Dodany: 17.09.2011 00:00|Autor: paren
"Wojownicy, rycerze, żołnierze" - KONKURS nr 127
Przedstawiam Wam konkurs nr 127 przygotowany przez Krasnala:
Witajcie Kochani!
Rzemiosło wojenne może nie jest najstarszym zawodem świata, ale też niewiele mu brakuje – i podobnie jak ten najstarszy zawód, trwa przez całe dzieje ludzkości. Przedstawiam Wam bardzo subiektywny wybór z tego przeobszernego tematu. Będą różne epoki i kultury, prawdziwe i fantastyczne. Będzie można i pośmiać się, i popłakać.
Zatem przed Wami 30-tu bardzo różnych Nieznanych Żołnierzy do rozpoznania. Punktacja tradycyjna, po 1 punkcie za autora i tytuł utworu (tytułów zbiorów nie wymagam). Można więc zawalczyć w sumie o 60 punktów.
Generalską gwiazdką odznaczony zostanie śmiałek, który najszybciej zorientuje się w sytuacji bojowej, czyli rozpozna wszystkich przeciwników. Gdyby z takim meldunkiem zjawiło się tego samego dnia śmiałków dwóch lub więcej, o gwiazdce zadecyduje mniejsza liczba niecelnych strzałów. Wszak żołnierz strzelać powinien celnie. :)
Zwróćcie uwagę, że w konkursie nie ma czołgistów – proszę więc, byście też żadnych czołgów nie wprowadzali, bo tylko nam zniszczeń narobią. ;) Wszelkie finty natomiast wskazane.
Na odpowiedzi czekam do 28 września, do północy, pod adresem [...]. W tytule proszę o wpisanie nicka i numeru kolejnego maila.
Pozwolę sobie poświęcić konkurs pamięci hm. Edwarda Heila ps. „Jerzy”, brata mojego pradziadka, Orlęcia Lwowskiego, a później Komendanta Szarych Szeregów w Krakowie, zamordowanego przez Gestapo w 1944r. Najchlubniejszej postaci w rodzinie.
Tyle prywaty, przechodzimy do dusiołków!:)
1.
– Mój brat Iks szuka swego przyjaciela. Dobrze robi, gdyż niebawem go już nie ujrzy.
Położyłem mu rękę na ramieniu, mówiąc:
– Czy duszę mego brata Igreka opanowały jakieś cienie? Niech je odpędzi!
On zaś podniósł rękę i wskazał na zachód.
– Tam płonął ogień i żar życia, a teraz wszystko to znikło i robi się ciemno. Idź tam! Czy zdołasz odpędzić kładące się cienie?
– Nie, lecz światło wczesnym rankiem powróci i wstanie nowy dzień.
– Dla góry Hancock zaświta jutro nowy dzień, ale nie zaświta on dla Igreka. Słońce jego zgaśnie, jak zgasło tamto, i nie wzejdzie już nigdy. Najbliższa jutrzenka uśmiechnie się doń już na tamtym świecie.
– To są przeczucia śmierci, którym się mój kochany brat Igrek nie powinien poddawać! (...)
– Wiele się nauczyłem, więcej aniżeli moi bracia, pozostałem jednak czerwonym mężem. Biały podobny jest do uczonego domowego zwierzęcia, którego instynkt może się zmienić, Indianin natomiast – do zwierzęcia dzikiego, które nie tylko zachowało swoje bystre zmysły, lecz także duszą słyszy i czuje. Dzikie zwierzę nie tylko przeczuwa, lecz wie dobrze, kiedy śmierć się zbliża, i kryje się wówczas w największej gęstwinieleśnej, aby tam skonać samotnie. To przeczucie, tę świadomość, która nigdy nie zwodzi, ma Igrek w tej chwili. (...)
– Mój brat Igrek uważa się za silniejszego, aniżeli jest. Jest najdzielniejszym wojownikiem swojego szczepu, ale jest przecież tylko człowiekiem. Nie widziałem, by kiedy osłabł, ale dziś jest znużony, gdyż zbyt wiele wysiłków zrobiliśmy w ciągu ubiegłych dni i nocy. To przygniata duszę i osłabia wiarę we własne siły, powstają posępne myśli, które znikną, skoro tylko ustąpi znużenie. Niech mój brat spocznie, niech położy się obok tych, którzy mają czekać u stóp góry! (...)
– Takiemu Igrekowi, który by spoczywał wtedy, kiedy jego brat Iks walczy gardząc śmiercią, krzyczałbym nieustannie w uszy, że przystał do tchórzów i że nie jest już godzien nazwy wojownika i wodza walecznego narodu. Nie, ja nie chcę słyszeć o tym, żebym miał zostać. Czy mój brat Iks ma po cichu zaliczyć mnie między kujoty? Czy Igrek ma pogardzać samym sobą? Nie, po dziesięćkroć, po stokroć i po tysiąckroć wolę śmierć!
2.
Naonczas spostrzegli trzydzieści lub czterdzieści wiatraków na tym polu. Ujrzawszy je, Iks rzekł do swego giermka:
– Fortuna sprzyja naszym zamiarom bardziej, niżbyśmy pragnąć mogli. Oto patrz tam, przyjacielu Igrek, gdzie ukazuje się trzydzieści lub i więcej potwornych olbrzymów, z którymi zamyślam stoczyć walkę i wszystkich życia pozbawić; łup po nich będzie początkiem naszego wzbogacenia się, jest to bowiem słuszna wojna i doniosła służba boża znieść tak podłe nasienie z oblicza ziemi.
– Jakie olbrzymy? – zapytał Igrek.
– Te, które tam widzisz – odpowiedział pan jego – o długich ramionach; niektórzy zdają się mieć je długie na dwie mile.
– Zważcie, jegomość – odparł Igrek – że to, co tam się ukazuje, to nie żadne olbrzymy, ino wiatraki, a to, co się wydaje ramionami, to skrzydła, które obracane wiatrem, poruszają kamień młyński.
– Zaraz widać – odrzekł Iks – że nie jesteś tego rodzaju przygód zwyczajny; to są olbrzymy. Jeśli się lękasz, precz stąd i klep pacierze, w czasie gdy ja wdam się z nimi w zaciekłą i nierówną walkę.
To mówiąc spiął ostrogami swego konia Zeta, nie zważając na krzyki, jakie wydawał jego giermek Igrek, który ostrzegał, że bez żadnej wątpliwości są to wiatraki, nie olbrzymy, na których chce uderzyć. Ale ten tak wbił sobie do głowy olbrzymów, iż ani słyszał wołań swego giermka Igreka, ani nie zważał, choć był już blisko, co by to było; przeciwnie, zaczął gromkim głosem wołać:
– Nie uciekajcie, tchórze i nikczemne stwory! Wszak jeden tylko rycerz na was uderza.
3.
Pomimo wszystkich tych ostrzeżeń jest zaskoczony, gdy odbijają – już po kilku dniach wojny, w środku nocy, bez żadnych pożegnalnych ceremonii. W M. prawdopodobnie roi się od nippońskich szpiegów, a Nipom nic nie sprawiłoby większej przyjemności niż zatopienie transportowca wypełnionego doświadczonymi żołnierzami piechoty morskiej.
M. znika w mroku. Świadomość, że od tamtej nocy nie widział Igreki, świdruje go jak rozżarzone, wolnoobrotowe wiertło dentystyczne. Ciekaw jest, co tam u niej. Może kiedy wojna trochę się uspokoi, a linie frontu ustabilizują, wykombinuje coś, żeby stacjonować właśnie w tej części świata. MacArthur to stary twardziel i nie da się Nipom tak łatwo. A nawet jeśli odda Filipiny, FDR nie pozwoli wrogom cieszyć się nimi zbyt długo. Przy odrobinie szczęścia Iks już za sześć miesięcy będzie maszerował Taft Avenue w M., w galowym mundurze, może z jedną czy dwoma niegroźnymi ranami wojennymi. Defilada dojdzie do ulicy zamieszkanej, na przestrzeni powiedzmy kilometra, wyłącznie przez rodzinę Altamira. Mniej więcej w połowie drogi tłum rozstąpi się i wybiegnie Igreka. Rzuci mu się w ramiona i obsypie pocałunkami. Zaniesie ją na rękach po schodach jakiegoś ładnego kościółka, gdzie już czeka wyszczerzony ksiądz w białej komży...
Wyśniony obraz rozpływa się w pomarańczowej łunie stojącej nad amerykańską bazą w Cavite. Pali się już cały dzień. Właśnie wyleciał w powietrze kolejny zbiornik paliwa. Z odległości wielu kilometrów czuć żar. Iks siedzi na pokładzie, uzbrojony w kamizelkę ratunkową na wypadek, gdyby ich storpedowano. Przy blasku pożaru spogląda na długi szereg marines w kamizelkach ratunkowych, wpatrzonych w ogień. Na ich spoconych, znużonych twarzach maluje się zdumienie.
M. leży zaledwie o pół godziny rejsu, ale równie dobrze mogłoby to być milion mil.
Iks wspomina Nankin i to, co Nipy zrobiły tam z kobietami.
Dawno, dawno temu, było sobie miasto. Zwało się M. Mieszkała tam jedna dziewczyna. Jej twarz i imię najlepiej zapomnieć. Iks zaczyna zapominać, jak umie najlepiej.
4.
