionych pomocy medycznej. X wiedziała o tym i spędzało jej to sen z powiek.
10.
- Gdzieś ty był? Biada mi! Takiego lęku, jaki przeżyłam, niech nawet moi wrogowie nie zaznają.
- Byłem u pacjenta.
- U jakiego pacjenta?
Wszedł do mieszkania.
- U dziecka. Cierpi na pavor nocturnus. Budzi się przelękniony w środku nocy. To taka choroba.
- Czy siedziałeś przy nim czekając, aż się obudzi?
- To jedyny sposób na postawienie diagnozy.
- A co byś zrobił, gdyby się zbudziło o dwie godziny później??
- Jestem lekarzem, nie szewcem - powiedział zdumiony, że tak łatwo przychodzą mu kłamstwa. Zresztą, nie było to faktycznie kłamstwo. (…).
- Czy przynajmniej dali ci szklankę herbaty?
- To są uprzejmi ludzie.
- Co robi mąż?
- Jest lekarzem wojskowym.
- On sam jest lekarzem? Jeśli tak, to nawet ci nie zapłacą.
- Przypadek jest nadzwyczaj ciekawy. W razie potrzeby też będziesz miała ginekologa bezpłatnie.
- No cóż, to twoja sprawa. Większość lekarzy gromadzi pieniądze, a ty się zajmujesz wariatami i głupstwami.
11.
- (…) Czy u M. dużo chorych?
- Widziałem kilka osób oczekujących w przedpokoju.
- Żydzi i robotnicy?
- Zdaje mi się
- Niestety, on innych pacjentów nie ma, i co gorsza, mieć nie chce.
- Przekłada widocznie ilość nad jakość. Pracy więcej, ale rezultat materialny podobny.
- Nie o to mi idzie, zupełnie mi nie chodzi, czy M.zarabia wiele, bo w rezultacie, czy jest tak, czy owak, żyjemy z resztek osobistego majątku. Idzie mi tylko o to, żeby się tak wiele nie zajmował może nieszczęśliwym, ale straszliwie brudnym tłumem Żydów i rozmaitych nędzarzy, jacy się cisną do niego. Jużci, że powinno się coś robić dla ulżenia cierpień i doli nieszczęśliwych, ale czemuż tego nie robią inni doktorzy, z odpowiedniej sfery, z mniejszą wrażliwością, przywykli od dzieciństwa do tych łachmanów i brudów. (…)
- Na to nie ma rady, tym bardziej, że pan M. kocha swoich pacjentów, to jego utopia - odpowiedział z lekką ironią.
- Na utopię zgoda. Przypuszczam nawet, że każdy wyższy umysł powinien mieć jakąś utopię, jakąś piękną chimerę, która by mu czyniła znośniejszym to dzisiejsze obrzydliwe życie - rozumiem nawet, że dla takiej chimery można poświęcić życie, ale nie rozumiem, jak można kochać chimerę chodzącą w łachmanach i brudzie!
Trochę doktor, trochę filozof
12.
Zapalił lampę w rejestracji, zamknął cicho drzwi i postawił na biurku pudło opisane jako „Bieżący pacjenci: sale VI-X”. Przyciągnął stołek, usiadł, opierając łokcie o blat, i utkwił wzrok w pudle.
Prawdziwy filozof nie poddaje się rozpaczy z powodu straconego wieczoru. Prawdziwy filozof, człowiek zdecydowany stosować kryteria rozsądku do każdych okoliczności, skorzysta z okazji, by uzupełnić dokumentację. (…). R. przewracał karty pacjentów, aż dotarł do sali numer dziesięć. Wyjął pierwszą. Diagnoza: „Zmiażdżenie lewej stopy”. Zajrzał do pobieżnych notatek, zanurzył pióro w atramencie i zapisał: „Dzień trzeci: opuchlizna wciąż się utrzymuje, widoczne rozległe siniaki, brak ruchomości palców, podać szalej, powtórzyć kompres.” Odłożył arkusz do wyschnięcia, wziął następny, ponownie zerknął do notatek i zapisał: „Dzień czwarty - poprawa oddychania” - ten pacjent cierpiał na zapalenie płuc.
Zapach kurczaka nadal utrzymywał się w powietrzu. Przypominając sobie, ile zaoszczędził, odżywiając się szpitalnym gulaszem, R. zapisał objawy kowala, po południu przyjętego na oddział z nieszczęśliwie umiejscowionym czyrakiem, który rano zostanie nacięty.
