Dodany: 07.03.2011 00:43|Autor: adas
Nieksiążkowa rzeczywistość
To nie jest łatwa i przyjemna lektura. Wciska, wkręca, wbija się w mózg. Wywołuje mdłości, lęk, strach. Pozostawia czytelnika całkowicie bezradnym. Jednak przypomina o czymś ważnym. Uświadamia, że literatura latynoska to nie tyle wytwór wyobraźni kilku zdolnych facetów oraz pań, co próba przedstawienia najprawdziwszej, i często niestety jedynej, brutalnej rzeczywistości.
Nie chcę mówić za wszystkich, ale mnie się często zdarza o tym zapominać. Zafascynowany techniką narracyjną, umiejętnością kreowania autonomicznych światów, wirtuozerską mieszanką różnych tradycji i kultur, chętnie daję się uwieść tym historiom i umyka mi ich sedno. Nawet gorzej. Chcę wierzyć, stojąc przed półką z napisem "literatura południowoamerykańska", że nawet jeśli tak było, jak napisano - a wiem, że tak właśnie było! - to jest to odległa przeszłość. "Między frontami" niszczy tę pewność i sprowadza czytelnika, mnie!, do roli bezpiecznego... głupca? Za krótkim newsem z ulubionego portalu, w rodzaju "Trwają negocjacje między rządem a powstańcami", kryje się śmierć. Setki, a może tysiące śmierci. Nieodwracalnych. Tu nie można wcisnąć guzika resetu i zacząć gry od nowa. Albo książki.
Pierwsze obrazki powieści Rosera nie zapowiadają tragedii. Chociaż nie, to nie tak. Od pierwszego zdania wiadomo, że nie jest to normalny świat. Wyczuwa się zagrożenie. Ale i narrator, siedemdziesięcioletni staruszek, i jego sąsiedzi nauczyli się żyć z niebezpieczeństwem. Tak bardzo, że strzały pół kilometra dalej kwituje się w San José wzruszeniem ramion. Ismaelowi, naszemu emerytowanemu profesorowi, nie przeszkadzają podglądać pięknej sąsiadki, zajmować się ukochanymi drzewkami pomarańczowymi i wspominać. Sielanka... Raczej stopniowane przyzwyczajenie, bo to chora normalność, złudna i nieprawdziwa. Spirala przemocy będzie się nakręcać.
Jak i spirala absurdu. Każda kolejna wędrówka Ismaela po pustoszejącym miasteczku wydaje się coraz bardziej nierealna, nierzeczywista. Wyczuwa się literackie odniesienia, słowa celowo niewiele wspólnego mają z wydarzeniami. Dialogi brzmią groteskowo niewinnie, niewspółmiernie, a samo miasteczko zaczyna przypominać scenerię postapokaliptycznego dreszczowca. Ismaelowi w obliczu inwazji zombie w mundurach pozostaje wariacki chichot, ostatnia reakcja obronna ciała, organizmu. O rozumie, a tym bardziej duchu, nie może być mowy.
I tutaj ujawnia się cały geniusz - może to za duże słowo, ale niewiele - tego akurat kolumbijskiego pisarza. Mimo że jego książka przybiera fragmentami formę specyficznej przypowieści, to jednak nie sposób zapomnieć o ludziach. O prawdziwych ludziach, a nie bohaterach powieściowych. Bo nawet jeśli Rosero akurat tych sobie wymyślił, muszą istnieć inni. Ci, którzy naprawdę to wszystko przeżyli, przetrwali. Siłą uporu. Nawet szokujące okrucieństwa opisane na ostatnich dwóch stronach powieści.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.