– Rok temu jeszcze – podjął, gdy J. postawił przed nim nowy dzban – byliśmy wikingami, Iks. W drużynie zacnych jarlów służyliśmy. Pod ich sztandarami pły... pływaliśmy na dalekie wyprawy. A ci? Oni w jednym szeregu z nami stali, przy jednej ławie ucztowali. Byliśmy wikingami. Wszyscy! Jak zginiesz, mówiliśmy, walkirie wezmą cię do Walhalli, tedy walcz dzielnie, byś na to zasłużył. I walczyliśmy. Já, o złoto, łupy i kobiety, ale przede wszystkim o sławę. O sławę woja! A ninie? – Zachwiał się na ławie, ale w ostatniej chwili chwycił się blatu. – Ninie nie masz już Walhalli, bo jaśnie pan się golonych łbów nasłuchał. Nie masz sławy, ino rozkazy i zachcianki. Ninie przed no... nowym bogiem plackiem mus leżeć, a po śmierci do otchłani. Do otchłani, bo ninie złe jest to, co jeszcze zeszłego roku dobre było. Trza przepraszać, że się mięso żre w święto i żałować. A ja będę żarł w święto, bo lubię. Miłować nam każą, też ci pomysł... Jak mamy być wojownikami, skoro trzeba się miłować? Jak? Dają nam topory nowe, żelazo dzielne, ale nie samym żelazem człek wojuje! Miód musi mieć, pieśń dobrą, druhów zacnych i cel! Cel! A po co walczyć będziem, skoro cały świat przed krzyżem się korzy, a tych król nie ruszy? Gdzie miód? Gdzie pieśni? Gdzie wyprawy? Słuchałem ci ja raz takiego wygolonego, ba, lat temu pięć na ulicy w Hedeby. O tym nowym Bogu prawił i dzieciaki psim gównem w niego ciskały! A ninie rozsiedli się panowie i nuże po rzyci...
5.
Wojsko zbiera się na błoniu,
Król się zjawił na przeglądzie,
Każdy rycerz jest na koniu,
Tylko Igrek – na wielbłądzie!
Sygnał trąb w powietrzu dzwoni
I komenda pada ostra:
– Baczność wiara! Wszyscy z koni!
Wszyscy hyc! – a Igrek został...
Król ze złości pogryzł berło,
I na niego wrzasnął z góry
– Igrek, ożeż ty ofermo,
Złaźcie z tej karykatury!
Igrek złazi, wojsko czeka,
Czeka król w swym majestacie,
A tymczasem już z daleka
Galopuje nieprzyjaciel.
Król wygłosił do wojaków
Krótką mowę: – Drodzy moi!
Naprzód! Na koń, bij Krzyżaków!
Wszyscy wsiedli – Igrek stoi!
Stoi Igrek, a tymczasem
Obie armie cwałem bieżą,
Poczem z trzaskiem i hałasem
Jak ci się ze sobą zderzą!
Jak nie zbiją się do kupy –
Trzask i wrzask zamarły w dali,
Patrzy Igrek – same trupy,
Tylko on i król zostali...
A po chwili, z gęstwy krzaków,
Z miną smętną i ponurą
Wylazł Wielki Mistrz Krzyżaków
Mrucząc: – Dobra, wyście górą...
Tu się przyjrzał wielbłądowi
Co opodal skubał trawkę
I zawołał: – Co pan powi?
Jakaś nowa Wunderwaffke?
Król nie wahał się ni chwili
Tylko rzekł z zadowoleniem:
– Właśnie żeśmy wprowadzili
Model ów na uzbrojenie!
W tej historii dwa morały
się unoszą na powierzchni:
Pierwszy – że całokształt chwały
Przechwytuje zwykle zwierzchnik.
Morał drugi, równie tęgi,
I niegłupia w nim recepta:
– Gdy ścierają się potęgi,
Lepiej spóźnić się, jak Igrek!
6.
Igrek wycofywał się jeden z ostatnich. Przy nim stała gotowa do skoku Iksa. Prócz nich nie było już żołnierzy w ruinach. W pewnej chwili cekaem przerwał długą serię strzałów. Igrek zgiął się do biegu, ale serce zakołatało mu gwałtownie, mięśnie zwiotczały. Zawahał się. Nie wybiegł. Stał oparty plecami o ścianę i szybko oddychał. Karabin maszynowy już grał znowu.
Iksa wzięła męża za rękę.
– Skoczymy razem, dobrze?
– Daj spokój – powiedział cicho. – To zaraz minie. Pobiegnę sam.
– Ale przede mną. Koniecznie przede mną.
Cekaem zamilkł.
– Już, już – zaszeptała Iksa.
Igrek wybiegł i przygarbiony sadził wielkimi krokami przez jezdnię. Kula dosięgła go na chodniku, po drugiej stronie ulicy. Upadł. Iksa w biegu chwyciła męża za panterkę i wciągnęła za mur „Społem”. Tu, przy pomocy sanitariuszki oczekującej na zakończenie ewakuacji, odszukała ranę i gorączkowo pomagała sanitariuszce zakładać opatrunek. Igrek stracił przytomność i trudno było rozeznać się w niebezpieczeństwie urazu. Gdy kończyły przewiązywanie rany, błysnęło coś przy nich, rozległ się ogłuszający huk, grudki ziemi i kawałki cegieł uderzyły w Iksę. Zasłoniła sobą Igreka, ale kiedy po opadnięciu kurzu spojrzała nań, zdrętwiała z przerażenia: panterka męża była cała we krwi. Krew sączyła się strugą na ziemię.
Igrek nie odzyskał przytomności. Zmarł na rękach Iksy.
Młoda kobieta złożyła ostrożnie głowę męża na ziemi, położyła się przy nim i przytuliła do ciała poległego. Nie płakała. Nie myślała – była samym tylko uczuciem. Dłonią nakryła ziębnącą dłoń Igreka.
Jazgotał po dawnemu karabin maszynowy. Wybuchały tu i tam pociski granatników.
7.
Księżyc wyłania się zza chmury i obiekt na drodze ukazuje nam się w całej okazałości.
Jest to niemiecki żołnierz, z wycelowanym prosto w nas karabinem na ramieniu! Padamy plackiem na ziemię. Nic się nie dzieje! Sięgam ręką po granat leżący na murze i wyciągam zawleczkę. Ciskam granat łukiem poprzez mur i odliczam. Wstrząs, błysk, grad odłamków, saletrzany smród.
Ktoś się śmieje!
Patrzymy po sobie z Iksem. Powoli, ostrożnie, wychylamy głowy ponad mur. Żołnierz dalej stoi gdzie stał, celując w nas z karabinu. Chowamy głowy. Co tu robić, cholera? Może to jednak są nadludzie? Facet powinien być nafaszerowany odłamkami, a nawet nie drgnął.
Znów zapuszczam żurawia nad mur. Słyszę, że ktoś – ale nie tamten żołnierz, tylko ktoś schowany za drzewami po tamtej stronie drogi – próbuje powstrzymać się od śmiechu. Za chwilę rozlega się wrzask. Z początku wrzeszczy jeden głos, potem co najmniej trzy:
– KIT LE FUJ! KIT LE FUJ! KIT LE FUJ!
I znowu śmiech. Biorę za telefon i kręcę do pałacu. W tych wrzaskach i jazgocie nikt nie
zwróci uwagi na jeden głupi telefon. Odbiera Igrek.
– Hej tam, Zet! Co się u was dzieje?
– Sam nie wiem, Igrek. Może straszy nas wilkołak, a może gdzieś w pobliżu jest dom wariatów dla kompletnie zbzikowanych niemieckich weteranów i paru nawiało? Ten hałas, co słyszałeś, to był mój granat.
Z przeciwnej strony drogi dalej dobiegają krzyki, teraz już wrzeszczą chórem, jak kibice
na meczu:
– KIT LE FUJ! KIT LE FUUUUUJ!
Na chwilę wystawiam słuchawkę ponad mur.
– Słyszysz? Igrek?
– Słyszę, słyszę, nawet bez telefonu. Co oni tam wrzeszczą?
– Nie uwierzysz, Igrek. Wydaje mi się, że krzyczą „Hitler chuj, HITLER CHUJ” – tak jak by to wymawiała twoja babcia, zakładając, rzecz jasna, że takie słowa w ogóle przeszłyby jej przez gardło.
– Tramwaj w oku!
– Poważnie, Igrek. Nie wiem, co robić.
– Chcesz, żebyśmy spadli na dół jak sępy, Wzgórze San Juan, Szarża Lekkiej Brygady, coś w tym stylu?
– To by nam chyba nie wyszło na dobre. Na razie, poza tymi wrzaskami, nic złego się nie dzieje. Jeszcze tylko na samym środku drogi stoi facet, który udaje, że granat nic nie boli. Przydałoby się raczej kilka kaftanów bezpieczeństwa. Jakby się nie udało wcisnąć ich na Niemców, włożylibyśmy sami. To czyste wariactwo!
I wtedy! Granat szybuje ponad murem i ląduje tuż obok Iksa. Rzucam telefon i padam na ziemię. Wtedy dopiero widzę, że to nie żaden granat, tylko śnieżna pacyna z wbitym na sztorc patykiem. Gramolę się do pozycji siedzącej, szorując plecami o mur i rozplątuję kabel telefonu.
– Igrek, to już przesada. Oni teraz bawią się z nami w śnieżki, jak Boga kocham.
Patrzę na Iksa: nie słucha, podniósł fałszywy granat i ogląda go z uwagą. Wyciąga patyk, utwardza kulę w rękach i ciska ją z powrotem przez mur na drugą stronę drogi.(..)
Oczywiście, tak jak się należało spodziewać, w parę sekund później bombardują nas kolejne kule śniegu, tym razem bez patyków. Iks nauczył Niemców, jak się robi porządne amerykańskie piguły bez uchwytu. Z każdą kulą częstują nas okrzykiem KIT LE FUJ!
Iksa całkiem pochłonęło zbieranie z ziemi piguł, utwardzanie ich i odrzucanie z powrotem. Nawet ja ciskam parę razy. (...)
– Igrek?