Na dworze ludzie spacerowali z przyjaciółmi, jedząc smażone kurczaki, w szpitalu R. spędzał wolny wieczór na opisywaniu cudzych czyraków. Człowiek usposobiony mniej filozoficznie popadłby w głębokie przygnębienie.
Taki, co po pierwsze nie szkodzi
13.
Czuł się dobrze, dobrze wyglądał i cieszył jak najlepszą opinią. Wieśniacy przepadali za nim, bo się nie wynosił ponad nich. Głaskał dzieci, nie zaglądał nigdy do karczmy i w ogóle wzbudzał zaufanie swymi obyczajami. Najszczęśliwiej leczył uporczywe katary i choroby płuc. Obawiając się bardzo, żeby nie uśmiercić swych chorych, K. w istocie przepisywał tylko środki uspokajające, czasem jakiś emetyk, moczenie nóg w gorącej wodzie lub pijawki. Nie dlatego jednak, żeby chirurgia miała go przerażać - bynajmniej - puszczał ludziom krew obficie jak koniom, a jeśli chodzi o wyrywanie zębów, to miał „diabelny uchwyt”.
Wreszcie, żeby „iść z postępem”, zaabonował „Ul Lekarski”, nowe pismo, którego prospekt mu przesłano. Próbował czytać po trochu po obiedzie. Ale ciepło mieszkania, połączone z procesem trawienia, już po kilku minutach morzyło go snem.
Doktor przemęczony, sfrustrowany, wypalony zawodowo
14.
- N., ilu lekarzy znasz? Mój świat jest pełen lekarzy. Żyję wśród nich: stażyści, praktykanci, lekarze specjaliści, studenci i słuchacze różnych szkół. Mogę ci powiedzieć, że w przeważającej mierze to, co się stało ze mną, stało się z nimi, a to, co ja czuję, pokrywa się z ich odczuciami. Potwierdzą to, jeśli tylko zdołasz ich przekonać, żeby się do tego przyznali.
- Myślę, że to obrzydliwe.
- Co jest obrzydliwe?
- Że społeczeństwo dało ci okazję zajść tak daleko. Nie jesteś wart szkolenia na lekarza, bo nie poświęcasz się pomaganiu innym.
- Mówiłem ci już, że chcę pomagać ludziom i pomagam, ale to wszystko jest bardziej skomplikowane. Do diabła, jestem taki sam jak cała reszta. Nie mam jednego celu, który niweczy pozostałe. Chcę też żyć. Poza tym mój idealizm został w dużej mierze stłamszony w akademii. Nie jest już równie silny.
- Nie podoba ci się rola stażysty? - wtrąciła błyskawicznie.
- Nie, wcale nie.
Znów była zaskoczona.
- Dlaczego nie?
- Przede wszystkim czuję się zmęczony, naprawdę wykończony, cały czas. Ponadto brakuje mi poczucia przydatności. Widzę, że dużo rzeczy, które robię, mógłby robić ktoś bez mojego wykształcenia. Do tego ciągle się boję, myślę, że jeśli mi się coś nie uda, wyjdę na wariata. Akademia medyczna nie dała mi dobrego przygotowania. (…)
- To zrozumiałe, akademia to nie wszystko- przyznała.
- Może być zrozumiałe z pewnego dystansu, ale jeśli się jest w samym środku, to nie wiadomo, co się dzieje. Gdy naprawdę przestaję myśleć i dociera do mnie przerażający fakt, że jeśli chodzi o opiekę nad pacjentami, to cztery lata studiów poszły na marne, że byłem wykorzystywany pod płaszczykiem uczenia się, wtedy obciążenie psychiczne staje się za duże. Wściekam się na ten system: sposób połączenia akademii i stażu, i na społeczeństwo, które za tym stoi.
- Wściekłość to najgorsza rzecz, która może charakteryzować lekarza - dodała chłodno.
- Popieram; chciałbym, żeby establishment też zdał sobie z tego sprawę. W końcu znajdziesz się w sytuacji bez wyjścia. Czasem, gdy w nocy, w środku nocy, ktoś cię wzywa, bo ustała akcja serca, chciałoby się, żeby facet już kipnął i można było wrócić do łóżka. To znaczy chcę powiedzieć, że zmęczenie sięga zenitu i nic się już nie chce. Można przyjąć, że nie myślę o pacjentach jak o ludziach, a to tylko zwiększa moją winę.