– Tak, Zet? Jesteśmy gotowi. Rzeknij tylko słowo, a M. popruje na dół jeepem, z G. przy pięćdziesiątce. Reszta za nimi.
– Kiedy my się tutaj obrzucamy śniegiem!
– Co takiego?
– Igrek, posłuchaj, a może wojna się skończyła i tylko my nic o tym nie wiemy? Niedawno gadałem z W.: mówił dziwnie. Chyba by nam tego nie zrobili, żeby skończyć wojnę i zatrzymać tę wiadomość dla siebie, co? Jak myślisz?
– Na pewno nie potrzebujecie pomocy? M. przekradł się po grani do połowy stoku. Mówi, że przy moście stoi chyba strach na wróble w szwabskim mundurze. Pewności nie ma, ale mówi, że na to mu wygląda.
– Strach na wróble! A niech cię diabli, Igrek, to ty zacząłeś te gówniane KITLEFUJE: teraz mamy kule śnieżne i strachy na wróble.
8.
Jego imię wypisywano na murach w całym mieście. Przed walką i po jej zakończeniu rzucano mu kwiaty i monety; codziennie przynoszono do szkoły podarunki od wielbicielek. Nie mógł opuścić terenu szkoły bez tuzina strażników. Wizyty w gospodzie Iksa zostały zakazane, gdyż prowadziły do buntów. Często wystarczała jego obecność podczas jakiejś uroczystości, by kobiety mdlały. Kiedy wstępował na arenę, jego imię, wykrzykiwane przez tysiące gardeł, brzmiało jak głębokie, rytmiczne bicie serca jakiejś prastarej bestii.
Tylko w snach powracało niejasne wspomnienie tego, jak to jest być wolnym człowiekiem żyjącym w borach, doświadczać czułości swojej kobiety, słuchać swobodnego dziecięcego śmiechu. Za każdym razem, gdy stawał do walki i zabijał przeciwnika, tracił cząstkę człowieczeństwa.
9.
Nie wierzyła już zbytnio w magiczne zwierciadło, lecz od czasu do czasu, przy ciemnym ksieżycu, chodziła się napić ze źródła i spojrzeć w taflę wody. Widywała tylko niejasne migawki: Rycerze Okragłego Stołu jeździli tu i tam, ścigając swe marzenia, kierowani przeczuciem i wizjami, ale żaden z nich nie odnalazł prawdziwego Graala. Niektórzy zupełnie zapomnieli o celu wyprawy i jeździli jedynie w poszukiwaniu przygód; niektórzy napotkali tak wiele przeszkód, że nie byli w stanie im sprostać, i zginęli; jedni robili dobre uczynki, inni złe. Jeden czy dwaj, w chwilach porażającej wizji, przyśnili swego własnego Graala i także umarli. Inni, idąc za rozkazem swych wizji, udali się na pielgrzymki do Ziemi Świętej; jeszcze inni, niesieni wichrem, który w tych czasach zdawał się szaleć na całym świecie, wycofali się w samotnoś i pustelnicze życie, w swych prymitywnych jaskiniach i lepiankach szukajac ciszy i zadośćuczynienia, Iksa nie wiedziała jednak, jakie wizje ich nawiedzały – Graala czy też zupełnie inne.
Raz czy dwa mignęły jej twarze, które znała. Ujrzała Igreka w Kamelocie, u boku Artura. Widziała też Galahada, jak wciąż szukał Graala; ale potem nie zobaczyła go już nigdy więcej i zastanawiała się, czy nie spotkała go śmierć.
Raz widziała biegnącego po lesie Lancelota, na wpół nagiego, odzianego w zwierzęce skóry; włosy miał długie i skołtunione, nie miał przy sobie oręża. W jego oczach był błysk szaleństwa. Cóż, już wcześniej odgadła, że ta wyprawa może go doprowadzić jedynie do szaleństwa lub rozpaczy. Potem co miesiąc wciąż próbowała go znów zobaczyć w zwierciadle, ale przez długi czas jej się to nie udawało. Potem ujrzała go, jak śpi, niemal nagi, w łachmanach, gdzieś na sianie, a wokół niego wznoszą się ściany lochu czy więzienia... i nie widziała go już więcej.
Och, Bogowie, czy on także odszedł... wraz z tyloma innymi ludźmi Artura...
Zaprawdę, Graal nie był dla dworu Artura błogosławieństwem, lecz przekleństwem...
10.
A tam nad Wiliją
Dzwonnica wysoka,
Że jej nie dostrzeże
Żadna ludzka oka.
A na tej dzwonnicy
Święty Jurka stoi
I tam Pana Diabła
W sama dupa koli.
Cierp, dusza moja,
A będziesz zbawiona,
A jak nie wycierpisz,
Będziesz potępiona,
Oj!
– śpiewał mój dziadek Józef, wychylony z wypełnionego żołnierzami towarowego wagonu. Dziadek jechał polec za rosyjskiego cara i śpiewał dla dodania sobie otuchy oraz by zapomnieć o codziennych kłopotach.
Kłopot miał dziadek właściwie jeden: rok temu ożenił się z babką Anną, osobą bardzo energiczną i zdecydowaną, miesiąc temu poprzysiągł jej na krucyfiksie, że w żadnym wypadku nie pozwoli się zabić, a tydzień temu przysięgał na Boga, że gotów jest polec za cara. Jak Pan Bóg ma rozwiązać tę sprzeczność, dziadek nie miał pojęcia.
Siedział, wymachując nogami nad szybko przesuwającą się trawą nasypu, wsłuchany w sapanie lokomotywy, był bowiem maszynistą i znał się na rzeczy. Lokomotywy posapywały w całej Europie. Na spotkanie z dziadkiem Józefem, wileńskim maszynistą, pędzili już maszyniści ze Lwowa, którzy przysięgali polec za austro-węgierskiego cesarza.
Ponieważ linia Wilno-Lwów biegła prosto jak strzelił, wkrótce doszło do bitwy. Najpierw ci z Wilna gonili tych ze Lwowa i bardzo niecelnie strzelali. Potem lwowiaki goniły, a wilniuki uciekały, z wyjątkiem dziadka Józefa, który upadł w krzaki i ogarnięty dziwną słabością, nie mógł się podnieść. Dopiero otoczony zewsząd przez nieprzyjaciela wyszedł z godnie uniesionymi w górę rękoma, co mógł uczynić bez wysiłku, ponieważ już wcześniej zgubił karabin. W ten sposób dziadek spędził wojnę w Austrii, z czego był całkiem zadowolony.
Czyn dziadka Józefa miał fatalne skutki. Osłabiona armia rosyjska przegrywała bitwę za bitwą. Żołnierze znudzeni tym, że nieustannie są zabijani, zaczęli się buntować, a ponieważ podczas wojny ktoś musi być zabity, uśmiercono najpierw cara wraz z rodziną, a potem kogo się tylko dało.
11.
– Hej, hej, uspokój się – mówię do Iksa, który drży radośnie z powodu tego, co zrobił i co znalazł. Siadam na chwilę w ciemnościach i drapię go po uszkach, dopóki się nie uspokoi i zwinięty w kłębek nie zaśnie na moich kolanach.
Czy oszalałem?
Jestem podpułkownikiem w oddziale piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych. Jestem oficerem w bractwie, które zawsze idzie na pierwszy ogień. Tak to właśnie wygląda. Jesteśmy do szaleństwa odważni, więc bycie marine wymaga pewnego rodzaju psychicznych predyspozycji.
To znaczy, że nie zawsze wykonujemy rozkazy.
Popularne jest przekonanie, że w piechocie morskiej z chłopca stajesz się mężczyzną, mają tam bowiem magiczną umiejętność zmieniania   k a ż d e m u   jego osobowości. Sedno sprawy tkwi jednak w tym, że idziemy tam jako szaleńcy i jako szaleńcy wychodzimy. Ale teraz umiemy śpiewać hymn narodowy i znamy fajne sztuki walki.
„Szaleństwo” to nie do końca dobre określenie. Żaden z nas tak naprawdę nie wierzy, że piechota strzeże bram nieba. Ale czy mądrze jest pchać się tam na   p i e r w s z e g o? Teraz mogę spojrzeć na to z boku, podejść do tego naukowo i spokojnie zastanowić się, czym to wszystko jest, tak naprawdę. To nie szaleństwo, lecz jakiś pierwotny gen każe niektórym z nas być najbardziej wysportowanymi, najodważniejszymi i najlepszymi, jak to ci od public relations określają: „najdumniejszymi”, więc nie musimy się czuć jak troglodyci po kofeinie. (...)
Najzwyczajniej na świecie nie nadajemy się do niczego innego. Przychodzimy tu jako marines i jako marines stąd wracamy. I   n i e   c h c e m y   słuchać rozkazów.
Powiedzieć ci coś? Już mnie to nie obchodzi. Przywykłem do tego, gdy zostałem wcielony. Obawiałem się sprzeciwu rodziców, szyderstw kumpli z college’u, tego, że przez resztę mojego dorosłego życia będą mnie nazywać jarhead. Ale do cholery, nie mogłem temu zapobiec. Od momentu, gdy wyraziłem pisemną zgodę, doświadczam czegoś w rodzaju wyjścia poza własne ciało i do tej pory nie mogę dojść do siebie.
„Hurra!”
Gdy słyszę tych chrapiących wokół mnie chłopaków, naprawdę cieszę się, że jestem żołnierzem piechoty morskiej. Lubię być silny. Lubię być odważny. Lubię iść na pierwszego.  C h c ę   iść na pierwszego. I niech mnie piekło pochłonie, jeśli komukolwiek pozwolę strzelić do mojego psiaka.
12.
Iks prześliznął się przez wrota, ustawił tak, by brama przeciwnika była w dole i popłynął wolno do rogu, gdzie nikt nie powinien go zauważyć. Strzelił nawet we własne nogi, by znieruchomiały podkurczone i dawały lepszą osłonę. Dla przypadkowego obserwatora musiał wyglądać jak jeszcze jeden zamrożony żołnierz, sunący bezradnie po sali.
Gdy Armia Es czekała w upokorzeniu na zniszczenie, Armia El uprzejmie ją niszczyła. Pozostało im dziewięciu chłopców, gdy Esy przestały strzelać. Sformowali szyk i ruszyli w stronę bramy.
Iks wymierzył starannie z wyprostowanej ręki, tak jak uczyła go Zeta. Zanim ktokolwiek pojął, co się dzieje, zdążył zamrozić trzech żołnierzy, którzy mieli właśnie dotknąć hełmami oświetlonych rogów bramy. Potem inni dostrzegli go i zaczęli strzelać, ale z początku trafiali tylko w unieruchomione wcześniej nogi. Miał więc dość czasu, by trafić jeszcze pozostałą przy drzwiach dwójkę. Elom pozostało jedynie czterech sprawnych żołnierzy, gdy wreszcie trafili Iksa w ramię i unieszkodliwili. Gra skończyła się remisem, a on nie dostał trafienia w korpus.
P. S. wściekał się, ale rozgrywka była uczciwa. Cała Armia El uznała, że na tym właśnie polegała strategia Igreka – by zostawić jednego człowieka w odwodzie, na ostatnią chwilę. Nie przyszło im do głowy, że mały Iks otworzył ogień wbrew rozkazom. Ale Armia Es wiedziała. Igrek wiedział. W jego spojrzeniach Iks dostrzegał nienawiść za tę pomoc i ocalenie przed zupełną klęską. Nie obchodzi mnie to, mówił sobie Iks. Łatwiej będzie mnie wymienić, a tymczasem nie spadniecie za nisko w tabeli. Tylko mnie wymień. Nauczyłem się już wszystkiego, czego mogłem się tutaj nauczyć. Przegrywać w niezłym stylu, Igrek, tylko tyle potrafisz. (...)
Nagi, miał właśnie się położyć, gdy podszedł do niego Igrek. Minę miał ponurą i zaciętą. Widziałem Zieta w takim nastroju, pomyślał Iks. Milczącego, jakby planował morderstwo. Ale Igrek nie był Zietem. Igrek miał w sobie więcej lęku.
– Iks, udało mi się ciebie wymienić. W końcu przekonałem Armię Esz, że twoja niesamowita pozycja w tabeli skuteczności to coś więcej niż przypadek. Jutro się przenosisz.
– Dziękuję, sir.
Może w jego głosie zbyt wyraźnie brzmiała wdzięczność. Igrek odwrócił się nagle i silnym ciosem otwartą dłonią trafił go w twarz. Iks zatoczył się w bok, na swoje łóżko. Niewiele brakowało, by upadł. Igrek poprawił pięścią w żołądek. Iks osunął się na kolana.
– Złamałeś moje rozkazy – powiedział Igrek głośno, by wszyscy słyszeli. – Dobry żołnierz zawsze wykonuje rozkazy.
Nawet jęcząc cicho z bólu, Iks nie mógł powstrzymać uczucia mściwej satysfakcji słysząc pomruki chłopców. Jesteś głupi, Igrek. Nie wzmacniasz dyscypliny, ty ją niszczysz. Oni wiedzą, że zmieniłem porażkę w remis. A teraz widzą, jak mi za to dziękujesz. Zrobiłeś z siebie durnia przy wszystkich. Co jest teraz warta twoja dyscyplina?
13.
Igrek czekał, odległość rosła.
– Kapitan znowu na nas patrzy. Nie, nic nam nie grozi. Odszedł. Ale jeden z samurajów obserwuje nas.
– A niech obserwuje. – Iks uspokoił się, ale nie zwolnił tempa wiosłowania ani się nie obejrzał. – Nie lubię być odwrócony plecami do samurajów, a zwłaszcza kiedy są uzbrojeni. Zresztą nigdy nie widziałem żadnego z tych sukinsynów bez broni. A samuraje to same sukinsyny!
– Dlaczego?
– Uwielbiają zabijać, Igrek. Mają nawet w zwyczaju spać z mieczami. Kraj jest wspaniały, ale samuraje są niebezpieczni jak żmije i o całe niebo podlejsi.
– Dlaczego?
– Nie wiem dlaczego, Igrek, ale tacy są – odparł Iks, zadowolony, że może rozmawiać z pokrewną duszą. – Oczywiście wszystkie Japusy różnią się od nas: nie czują bólu ani zimna tak jak my, ale samuraje są jeszcze gorsi. Niczego się nie boją, a już najmniej śmierci. Dlaczego? Bóg jeden wie, ale to prawda. Jeżeli ich zwierzchnicy każą im zabić, zabijają, powiedzą im „umrzyj”, to rzucają się na własne miecze albo rozcinają sobie brzuchy. Zabijają i umierają tak łatwo, jak my szczamy. Kobiety też należą do kasty samurajskiej, Igrek. Zabijają w obronie swoich panów, bo tak nazywają tu one swoich mężów albo zabijają siebie, jeżeli dostaną taki rozkaz. Robią to podrzynając sobie gardła. Tutaj samuraj może rozkazać żonie, żeby się zabiła, i zgodnie z prawem ona musi to zrobić. Matko Boska, Jezusie Nazareński, tutejsze kobiety to wyjątkowe i niepowtarzalne zjawisko, Igrek, podobnych do nich nie znajdziesz na całej ziemi, ale mężczyźni... Samuraje to gady i najbezpieczniej podchodzić do nich jak do jadowitych węży.
14.
– Przejścia nie ma, panowie rycerze! Jam jest Dervel Aam Nitte, kawaler zakonu Srebrnego Runa, i stać mi tu przyszło z honorową strażą, póki pięciu rycerzy szlachetnych nie zmogę w pieszej walce ku chwale mojej pani, najpiękniejszej w świecie, szlachetnej i czystej niczym gwiazda panny Brygidy von Zarr. Wtedy tylko będę mógł kulę oną od nogi zdjąć i zdobędę serce mej damy.
Igrek uśmiechnął się i szepnął Iksowi do ucha:
– Znam ja tę pannę von Zarr. Oto kolejny kiep, co na nią nabrał chrapki. Aam Nitte – pewnikiem prowincjusz, który na dwór jej ojca zajechał i tam dał się kiejby łątka w sak ułowić. Trzeba ci wiedzieć, że panna von Zarr takowych rarogów dla krotochwili wpierw kokietuje, aby potem do różnych głupich przysiąg zmuszać.
Rycerz zwrócił się teraz do Zeta:
– Wyzywam przeto na pojedynek najszlachetniejszego z was, inaczej przejścia nie dam, a o tchórzostwie waszym opowiem wszystkim szlachetnym panom, jakich napotkam.
– Nie starczy nam najzwyklej objechać tego rycerza w koło? – spytał cicho Iks.
– Bogowie by dali! Niestety, kawaler Zet prędzej sczeźnie, prędzej żywcem spłonie i kuśkę da sobie urżnąć, niż odmówi rycerskiego pojedynku. Poczytałby sobie ów fakt za zmazę na honorze własnym, honorze rodu, honorze swojego bractwa i takoż honorze paru innych rzeczy.
Wystarczyło jedno spojrzenie na twarz Zeta, by Święty Jeździec pojął, że Igrek ma rację. Jego towarzysz siedział w siodle sztywno, ze ściągniętymi wargami, i uważnie spoglądał na przeciwnika, jakby chciał oszacować, jak trudny będzie pojedynek.
Aam Nitte odezwał się znowu:
– Czekam, aż wystąpi godzien, który skrzyżuje ze mną miecze.
Zet odwrócił się do dwójki przyjaciół, po czym rzekł:
– Trudna rada, mus mi walczyć, chocia straszliwa to pieniędzy marnacja.
– Pieniędzy? – zdziwił się Iks. – Toś tak pewny siebie, że o życie się nie boisz?
– Kirajczyku! – prychnął Igrek. – Widziałeś kiedy honorowe pojedynki? Panowie rycerze będą wpierw chodzić wokół siebie i puszyć się jako pawie, dwornie sobie ubliżając. Kiedy już pomyślisz, że tak zostanie do zmierzchu, jeden wreszcie podejdzie do drugiego i zaczną się bez przekonania okładać po blachach, a gdy który zbytniego uszczerbku na zbroi dozna lubo też krew mu z nosa pójdzie, podda się zaraz i tyle będzie pojedynku.
15.
– Będziemy mieli gościa – powiedział krzywiąc się w słońcu. – Idzie jakiś żołnierz.
Iksa popatrzyła w tę stronę i zobaczyła znany widok, brodatego mężczyznę, który wolno sunął aleją pod cedrami. Odziany był w resztki podartego szarego munduru, łatanego niebieskim, i szedł z głową nisko pochyloną, wlokąc nogę za nogą.
- Myślałam, że to już się skończyło – powiedziała. – Mam nadzieję, że nie będzie bardzo głodny.
– Jestem pewien, że będzie głodny – rzekł W. krótko.
Igreka wstała.
– Powiem D., aby położyła jeszcze jedno nakrycie – rzekła – i uprzedzę Zetę, aby zbyt gwałtownie nie zaczęła ściągać munduru z tego biedaka...
Urwała tak nagle, że Iksa popatrzyła na nią w zdumieniu. Szczupła dłoń Igreki podniosła się do gardła i objęła je mocno. Iksa widziała szybkie pulsowanie jej żył przeświecających przez białą skórę. Twarz jej zbladła jeszcze bardziej, a oczy rozszerzyły się niepomiernie.