15.
A R., już bardzo stary i zmęczony, powłócząc nogą i wspierając się na lasce nadal wędrował na piechotę do trzech, czasem czterech pacjentów dziennie, żeby zarobić na życie dla siebie i żony i siłą woli bronił się przed świadomością, że rozpaczliwie kołacze mu serce, przemęczone i gotowe każdej chwili ustać. Litując się nad nim M. wzywał go niekiedy na konsylia do chorych dzieci. Jako pediatra był on nieoceniony. (…)
R., jak wielu innych, doszedł do ruiny pracując bez przerwy. W rezultacie został biedakiem, nadal jednak zachował godność i energię, udawał, że świetnie mu się powodzi, a biega po pacjentach dla własnej przyjemności; ratował pozory, nękał swoje stare skołatane kości, byle trzymać się prosto, robić wrażenie człowieka rześkiego i wesołego, byle promieniować optymizmem, co pacjenci tak lubią, choć w głębi duszy zżerał go niepokój. Bez przerwy sam siebie pilnował, obserwował prawą nogę, która coraz bardziej odmawiała posłuszeństwa, bał się o wzrok, z dnia na dzień gorszy, a najbardziej o słuch, który zaczynał też już tracić. Dobre ucho jest lekarzowi nieodzowne, to główny jego kapitał. Co zrobi, gdy nie będzie mógł osłuchiwać chorych? Stary R. gnębił się tym nieustannie, lęk przed kalectwem przechodził niemal w obsesję: lęk przed reumatyzmem, głuchotą, przed czymś, co sprawi, że stanie się bezsilny, ułomny, nie będzie już mógł zarobić na chleb… Jaki będzie wtedy ich los, co będzie z nim i jego starą towarzyszką życia? Przede wszystkim z nią! A jeżeli umrze pierwszy i ona zostanie tutaj sama jak palec? Czasami oddawał się błogim marzeniom, że umrą razem, że śmierć okaże im miłosierdzie i zabierze oboje równocześnie, żeby jedno z nich nie pozostało na tym świecie samotne. (…)
Lekarz w życiu przypomina trochę aktora na scenie. Musi grać swoją rolę do końca. Los R. był dla innych niby wizja ich własnej przyszłości, wizja tego, co czeka tylu młodych lekarzy, gdy oni z kolei wyczerpią siły w tej walce zbyt ciężkiej, w tym parszywym zawodzie, w którym uczciwy człowiek z trudem zarabia na chleb i zamiast żyć przyzwoicie, zdycha z głodu po czterdziestu latach bezustannego ocierania się o najgorsze cierpienia, brudy, nędzę i beznadziejny smutek egzystencji ludzkiej, odkąd tak daleko odbiegła od wielkich praw przyrody.
16.
Zwycięstwo prawdy nie nastąpiło. Nie wiadomo dlaczego… Już po upływie roku doktor poczuł, że jego energia staje się z wolna „dziedzictwem robaków”. Zetknięcie bliskie z ciemną masą ludu rozczarowało go nad wyraz: jego prośby, namowy, istne prelekcje z zakresu higieny upadły jak ziarna na opokę. Robił, co tylko mógł - na próżno! Szczerze mówiąc - trudno nawet wymagać, aby człowiek nie mający butów na zimę, wygrzebujący w marcu z cudzych pól zgniłe zeszłoroczne kartofle w celu czynienia z nich sobie podpłomyków, mielący na przednówku korę olszową na mąkę, aby tej domieszać do zbyt szczupłej miary mąki żytniej, gotujący kaszę z niedojrzałego ziarna, nabranego o świcie „sposobem kradzionym” - mógł zreformować w sensie dodatnim zaniedbane zdrowie swoje pod wpływem choćby najzrozumialej wyłożonych praw zdrowotności.
Nieznacznie doktorowi zaczęło być „wszystko jedno”… Jedzą zgniłe kartofle - cóż począć - niechaj jedzą, jeśli im smakują. Mogą nawet jadać surowe - to trudno… (…).