,,Zemdleje za chwilę” – pomyślała Iksa, zrywając się z miejsca, aby ją podeprzeć.
Ale po sekundzie Iksa opuściła rękę i zbiegła na dół. Lekko jak ptak biegła po wyżwirowanej ścieżce z otwartymi ramionami, a wyblakłe jej suknie rozwiewały się za nią szeroko. Nagle jak grom objawiła się Iksie prawda. Oparła się ciężko o filarek ganku. Żołnierz podniósł teraz głowę i zatrzymał się patrząc na dom, jak gdyby niezdolny do zrobienia następnego kroku. Serce Iksy szarpnęło się, ustało na chwilę, potem zaczęło walić jak szalone. Igreka krzycząc bezładnie rzuciła się w ramiona brudnego żołnierza, a jego głowa pochyliła się ku niej. W uniesieniu Iksa rzuciła się naprzód; zatrzymała ją dłoń W., chwytająca fałdy jej sukni.
– Niech pani tego nie psuje – powiedział spokojnie.
– Niech mnie pan puści, głupcze! Niech mnie pan puści! To Ziet!
Nie zwolnił uścisku.
– To jest jej mąż, czy tak? – zapytał spokojnie.
Patrząc na niego z bezsilną furią Iksa wyczytała w spokojnych głębiach jego oczu zrozumienie i litość.
16.
Kiedy na Piekarskiej wydobyli się wreszcie z podziemnego labiryntu i weszli na Zapiecek, oczom ich ukazał się dziwny widok.
W otwartych szeroko drzwiach X stał pan Igrek, ale jakże zmieniony. Na głowie miał szturmowy hełm niemiecki przepasany biało-czerwoną opaską. Takaż opaska z orłem i literami WP (Wojsko Polskie) widniała na lewym jego ramieniu. Przyciasny smoking ściskał w talii wojskowy pas, na którym wisiał w olbrzymim futerale jakiś przedpotopowy pistolet.
Pan Igrek trzymał w ręku wielką chochlę, czerpał z umieszczonego obok kotła gęstą zupę i nalewał do menażek i garnków stojącym przed nim w długim ogonku powstańcom.
Jeden z nich, ubrany w nakrapianą esesmańską panterkę z białym kapturem oraz wojskową rogatywkę z orłem, był Murzynem.
Ujrzawszy Iksa w tym bojowym stroju, przyjaciele nie mogli przez chwilę ust otworzyć ze zdumienia, oprzytomniawszy nieco, podbiegli do niego i zarzucili pytaniami:
– Iks, pieska twoja niebieska, skądżeś się tu wziął?
– Przecież zostałeś w Saskiem Ogrodzie?!
– Jakżeś się szkopom urwał, do wielki anielki?
Murzyn opowiedział pokrótce, jak to, korzystając ze swojej neutralnej aparycji, bez trudu przedostał się przez niemieckie i polskie placówki i okrężną drogą przez Żabią, plac Bankowy, getto i Franciszkańską dotarł na Starówkę. Od rana już jest żołnierzem zgrupowania majora Sosny.
Przywitawszy się z S., która tuż obok wydawała powstańcom wielkie pajdy chleba, Zet wyciągnął rękę do restauratora:
– Panie Igrek, jak pragnę zdrowia, coś pan wojskowem parzygnatem został? Jak to się stało, gadaj pan.
Ale pan Igrek spojrzał nań surowo i odrzekł ostro:
– Proszę wont stąd. Obiad się wojsku wydaje. Nie ma teraz czasu na towarzyskie pitigrili – po czym dodał już tonem nieco uprzejmiejszym: – Przyjdź, Zet, za godzinę, to pomówiem.
W tej chwili podszedł do restauratora wysoki, smukły oficer w pełnym przedwojennym mundurze porucznika Wojsk Polskich i powiedział:
– Kapral Igrek przeniesie się z kotłem dalej, pod okno. Restaurację zajmujemy na dowództwo pododcinka.
– Już się robi, panie, redakt... panie poruczniku. Zet, łap za drugie ucho – Zet chwycił kocioł z panem Igrekiem i przyjrzał się bacznie oficerowi.
Był to A. Z. Eks-redaktor, ujrzawszy Zeta, uśmiechnął się przyjaźnie i zawołał:
– Serwus, Zet, gdzieś się pan do tej pory podziewał?
Zet chciał odpowiedzieć, ale nagle świat zawirował mu przed oczyma, otoczyła go nieprzenikniona noc. Rozległ się potężny huk.
Czarna chmura dymu spowiła Zapiecek, na wszystkie strony leciały kawały cegieł i sypały się szyby. W kłębowisku sadzy rozległy się jęki. Potem wszystko ucichło.
17.
Igreka rozpoznała tarczo-szermierczy refleks u swego syna i odkryła, jak obosieczna jest to broń. Odpowiedzi chłopca były reakcjami młodzieńca, w dodatku wytrenowanego na poziomie, jakiego ci ludzie nie znali. Lecz natarcie również było wyszkolone i uwarunkowane koniecznością przejścia zapory tarczowej. Tarcza odbiłaby zbyt szybki cios, dopuszczała jedynie zwodniczo zwolnioną ripostę. Przejście tarczy wymagało opanowania i przebiegłości. Czy Iks to widzi? – zapytała samą siebie. – Musi!
Znowu atak Zeta, ogień w atramentowociemnych oczach, żółta od kul świętojańskich smuga ciała. I znowu Iks umknął po odpowiedzi zbyt wolnym kontratakiem.
I znowu. I znowu. Za każdym razem riposta Iksa spóźniała się o moment. Igreka zauważyła wtedy rzecz, której łudziła się, że nie widzi Zet. Parady Iks były oślepiająco szybkie, lecz za każdym razem szły precyzyjnie pod takim kątem, jaki by przyjęły, gdyby tarcza pomagała częściowo odchylić cios Zeta. (...)
Teraz, on naciskał swojego przeciwnika krążąc, lecz nie atakując. Widział jego strach. Głos Zieta rozbrzmiewał w świadomości Iksa: "Kiedy twój przeciwnik się ciebie boi, wtedy nadchodzi chwila, by popuścić cugli lękowi, by dać mu czas na działanie. Niech przerodzi się w przerażenie. Przerażony człowiek walczy sam ze sobą. W końcu z rozpaczy atakuje. To jest najgroźniejszy moment, lecz przerażonemu człowiekowi można zaufać w tym, że zwykle popełnia fatalny błąd. Ty uczysz się tutaj wyłapywać i wykorzystywać te błędy".
Tłum w grocie zaczął szemrać. Oni sądzą, że Iks igra z Zetem – pomyślała Igreka. – Uważają, że Iks jest niepotrzebnie okrutny, ale wyczuwała również ukryte podniecenie tłumu, jego uciechę z widowiska. I widziała narastanie napięcia w Zecie. Moment, w którym stało się ono dla niego nie do zniesienia, był dla niej tak samo przejrzysty, jak dla niego samego... czy Iksa.
Zet dał wysokiego susa, wykonując fintę i uderzając z góry prawą dłonią, lecz dłoń była pusta. Krysnóż przerzucił do lewej ręki. Igrece zaparło dech, ale C. ostrzegła Iksa: "Zet walczy obydwiema rękami". I głębia jego wyszkolenia sprawiła, że przyjął tę sztuczkę en passant.
"Uważaj na nóż, a nie na dłoń, która go trzyma" – powtarzał mu G. niejeden raz. "Nóż jest groźniejszy od dłoni i może być w każdej z nich". (...)
Iks nieuchwytnym ruchem przerzucił nóż, odsunął się na bok, pchnął do góry tam, gdzie opadała pierś Zeta, i uskoczył śledząc stopniowe załamywanie się mężczyzny. Zet padł jak zmięty łachman, twarzą do ziemi, raz jeden westchnął i odwróciwszy swą twarz ku Iksowi znieruchomiał na skalnej posadzce. Jego martwe oczy wychodziły z orbit jak paciorki z ciemnego szkła.
"W zabiciu sztychem brak artyzmu" – powiedział kiedyś Iksowi Ziet – "lecz nie pozwól, aby to powstrzymało twoją dłoń, kiedy nadarza się okazja".
18.
Wypowiedziała własnym głosem jedyne słowo, na które Wojownik bezwzględnie musiał odpowiedzieć.
– Dzieciobójco!
Potem zamknęła oczy, gdyż wydało jej się, że wzgórzem i całą równiną S. wstrząsnęły rozdzierające konwulsje. Rozległ się dźwięk: wiatr, smutek, zaginiona muzyka. (...)
Gdy niemowlęta zginęły, Tkacz wyznaczył mu długi, nie kończący się los. Krąg wojny i pokuty pod różnymi imionami i w wielu światach, by można było osiągnąć zadośćuczynienie za dzieci i za miłość.
Iksa otworzyła oczy i ujrzała nisko zawieszony, wąski sierp księżyca. Widziała błyszczące wiosenne gwiazdy nad głową. Nie myliła się sądząc, że są jaśniejsze niż uprzednio.
Nagle odwróciła się i w owym niebiańskim świetle dostrzegła, że nie jest sama w tym wysoko położonym, zaklętym miejscu.
Nie był już młody. Jak mógł zachować młodość po tak wielu wojnach? Jego broda była ciemna, choć ze śladami siwizny, a oczy nie przystosowały się jeszcze do czasu. Wydało jej się, że widzi w nich gwiazdy. Wspierał się na mieczu. Otoczył dłońmi jego rękojeść, jak gdyby była to jedyna pewna rzecz pośród szerokiej nocy. Nagle przemówił, głosem tak łagodnym i zmęczonym, że trafił jej wprost do serca:
– Byłem tutaj Igrekiem, pani, prawda?
– Tak – wyszeptała.