Pewnego poranku doktor skonstatował, że ów płomyczek nad jego głową, z którym tu przyszedł i którym chciał rozwidnić drożynę swoją - zgasł. Zgasł sam przez się: wypalił się. Wówczas apteczka podręczna została na klucz do szafy zamknięta i doktor sam jedynie z niej korzystał.
17.
Nie panował nad swoją wrażliwością. Ta wrażliwość, najczęściej stłumiona, stwardniała i wyschnięta, pękała niekiedy i wydawała go wzruszeniom, nad którymi nie miał już władzy. Jedyną obroną było schronić się w tej stwardniałości, zacisnąć węzeł, który się w nim uformował. Wiedział, że to dobry sposób, żeby nie ustawać. Co do reszty nie miał wielkich złudzeń, a zmęczenie odebrało mu te, które zachował jeszcze. Wiedział bowiem, że na okres, którego końca nie dostrzegał, jego rola nie polegała już na leczeniu. Jego rola polegała na stawianiu diagnozy. Stwierdzić, zobaczyć, opisać, zarejestrować, potem skazać, takie było jego zadanie. (…) „Pan nie ma serca” - powiedziano mu pewnego dnia. Ależ tak, miał serce. Służyło mu do tego, by mógł wytrzymać dwadzieścia godzin na dobę, podczas których widział, jak umierają ludzie stworzeni do życia. Służyło mu do tego, by mógł rozpoczynać każdego dnia na nowo. Na to miał dość serca. Jak to serce mogło dać życie?
Nie, w ciągu dnia nie udzielał pomocy, ale informacji. Oczywiście tego nie można nazwać zawodem człowieka.
Doktor spragniony mamony
18.
Chorych nie brakowało, lecz niewielu było takich, którzy mogli albo chcieli zapłacić. Medycyna to niewdzięczny fach. Gdy płacą bogaci, biorą nas za lokaja, a w oczach biednych ludzi jesteśmy tylko złodziejami. „Honorarium”? To ci dopiero określenie! Nie wystarcza im na żarcie i na kino, tym biednym, a jeszcze trzeba brać od nich pieniądze, żeby starczyło na „honorarium”? Zwłaszcza w sytuacji, kiedy odwalają kitę. Nie jest to miłe. Ale trzeba sobie jakoś radzić. Trzeba być uprzejmym, a i tak idzie się na dno. (…). Żeby sprawiać wrażenie jeszcze bardziej zamożnego, opowiadałem wokoło, że zamierzam zakupić samochód, jak tylko zrobi się trochę cieplej, i niby dlatego gromadzę teraz gotówkę. Ale tak naprawdę to brakowało mi przede wszystkim tupetu, żeby wykonywać ten mój zawód porządnie. Kiedy już odprowadzano mnie do drzwi, po tym jak udzieliłem rodzinie porad i wręczyłem receptę, wdawałem się w niekończące się rozmowy i komentarze, po to tylko, żeby odsunąć przynajmniej na parę minut ten moment dokonywania płatności. Nie umiałem zrobić z siebie kurwy. Wyglądali tak żałośnie, tak biednie, tak strasznie cuchnęli, większość tych moich pacjentów, i patrzyli na mnie tak krzywo, że zawsze zastanawiałem się, gdzie też oni znajdą te dwadzieścia franków, które mi się należały, i czy mnie za to nie zatłuką. A i ja bardzo potrzebowałem tych dwudziestu franków.
19.
Teraz wmieszał się do rozmowy I.. Był przysadzisty, starszy od kolegów, gładko wygolony i miał maniery światowca.
- Skoro o tym mowa, rozpocząłem właśnie dzisiaj serię zastrzyków. Dwanaście. Mangan, proszę was. Myślę, że to się opłaci w dzisiejszych czasach. Czy wiecie, co powiedziałem pacjentowi? „Jest pan człowiekiem interesu. Seria zastrzyków będzie kosztowała pięćdziesiąt gwinei, lecz jeśli pan od razu zapłaci, policzę czterdzieści pięć”. Natychmiast podpisał czek.
- Bezwstydny, stary rabusiu! - zawołał F. - A ja sądziłem, że jesteś chirurgiem!
- Jestem - przytaknął I. - Jutro czeka na mnie skrobanka w Sherington.
- Nie można jednak zaprzeczyć - podjął F. uprzedni wątek - że chodzi o sprawę, która ma znaczenie zasadnicze. W lepszej praktyce doustne stosowanie lekarstw przestaje być zalecane. Jeśli zapisuję na przykład jakieś proszki w Plaza, nie dostaję za to pensa. Gdy jednak stosuję to samo podskórnie, uprzednio obmywam skórę, sterylizuję narzędzia i tak dalej - pacjent wierzy, że jestem wielkim magiem wiedzy lekarskiej!
H. oświadczył z entuzjazmem:
- To naprawdę dobrze się składa dla naszego zawodu, że w zachodniej dzielnicy doustne stosowanie leków wychodzi z mody. Weźmy jako przykład sprawę Ch. Gdyby przepisywał mangan, czy też mangan i żelazo, poczciwe stare lekarstwo we flaszce, które równie dobrze pomogłoby pacjentowi, zarobiłby anjwyżej trzy gwinee. On natomiast rozdzielił lekarstwo na dwanaście ampułek i zarobił pięćdziesiąt - pardon, Ch. - czterdzieści pięć gwinei.
- Trzeba odjąć dwanaście szylingów - mruknął życzliwie F. - Koszt ampułek.
Andrzej doznał zawrotu głowy. Czuł się oszołomiony nowym argumentem przeciw lekarstwu w butelce. Łyknął brandy, by się pokrzepić.
- Nie bez znaczenia jest także fakt - wskazał F. - iż ludzie zupełnie nie zdają sobie sprawy, jak tanie są te rzeczy. Gdy pacjentka widzi rząd ampułek, myśli odruchowo: „Boże, to dopiero drogo kosztuje!”
Doktor leczący się (niekoniecznie sam)
20.
Nie wrócił już potem do swojego poprzedniego miejsca pobytu, ale pozostał tu w górze: z pewnością także dlatego, że nie chciał oddalić się od grobu żony; decydującym był jednak ten nieco mniej sentymentalny powód, że i jemu samemu coś niecoś się udzieliło i że, według jego własnego naukowego poglądu, D.... było dla niego w s k a z a n e. Osiadł więc tutaj jako jeden z lekarzy, a zarazem towarzyszy niedoli swoich pacjentów; lecząc chorobę, na którą sami cierpią, nie zwalczają jej lekarze ze swobodną obiektywnością człowieka nie dotkniętego tym samym złem. Jest to szczególny, ale bynajmniej nie odosobniony wypadek, który na pewno ma swoje dobre strony, chociaż nasuwa pewne wątpliwości. Koleżeństwo lekarza z pacjentem jest pożądanym zjawiskiem i trzeba się z tym zgodzić, że tylko człowiek cierpiący może być przewodnikiem i wybawcą cierpiących. Czy jednak możliwe, żeby ktoś duchowo panował nad potęgą, do której niewolników sam należy? Czy może wyswobadzać spod jej władzy ktoś, kto sam jej ulega? Chory lekarz zawsze będzie paradoksem dla prostego sposobu odczuwania, będzie zjawiskiem problematycznym. Bo doświadczenie raczej chyba mąci i przyćmiewa jego teoretyczną znajomość choroby, aniżeli ją wzbogaca i moralnie umacnia. Chory lekarz nie spogląda cierpieniu w oczy jako śmiały i bezstronny przeciwnik, a jego stanowisko nie jest całkiem jednoznaczne; i należy zapytać, naturalnie z zachowaniem wszelkiej wskazanej ostrożności, czy człowiekowi, który sam jest chory, może na uzdrowieniu lub chociażby na uchronieniu innych od choroby zależeć w ten sposób, w jaki zależy na tym zdrowemu…
21.
Doktor D., zawsze schludny i czysty, czuł się najlepiej, kiedy był w ponurym nastroju. Miał smagłą cerę i mądrą, posępną twarzyczkę z żałobnymi obwódkami wokół oczu. Bez przerwy zamartwiał się swoim zdrowiem i niemal codziennie chodził do namiotu medycznego, gdzie kazał sobie mierzyć temperaturę jednemu z dwóch szeregowców, którzy praktycznie rzecz biorąc sami prowadzili cały interes i tak dobrze dawali sobie radę, że doktor nie miał właściwie nic innego do roboty, jak wygrzewać się w słońcu z tym swoim katarem i zastanawiać się, czym się ci ludzie tak przejmują. (…) Nigdy nie mogli dopatrzyć się u niego żadnej choroby. Temperaturę miał niezmiennie 96,8, co ich całkowicie urządzało, jeżeli tylko on nie miał nic przeciwko temu. Ale doktor D. nie był z tego zadowolony. Zaczynał tracić zaufanie do G.i W. i zastanawiał się, czy nie odesłać ich z powrotem do obsługi samochodów i nie zastąpić kimś, kto potrafi stwierdzić, co u niego jest nie w porządku.”