– Gdzie indziej nosiłem inne imiona.
– Wiem – przełknęła ślinę. – To jednak twoje prawdziwe imię. Pierwsze.
– A nie tamto?
Och, kimże była?
– Nie. Nigdy go nikomu nie zdradzę ani nie wypowiem po raz drugi. Przysięgam.
Wyprostował się powoli.
– Inni jednak to zrobią, tak jak działo się to uprzednio.
– Nie mogę nic uczynić, by to zmienić. Wezwałam cię jedynie dlatego, iż cię potrzebujemy.
Skinął głową.
– Tutaj jest wojna?
– W X.
Usłyszawszy to, poderwał się nagle. Nie był tak wysoki, jak jego ojciec, lecz majestat spowijał go niczym płaszcz. Uniósł głowę na wzmagającym się wietrze, jak gdyby usłyszał odległy dźwięk rogu.
– A więc to ostatnia bitwa?
– Jeśli przegramy, będzie ostatnią. (...)
– Czy oni już tam są, oboje? – spytał po chwili.
Ból słyszalny w głosie odsłonił przed nią po raz pierwszy prawdziwą naturę jego przekleństwa. Powinna była się tego domyślić. Łatwo było to dostrzec. Za dzieci i za miłość.
– Nie wiem – odparła z wysiłkiem.
– Zawsze się zjawiają – stwierdził. – Dlatego, że kazałem zabić dzieci.
Na to nie można było odpowiedzieć. Zresztą Iksa nie zaufałaby swemu głosowi. Ujęła tylko jego dłoń i raz jeszcze, resztką swych sił, wznosząc w gorę B., przeszła z Igrekiem, Potępionym Wojownikiem, ku X. i wojnie.
19.
W środku nocy Iks odpukał w nie malowane drzewo, skrzyżował palce i wykradł się z namiotu, żeby przesunąć linię na mapie za Bolonię.
Skoro świt kapral K. wślizgnął się chyłkiem do namiotu kapitana B., wsunął rękę pod moskitierę i delikatnie potrząsał spoconym ramieniem, które tam namacał, dopóki kapitan B. nie otworzył oczu.
– Dlaczego mnie budzicie? – jęknął kapitan B.
– Bolonia zdobyta, panie kapitanie – powiedział kapral K. — Pomyślałem, że to pana zainteresuje. Czy akcja będzie odwołana?
Kapitan B. usiadł i zaczął systematycznie drapać się po długich, chudych udach. Po chwili ubrał się i wyszedł z namiotu mrużąc oczy, zły i nie ogolony. Niebo było pogodne i ciepłe. Spokojnie obejrzał mapę. Rzeczywiście Bolonia została zdobyta. W namiocie wywiadu kapral K. usuwał już mapy Bolonii z mapników nawigatorów. Kapitan B. usiadł z głośnym ziewnięciem, założył nogi na biurko i zatelefonował do pułkownika K.
– Dlaczego mnie budzicie? – jęknął pułkownik K.
– Dziś w nocy zdobyto Bolonię, panie pułkowniku. Czy akcja będzie odwołana?
– O czym pan mówi, B.? — warknął pułkownik K. — Dlaczego akcja miałaby być odwołana?
– Ponieważ Bolonia została zdobyta. Więc akcja nie będzie odwołana?
– Ależ oczywiście, że będzie odwołana. Uważa pan może, że bombardujemy teraz własne oddziały?
– Dlaczego mnie pan budzi? – jęknął pułkownik Igrek do pułkownika K.
– Bolonia zdobyta – powiedział pułkownik K. — Sądziłem, że to pana zainteresuje.
– Kto zdobył Bolonię?
– My.
Pułkownik Igrek nie posiadał się z radości, gdyż został uwolniony od kłopotliwego obowiązku bombardowania Bolonii, nie tracąc jednocześnie sławy człowieka odważnego, jaką zyskał zgłaszając na ochotnika swoich żołnierzy do tego zadania. Generał Zet był również zadowolony z zajęcia Bolonii, chociaż zły był na pułkownika Żeta, że go obudził, żeby mu to powiedzieć. Dowództwo również było zadowolone i postanowiło odznaczyć medalem oficera, który zdobył miasto. Ponieważ takiego nie znaleziono, dano order generałowi P., jako że był on jedynym oficerem, który wykazał inicjatywę i zażądał medalu.
20.
Aż wreszcie przybył, nie wiadomo skąd, wraz ze swoimi sekretarzami i zaufanymi żołnierzami, którzy nie odstępowali go ani na chwilę. Na pozór niczym się nie wyróżniał. Ani ubiorem czy zachowaniem, ani uprzywilejowanym miejscem na biesiadnym dywanie. A jednak nikt – nawet ci, którzy nigdy wcześniej go nie widzieli – nie mógł wątpić ani przez chwilę, że to właśnie on, emir, komendant Ahmad Szah Massud, człowiek, dla którego partyzancka wojna stała się życiem.
Walczył od dawna. W jego armii służyli teraz synowie śmiałków, którymi dowodził przed laty. Ci zaś z dzisiejszych żołnierzy, którzy dochowali się potomków, już teraz wychowywali ich na wojowników przyszłej armii komendanta. Na nim samym zaś czas nie odcisnął piętna. Jakby postanowił uczynić go wiecznym. Albo zesłać mu śmierć, zanim się zestarzeje. (...)
Kiedyś, gdy zaczynał dopiero walkę, rozmawiał z nielicznymi odwiedzającymi go cudzoziemcami po francusku. Nauczył się tej mowy w stołecznym liceum Istiglal, prestiżowym i zaliczanym do najlepszych w mieście. Te dni, choć przecież nie tak znowu odległe, wydawały się jednak zamierzchłą historią, o której pamięć wywoływała tylko smutne wzruszenie. Legenda o tajemniczym, znającym mowę Woltera wojowniku z górskiej doliny na końcu świata rozsławiła jego imię.
W tamtych czasach, gdy afgańscy buntownicy, którzy przezwali się mudżahedinami, toczyli beznadziejną, wydawałoby się, walkę z potężną rosyjską armią, wyposażoną w najnowocześniejsze samoloty, śmigłowce i czołgi, nieliczni tylko żurnaliści znajdowali w sobie odwagę, by potajemnie przeprawiać się przez granicę, pokonywać zapory hindukuskich szczytów i przełęczy, wędrować po zabójczych polach minowych, by trudząc się i narażając własne życie, stać się świadkami i kronikarzami obcej wojny. (...)
To połączenie zwierzęcej niemal nieufności z graniczącym z obłędem dążeniem do doskonałości sprawiało, że wciąż był zajęty, wciąż w drodze. Sam sprawdzał, co robią żołnierze w okopach, czy ich dowódcy radzą sobie z czytaniem map i orientują się w sytuacji. Sam rozmawiał z wioskową starszyzną, sam negocjował z pomniejszymi, niepodlegającymi mu komendantami. Czuł się niezastąpiony i wierzył, że nikt nie potrafi dopilnować wszystkiego tak jak on. Był jednocześnie strategiem i kwatermistrzem, przebiegłym politykiem i nauczycielem w sztuce posługiwania się bronią i kopania fortyfikacji. To brzemię obowiązków, zajmowanie się wszystkim naraz, najwyraźniej go jednak nie nużyło. Przeciwnie, wydawało się, że jest w swoim żywiole, jak kiedyś przed laty, gdy w dolinie Pandższiru walczył z rosyjskimi żołnierzami, którzy najechali Afganistan, by przebić się aż na brzegi ciepłych mórz Południa. Tamta wojna, podczas której odparł siedem wielkich szturmów na swoją dolinę, a w końcu zmusił Rosjan do odwrotu, przyniosła mu sławę.
21.
Chciał dodać coś jeszcze, ale w wejściu do ziemianki pojawił się Igrek.
– A ty co? – warknął na dziewczynę. – Zapomniałaś o codziennych ćwiczeniach?! Wylegujesz się jak baba w połogu?!!!
Iksa wyskoczyła na zewnątrz, dosłownie w locie chwytając swoje dwa kije, „normalny” i ten, który służył do ćwiczeń. Nie byłoby rozsądną rzeczą dyskutowanie z Igrekiem. A on, jak każdy mistrz, czy nawet więcej niż mistrz, uwielbiał popisywać się swoimi umiejętnościami. (...)
Skoczyła do przodu, ale nadział ją (prawie dosłownie) na swój kij i sam odskoczył w bok. Dziewczynie zbierało się na wymioty. Czuła jak coś pulsuje w jej głowie. Miała już dwa skurcze mięśni, na prawym barku i gdzieś w okolicach miednicy. Nie mogła się bardziej skoncentrować. Tymczasem Igrek natarł, jak to zwykle on, lekko, zwinnie, jakby patrząc gdzieś w bok. (...) W czasie krótszym niż ćwierć oddechu leżała już na ziemi, mając jakieś pięć, sześć skurczów mięśni, w tym prawa łydka. Nie mogła już walczyć.
Igrek, dysząc, nachylił się nad nią.
– Dupa! Dupa! Dupa! – krzyknął. – Jesteś mistrzem! I wyżej już nie dojdziesz!
Chwycił jej stopę i rozciągnął mięsień łydki.
– Nigdy nie będziesz szermierzem natchnionym, dupo!!!
Zaczął bić ją w bark, chcąc zlikwidować skurcz. Udało mu się dopiero po dłuższym czasie. Paznokciem oderwał od swojego kija długą drzazgę i wbijając ją w mięśnie dziewczyny, zlikwidował pozostałe skurcze.
– Zanim tak naprawdę zaczniesz walczyć – sapnął – ciało odmawia ci posłuszeństwa. Bo za dużo myślisz – dłuższą chwilę uspokajał oddech. – Za długo walczysz. Czemu nie zabijesz mnie na samym początku?