Doktor - dowcipniś
22.
L. lubił sobie stroić żarty na temat duszy. Chętnie drażnił nimi siostrę E. i siostrę A. podczas operacji, kiedy najmniej spodziewały się rozmów o duszy. Traciły wtedy cały refleks i rezon.
Raz, mając na stole pacjentkę z otwartą jamą brzuszną, L. z nabożną rewerencją wskazał palcem gładki, brązowawoczerwony organ, widoczny między żebrami a jelitami: narząd przypominał półtorakilogramowy bochen chleba albo monstrualnego ślimaka-dwupłatowca bez skorupy.
- Proszę spojrzeć!- szepnął doktor L. - Rzadko się ją widuje, ale nam się udało przyłapać ją we śnie. Prędko, zaraz się schowa! - Siostry rozdziawiły usta. - D u s z a - wyszeptał L. z nabożną rewerencją.
W rzeczywistości demonstrował siostrom największy gruczoł kręgowców, posiadający - trzeba mu to przyznać - pewne cechy przypisywane duszy: na przykład zdolność regeneracji własnych uszkodzonych komórek. Była to wątroba, którą doktor L. szanował o wiele bardziej niż duszę.
23.
Doktor R., grubasek o okrągłej twarzy i małych, równych ząbkach, mówił lekkim wschodnioeuropejskim akcentem. Wygląd też miał jakiś taki słowiański. Był prawdziwym pasjonatem kolejnictwa - jego gabinet usiany był książkami o historii kolei, modelami lokomotyw, malowidłami przedstawiającymi pociągi pędzące po torze, po torze, po torze, przez most. Wielki napis nad biurkiem głosił: ŻYCIE TO POCIĄG, PROSZĘ WSIADAĆ, DRZWI ZAMYKAĆ!
Szybko nakreślił plan postępowania. Najpierw zajmie się mną.
- Z panami łatwa sprawa - powiedział, bębniąc palcami po blacie mahoniowego biurka.- U panów hydraulika jest prosta. Jak męska psychika. Mało niespodzianek. Z kolei panie… No, Pan Bóg musiał nieźle główkować, nim stworzył panie.
Zastanawiałem się, czy tą przemową raczy wszystkich swoich pacjentów.
- Takie już nasze szczęście - powiedziała S.
Doktor R. zaśmiał się, ale jakoś nie do końca szczerze. Wręczył mi skierowanie do analizy i plastikowy słoiczek, S. - też skierowanie, ale na zwykłe badanie krwi. Uścisnęliśmy sobie dłonie.
- Proszę wsiadać, drzwi zamykać - powiedział jeszcze, gdy nas odprowadzał.
Doktor - flirciarz
24.
Wydała się w tym momencie doktorowi niezwykle piękną. Ogromny dekolt białej bluzeczki w wyszywane maki przyciągał wzrok. Ciało, które objawiał, było gładkie i cudownie żółtawe jak kość słoniowa, tylko głęboki rowek między piersiami zaznaczał się cieniem, podkreślając kształtność biustu. Doktor przestąpił z nogi na nogę i chrząknął nerwowo, czym spłoszył ów intymny i ulotny nastrój, w jakim się obydwoje znaleźli.
Dziewczyna podniosła do góry powieki, zatrzepotała przyczernionymi rzęsami i zapytała z niepokojem:
- Doktorze, czemu się pan tak mi przygląda?
- Myślę o pani tarczycy, panno J. - powiedział. - Tymczasem chyba nie ma powodu do niepokoju, ale ta pani szyja, taka pełna i gładka…
- Tak, trochę jest za gruba - dotknęła ręką gardła - i w ogóle jestem chyba za gruba.
Doktor uśmiechnął się wyrozumiale:
- Nie szkodzi, panno J., nie szkodzi. Ma pani za to cerę bardzo gładką i bez żadnych zmarszczek. Długo pani zachowa swoją urodę. Tylko proszę pamiętać, żeby zawsze na noc pod oczy kłaść trochę nawilżającego kremu
Doktor - ekscentryk
25.
Na kilka dni przed wyjazdem zaszedł do znajomego lekarza S., z którym pomimo obustronnej życzliwości widywali się nieczęsto. Lekarz, Żyd, stary kawaler, żółty, mały, z czarną brodą, miał reputację dziwaka. Posiadając majątek leczył darmo i o tyle tylko, o ile było mu to potrzebnym do studiów etnograficznych; przyjaciołom zaś swoim raz na zawsze dał jedną receptę:
- Używaj wszystkich środków, od najmniejszej dozy oleju do największej dozy strychniny, a coś ci z tego pomoże, nawet - na nosaciznę.”
Gdy X zadzwonił do mieszkania lekarza, ten właśnie był zajęty gatunkowaniem włosów rozmaitych osobników rasy słowiańskiej, germańskiej i semickiej i przy pomocy mikroskopu mierzył dłuższe i krótsze średnice ich przekrojów.
- A, jesteś?...- rzekł do X-a odwracając głowę. - Nałóż sobie fajkę, jeśli chcesz, i kładź się na kanapie, jeżeli się zmieścisz.
Gość zapalił fajkę i położył się, jak mu kazano, doktór robił swoje. Przez pewien czas obaj milczeli, wreszcie odezwał się X:
- Powiedz mi: czy medycyna zna taki stan umysłu, w którym człowiekowi wydaje się, że jego rozproszone dotychczas wiadomości i…uczucia złączyły się jakby w jeden organizm?
- Owszem. Przy ciągłej pracy umysłowej mogą wytworzyć się w mózgu nowe komórki albo - skojarzyć się między sobą dawne.
Doktor używający życia
26.
Chirurdzy są dla mnie absolutną elitą medycyny. To artyści. Według mnie są bardziej niż inni lekarze właścicielami pomarszczonych mózgów i demonicznych rąk, które decydują o życiu i śmierci. Nic dziwnego, że chirurdzy wśród wszystkich i tak zestresowanych w P. lekarzy najczęściej umierają na marskość zalanej alkoholem wątroby, uzależniają się od wszelkich opiatów lub po prostu skalpelem, gdy już nie mogą wydobyć się z depresji, podcinają sobie żyły. (…).
Wieczorem pierwszego dnia zjazdu chirurdzy mieli tak zwany bal chirurgów. Nazwanie tej libacji balem było prowokacyjną i raczej ekscentryczną przesadą. Tyle wódki na żadnym zjeździe nie widziałem. (…).
Poza tym, mnie przynajmniej, bal kojarzy się z kobietami. Chirurgom nie. Wśród zameldowanych uczestników zjazdu było tylko 6 kobiet na prawie 800 uczestników. Na dodatek i tak przyjechały tylko dwie, a chirurdzy nie przywożą, tego uczą już na pierwszym roku medycyny i to nawet dentystów, na zjazdy swoich żon, konkubin ani narzeczonych. Przy „przypisanych” kobietach nie można pić do rana i bez wyrzutów sumienia. Tego dowiedziałem się od, trzykrotnie rozwiedzionego notabene, chirurga, siedzącego obok mnie przy jednym ze stolików w trakcie tego „balu”.
Za przeproszeniem, konował
27.
Pułkownik B.-P. - prócz położenia gipsu na otwartą ranę - żartobliwie pacnął go po nosie palcem w tym gipsie utytłanym. Okazało się, że była to jedyna nieszkodliwa rzecz, także z lekarskiego punktu widzenia, jaką ten człowiek uczynił. W tym szpitalu, w ów ranek po katastrofie, nastawił chłopcu „na żywca” strzaskaną rękę, bez znieczulenia. Położył gips. I pacnął go palcem po nosie. Wysłał Z. na tamten świat i niewiele brakowało, a z chłopcem udałoby się to samo.
W piąty dzień po wypadku, gdy chłopiec dogorywał na szpitalnym łóżku, ten człowiek o przekrwionych oczkach pod siwymi brwiami powiedział do zapłakanej matki: „Pani dobrodziejko, wojna wymaga ofiar…Gangrena, nic się nie da zrobić, zgorzel gazowa zaszła za daleko…” - „Nic się nie da zrobić?” - powtórzyła matka w trwodze. „Nic, pani dobrodziejko. Za późno na amputację… W każdym razie ja się tego nie podejmę… Szkoda męczyć pacjenta. Proszę pogodzić się z tym, co mówię… Wojna wymaga ofiar, nie ma na to rady…”.