– Bo to ty jesteś... – dziewczyna syknęła z bólu, usiłując się wyprostować – szermierzem natchnionym.
– Ach – splunął na piasek. – Więc to cię tak krępuje.
Ze złością odrzucił kij i usiadł pod skałą, przeżuwając jakieś przekleństwa. Potem otarł pot z czoła i długo masował sobie twarz.
– Słuchaj... – powiedział po dłuższej chwili. – Naprawdę jesteś mistrzem – jego ciche słowa ledwo wybijały się ponad szum rodzącego się wiatru zwiastującego burzę piaskową. – Dzięki pracy przy tych jebanych kamieniach jesteś naprawdę silna. Nie dałaś z siebie zrobić szmaty, ćwiczysz codziennie, Zet pokazuje ci różne sztuczki i zwody, kształtuje twój umysł. Ale... Nie zostaniesz szermierzem natchnionym, jeśli nie... – wyraźnie zaklął w duchu. – Jeśli nie poświęcisz samej siebie. Już w tej chwili jest niewielu facetów na świecie, którzy mogliby cię zabić. Załatwisz większość tych, których zwą „mistrzami”, ale...
– Ale N. mnie zabije, tak? – spytała perfidnie, chcąc go zdenerwować.
22.
Aleś, Iksie, sławę swą kozaczą kochał więcej niż życie, dlategoś nie szukał ocalenia! Inni wymykali się w ciemnościach, kryli się po szczelinach, prześlizgiwali się między kopytami rumaków, on zaś szukał jeszcze wrogów. Tam ściął pana D. i pana R., i młode lwie pacholę pana A., tego samego, który pod Konstantynowem nieśmiertelną okrył się sławą; potem porwał pana S., potem dwóch od razu skrzydlatych husarzy rozciągnął na ziemi rodzącej, na koniec widząc ogromnego szlachcica przebiegającego z rykiem żubrowym pobojowisko zerwał się i szedł jak błyszczący płomień na niego.
Pan Igrek – on to był bowiem – ryknął ze strachu jeszcze silniej i zwrócił konia do ucieczki. Reszta włosów stanęła mu dębem na głowie, ale przytomności nie stracił, owszem, fortele jak
błyskawice przelatywały mu przez głowę, a jednocześnie wrzeszczał co siły: „Mości panowie! kto w Boga wierzy!.. „ – i gnał jak wicher ku gęstszej kupie jeźdźców. Iks zaś przebiegał mu od boku jakoby po cięciwie łuku. Pan Igrek zamknął oczy, a w głowie szumiało mu: „Zdechnę ja i pchły moje!” – słyszał za sobą prychanie konia, spostrzegł, że nikt nie idzie mu z pomocą, że nie uciecze i że żadna inna ręka, chyba jego własna, nie wyrwie go z Iksowej paszczęki.
Ale w tej ostatniej chwili, w tej już prawie agonii, nagle rozpacz jego i przestrach zmieniły się we wściekłość; ryknął tak strasznie, jak żaden tur nie ryczy, i zwinąwszy konia na miejscu, zwrócił się na przeciwnika.
– Igreka gonisz! – krzyknął nacierając z szablą wzniesioną.
W tej chwili nowe stado płonących maźnic rzucono z okopów; uczyniło się widno. Iks spojrzał i zdumiał.
Nie zdumiał usłyszawszy imię, bo go nigdy w życiu nie słyszał; ale poznawszy męża, którego jako Zetowego przyjaciela ugaszczał niedawno w J.
Ale właśnie ta nieszczęsna chwila zdumienia zgubiła mężnego wodza mołojców, bo nim się opamiętał, ciął go pan Igrek przez skroń i jednym zamachem zwalił z konia.
Było to na oku wszystkiego wojska. Radosnym wrzaskom usarskim odpowiedział okrzyk przerażenia mołojców, którzy widząc śmierć starego lwa czarnomorskiego stracili resztę ducha i zaniechali wszelkiego oporu. Których nie wyrwał z toni S., ci zginęli wszyscy do jednego – bo jeńców wcale tej straszliwej nocy nie brano.
23.
Ruszamy do ataku jutro, Ikso – pisał Igrek. – Wczoraj pisałem do mamy i D., lecz coś mnie natchnęło, żeby jeszcze do ciebie napisać. Właściwie dzisiaj nie miałem zamiaru pisać do nikogo. Pragną ci, siostrzyczko, powiedzieć niektóre rzeczy przed jutrem. (...)
Ikso, wiesz, że miewałem zawsze jakieś wizje. Przypominasz sobie Srokatego Kobziarza – nie, ty tego pamiętać nie możesz – byłaś wówczas za młoda. Pewnego wieczoru, bardzo dawno temu, gdy N., D., J. i M. oraz ja siedzieliśmy w D. T., nawiedziła mnie wizja, która była proroctwem dzisiejszych dni. Ikso, widziałem Kobziarza idącego przez D., a za nim ciągnęła się smuga srebrzystego pyłu. Wszyscy obecni myśleli, że blaguję, ale ja naprawdę go widziałem w owej chwili. Wyobraź sobie, Ikso, że po raz drugi widziałem go wczoraj. Widziałem go, jak szedł przez póle, od strony naszych okopów do okopów niemieckich, widziałem jego wysoką postać, jak trzymał kobzę, a za nim szły masy chłopców w mundurach. Ikso, powiadam ci, że go widziałem, to nie była fantazja. Słyszałem wyraźnie wygrywaną przez niego melodię, potem zniknął. Ale widziałem go i orientowałem się, co to znaczy, orientowałem się, że ja jestem wśród tych, którzy idą za nim.
Ikso, Kobziarz zagra mi melodię śmierci jutro. Czuję to na pewno. Wyobraź sobie, że nie lękam się wcale. Gdy dowiesz się o tym, że zostałem zabity, przypomnij sobie moje słowa. Zdobyłem tutaj w okopach swą wolność, uwolniłem się od lęku. Nigdy już lękać się nie będę – nawet śmierci, nawet życia, jeżeli będę żył dalej. Życie może byłoby dla mnie trudniejsze, bo nigdy już nie będzie posiadało dawnego piękna. Lecz czy mi życie sądzone, czy śmierć, nie lękam się, Ikso, i nie jest mi przykro, że tutaj przyszedłem. Jestem zadowolony. Nigdy nie będę już pisał poezji, o czym marzyłem niegdyś, lecz pomogłem wywalczyć w X. prawa dla poetów przyszłości dla poetów i marzycieli nie tylko X., ale całego świata. Tak, zadowolony jestem, że tu przyszedłem, Ikso. Walczymy wszyscy za przyszłość i zwyciężymy, nie wolno o tym wątpić ani przez chwilę, Ikso. Bo nie tylko żywi walczą – umarli walczą także. Armia umarłych nie może zostać przez nikogo zwyciężona.
24.
Za płotem po trzykroć zaśpiewał ochrypły róg myśliwski i młody głos dźwięcznie ogłosił:
– Wybiła godzina twej śmierci, łuskowata gadzino! Stawaj do boju na śmierć i życie!
– Kogo tam jessszcze przywiało? – z umiarkowaną ciekawością spytał smok, tyłem wyłażąc z jaskini.
– To ja, odważny rycerz, postrach smoków, strzyg, gadów żmijowych i innych, ratujący słabych, biednych, osieroconych i skrzywdzonych!
– A csszy byśśś ty, odważssny rycessżu, nie possszedł... – z uczuciem syknął smok, wyciągając szyję i ostrożnie wyglądając przez płot. – O, tam jest. Pancerz typu „wieprz", przyłbica w siatkę, zardzewiały miecz rodowy i takaż tarcza z herbem pomniejszego szlachcica. Odważny giermek wygląda z zaułka, przytrzymując parę koni... a, nie, przepraszam najmocniej, parę klaczy. O, potąd mam już tych poszukiwaczy sławy, nigdzie nie ma od nich spokoju. Swoją drogą, nie wiesz przypadkiem, czy oni śpią w tych samowarach?
Pękata zbroja rycerska faktycznie przypominała samowar, a hełm – stojący na nim czajniczek na esencję.
– Wyłaź, gadzino! – darł się rycerz, potrząsając mieczem. – Stawaj do walki!
– Mam wyjśśść, csszy jak? – Smok w zamyśleniu połaskotał ucho koniuszkiem ogona. – Nie, nie pójdę. Jussż ja was adeptów znam – wyssstarcsszy, żżże na krok sssię odejdzie od jassskini, a potem ssszukaj ssskarbu w polu. Prsszy okazji, trsszymaj ssstatuetkę. Na twoją osssobissstą odpowiedzialnośśść.
– Pancerz ma pewnie ognioodporny – myślałam na głos. – Ale już wiązania na bank z konopi...
– Ano z konopii – z paskudnym uśmieszkiem przytaknął smok. – Te, rycerssz! Mam tu w zapasssie pannę na obiad! Nie chhhcesz prsszypadkiem do niej dołączyć?
Przeczyściłam gardło, przybrałam pozę „dziewica w opresji" – jedna ręka melodramatycznie przyciśnięta do czoła, druga przytrzymuje wyskakujące z piersi serce, plecy wygięte w łuk – i wydałam z siebie przenikliwy wrzask, przechodzący w ochrypły skrzek.
Podskoczył nie tylko rycerz, ale i smok. Dodałam ekspresji.
– Pomocy! Ratunku! Rab... Znaczy mordują!
Ani jeden normalny rycerz nie ruszyłby ratować panny o takim głosiku. Ani jeden normalny rycerz nie zaatakowałby smoka na terenie Szkoły Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa.