28.
Był to mężczyzna lat średnich, bardzo niskiego wzrostu. Rączki miał starannie utrzymane i kosmetykami wypieszczone; nóżki w cienkich jedwabnych nogawicach i ciżemkach z najdelikatniejszej skóry. Niezwykle wysokie obcasy miały zapewne przysparzać wzrostu panu doktorowi, ale niestety nawet mimo tego sztukowania signor B. wydawał się niemal karzełkiem. Nosił się czarno, jak to przyjętym było u lekarzy i w ogóle u ludzi uczonych, a strój jego cały był wzorem wykwintu i ostatniej mody.
- Kto by pomyślał - szepnął D. do O. - że taka pchełka potrafi zdrowego człowieka o ziemię powalić.
- Witam, witam, sługa oddany pana magistra! Cóż tam słychać dobrego od wczoraj?
- Żadne polepszenie… idzie mi źle - jęczał chory, bojąc się przyznać do nowego doktora i smacznego lekarstwa z królewskiej kuchni.
- Nie lepiej, powiada wasza miłość? Byłem tego pewny, za słabe dozy przepisałem, za delikatne kombinacje. A jednak powinny były leki nieco poskutkować; widziałem, przechodząc, że z ordynowanych sześciu flaszek sporo ubyło. Czy waszmość co godzina zażywałeś?
- Skrupulatnie - jęknął chory.
- Uhum - odezwało się z kącika.
- Jak to… i nic?
- Ale gdzież nic? Strasznie cierpienia!
- To ślicznie!
- Mdłości…
- To mi się podoba…
- Osłabienie śmiertelne…
- Otóż to, otóż to właśnie, czego było potrzeba. Zatem wzmocnię ino dozę i nie z sześciu, a z siedmiu flaszek będziesz kolega zażywał!
I wznosząc oczy w górę, jakby na powale recepty szukał, doktor B. mruczał pod nosem:
- Rumbarbarum…senes… jalapa…nux vomica… tak, nie dodam nic więcej, nadmiar leków mógłby zaszkodzić. A więc czcigodny kolego, trzy łyżki co godzina. Pierwszą dawkę zażyjemy zaraz. (…)
Do widzenia zatem jutro rano, a nie troskajcie się, kolego, wcale, choć kurcze powrócą silniejsze. A omdlenie, nawet dłuższe, jest nader pożądane.
29.
(…) Z nią doktor Igrek, łotr z wywiędłą twarzą,
Prawdziwy szkielet, kuglarz obszarpany,
Zgłodniały prorok, czysty trup chodzący.
Łotr ten się podjął roli czarownika,
Patrzał mi w oczy i pulsy mi macał,
I śmiał bezczelnie żonie mej powiedzieć,
Że niewątpliwie diabeł mnie opętał.
A co o lekarzu myśli jego własna rodzina?
30.
Mieć rodziców lekarzy!
Hej, ciężka sprawa, ciężka. Naprawdę.
Zawód medyka jest szlachetny, jest wręcz - jak mówi tata - powołaniem i nadaje sens życiu; ale, bądźmy szczerzy, co to za życie. Zwłaszcza dla rodziny, a konkretniej dla dzieci. Dzień w dzień albo i noc w noc opuszczane, dzieci są świadkami nieustannego zmęczenia swych zapracowanych rodziców oraz rozmów na tematy zawodowe dosłownie w każdej chwili dnia. Jeśli trafi się wolna godzinka między poradnią a szpitalem, rodzic będzie wolał pożerać czasopisma fachowe, względnie przygotowywać referat albo pracę naukową, zamiast odprężyć się z synem przy transmisji meczu ligowego. Jeśli uda się rodzicom i dzieciom zasiąść razem do stołu, rozmowa niechybnie zejdzie na świeżutki przypadek polineuropatii lub skomplikowane zapalenie ucha wewnętrznego z przetoką ropną i od razu rozgorzeje dyskusja, w której nie każdy z obecnych zdoła uczestniczyć. Na wakacje zaś - i to właśnie jest najdotkliwsza strona zagadnienia - będzie można wyjechać jedynie z babcią.
==========
Dodane 20 kwietnia 2011:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:
Rozwiązanie konkursu