– Spieszę ci na ratunek, o piękna panno! – z entuzjazmem ogłosił świr, rzucił tarczę, wyciągnął miecz i wdrapał się na płot. Lewark pozwolił mu przetoczyć się przez szczyt ogrodzenia, ale gdy tylko rycerz zaczął złazić i odwrócił się do nas plecami, wypełnił swoje potężne płuca powietrzem, wycelował i z całej siły odetchnął.
Wąski niebieskawy strumyczek płomienia zabarwił się jaskrawą czerwienią, w mgnieniu oka konsumując konopne sznury łączące kawałki zbroi.
Zbroja odpadła i rycerz stanął przed nami w całej wspaniałości obszernych gaci, białych w czerwone serduszka i przetartych od częstego prania. Poza gaciami na rycerzu zostały: hełm z przypalonym piórem koguta, żelazne rękawice, wysokie buty i srebrny medalion na łańcuszku.
„Piękna panna" wisiała na „łuskowatej gadzinie". Oboje pękali ze śmiechu.
25.
Coś ty, wojno, zrobiła?
Jak mogłaś tak?...
Opustoszał park miejski i sad.
Chłopcy głowy podnieśli, ruszyli w takt...
W jednej chwili przybyło im lat.
Obejrzeli się tylko od proga i już
w ciemność poszli czwórkami i w dal.
Do widzenia, chłopaki.
Chłopcy,
cóż,
wróćcie cało, jeżeli się da.
Nie żałujcie wrogowi granatów i kul,
idźcie śmiało, gdy werbel gra,
ale wróćcie, chłopaki, z bitewnych pól,
wróćcie do nas, jeżeli się da.
Ach, wojenko przeklęta – zgiełk boju, kurz,
zamiast ślubów rozłąka i znój.
Dawno nasze dziewczęta oddały już
młodszym siostrom weselny strój.
Łomot butów żołnierskich, wybuchów błysk
i szynele spłowiałe, i dym...
Ech,
dziewczęta,
naplujcie oszczercy w pysk!
Przyjdzie czas – policzymy się z nim.
Niech tam mówi, że zwiódł was kołowrót dróg,
że zmieniła was wojna do cna.
Do widzenia, dziewczyny.
Na miły Bóg,
wróćcie do nas, jeżeli się da.
26.
Przygotowany na atak Iks sparował cios jednym zamaszystym ruchem i oburącz chwycił swój miecz. Głownia zaszemrała w ciemności, gdy Igrek podrywał tarczę. Sztych wyrysował kreskę na jego szczęce.
Strumyki krwi spłynęły w płową brodę okręconą złotem; duże czerwone krople skapnęły na skórę.
Skaldowie ucichli.
Iks ukłonił się i schował miecz.
Igrek przeciągnął po szczęce dłonią i potrząsnął nią pogardliwie, rozbryzgując krew.
– Za to... – powiedział, wskazując mieczem serce Iksa – pozwolę ci żyć tak długo, żebyś mógł zobaczyć, co z niej zostanie, kiedy skończę. A to, co zostanie, oddam swoim ludziom.
Poznałam oślepiającą biel czystej rozpaczy.
Iks stał bez ruchu, patrząc na Igreka z nieziemskim spokojem w błękitnych oczach.
– W imię Kasjela, chronię i służę – rzekł cicho. I ruszył, płynnie jak woda.
Wszystkie kasjelickie ćwiczenia mają swoje nazwy, ładne i pogodne, zaczerpnięte z natury... ptaki w locie, górskie potoki, drzewa chylące się na wietrze. Tak kasjelici nazywają to, co robią.
Z wyjątkiem jednego, zwanego terminus.
Jest sztuka, słynna sztuka – jej nazwa zginęła w białym świetle rozpaczy – w której kasjelita robi terminus. Kiedyś to widziałam, w “Kogutku”, w wykonaniu pewnego aktora, a poznałam wtedy, słaniając się na nogach, podtrzymywana przez skaldyjskich strażników. Poznałam, kiedy Iks, obracając się w moją stronę, rzucił prawą ręką sztylet w powietrze i złapał go za ostrze. Poznałam, kiedy lewą ręką uniósł drugi sztylet do swojego gardła.
To ostatni akt, jaki może odegrać Towarzysz Doskonały.
Spojrzałam w jego oczy, gdy sztylet w prawej ręce zastygł w gotowości do rzutu w moje serce, a sztylet w lewej szykował się do podcięcia jego gardła. Źle go osądziłam. Naprawdę przybył ocalić nas oboje, w jedyny sposób, jaki nam pozostał. Do tej chwili nie wiedziałam,
jak bardzo przerażał mnie los gotowany mi przez Igreka.
– Zrób to – szepnęłam.
Iks spojrzał nad moim ramieniem i zamarł.
A potem poruszył się jak błyskawica, prawa ręka cisnęła sztylet. Trafił w gardło Białego Brata po mojej lewej stronie. Skald z charkotem szarpnął się do tyłu, puszczając moje ramię. Zachwiałam się, tracąc równowagę. Iks już w biegu wyrwał sztylet z gardła woja. Drugi strażnik puścił mnie i sięgnął po miecz. Za późno; skrzyżowane sztylety rozcięły mu szyję bo bokach. Nie bacząc, że sprawia mi ból, Iks bez chwili wahania poderwał mnie na nogi i pociągnął w stronę fortecy.
Na wpół wleczona, potykając się i zataczając, zobaczyłam co się dzieje. Brona w bramie została podniesiona i most zwodzony opadł z trzaskiem nad fosą. Ścigani przez ryk skaldyjskiej armii, biegliśmy po zrytej, stratowanej ziemi. Brakowało mi tchu, ogień palił mnie w płucach, każdy krok sprawiał katusze.
Nocne niebo stanęło w ogniu.
27.
Wkrótce po wybuchu wojny Iksa zawiązała organizację kobiecą czuwającą nad tym, by każdy oddział żołnierzy jadący transportem na wojnę, który przejeżdżał przez E., witany był gorącą kawą, pączkami, kanapkami i domowym ciastem. Przeważnie żołnierzami byli wystraszeni młodzi chłopcy, udający zuchów, niemniej jednak pisali na karteczkach swoje imię, nazwisko i adres, po czym wyrzucali je przez okno w nadziei, że jakaś dziewczyna znajdzie je i będzie do nich pisała. Pod koniec wojny E. szczyciło się faktem, że każdy chłopiec, który wyrzucił przez okno karteczkę z imieniem i adresem, dostawał listy. W czasie wojny co wieczór dziewczęta spędzały całe godziny na pisaniu listów. A co rano, kiedy podczas porannej toalety umalowały usta na karminowo, pieczętowały koperty czerwonym odciskiem ust. Za morze słano tysiące paczek z domowymi wypiekami, słodyczami, wełnianymi skarpetkami robionymi na drutach. Do codziennych obowiązków B. i M. należało oblecieć wczesnym rankiem całe miasto i zebrać listy, tak aby można je było wyekspediować z pierwszą pocztą. Macky Warren, miły chłopak o płowej czuprynie, zbyt młody, by wzięto go do wojska, nie był zbytnio zachwycony, że Norma, jego dziewczyna, pisała listy do wielu żołnierzy, jednak nic jej nie powiedział. To niepatriotyczne być zazdrosnym o mężczyzn walczących na wojnie. Ci żołnierze, którzy w odpowiedzi pisali, że nie mają swoich dziewczyn, prosili o zdjęcia. Tym sposobem zdjęcia Anny Lee, Normy, Patsy Marie i wielu innych przejechały pół świata, biorąc udział w wielu bitwach, oglądane po kilka razy dziennie przez chłopców, których nigdy nie poznały. W ciągu tych lat niektórzy żołnierze, zwłaszcza ci, co nie mieli licznej rodziny, zawiązali dłuższe przyjaźnie ze swymi korespondencyjnymi znajomymi z E. Nie wszystkie jednak były młodymi, ładnymi dziewczętami. B. G. miała trzydzieści lat i męża, a pisała listy do osiemnastu żołnierzy. Wszystkim posłała fotki Rity Hayworth do powieszenia na ścianie, a każdą opatrzyła dedykacją: od B. G. z wyrazami miłości. Po wojnie kilku żołnierzy przyjechało do miasteczka, żeby ją odwiedzić. Chcieli poznać B., której listy tyle dla nich znaczyły, gdyż dzięki nim czuli się bliżej domu.
28.
Od października bowiem miałam obowiązki nowe. Wracali w tym czasie z Niemiec nasi jeńcy wojenni, szeregowi i nieliczni oficerowie, o ile stan ich zdrowia wykluczał z ich strony wszelką działalność bojową. Dotychczas przyjeżdżały jednostki lub małe grupki, aż wreszcie z początkiem października przybył do Krakowa transport 500 gruźlików. Umieścili ich w Kolegium Jezuickim na ul. Kopernika. Polski Czerwony Krzyż został uwiadomiony, że ci ludzie są tam bardzo źle żywieni. Renia K., kilka panienek i ja porwałyśmy co się dało z PCK i popędziłyśmy na ul. Kopernika. Wojskowa straż niemiecka puściła delegację Czerwonego Krzyża. Szłyśmy, dźwigając kosze, długim korytarzem. Skierowano nas do dużej sali, gdzie nas czekał widok niespodziewany. Poza obłożnie chorymi znajdowała się tam liczna grupa oficerów mogących jeszcze chodzić. Gdy nas zobaczyli, wstali i podeszli do drzwi, by przywitać pierwsze kobiety polskie, które widzieli od roku. Byli w mundurach – dystynkcje, odznaczenia – wszystko to podziałało na nas oszałamiająco. Nie wiadomo było, co ze sobą robić, by się nie rozkleić. Ratowały duże kosze z prowiantem, nad którymi w czasie rozpakowywania można się było bardzo nisko pochylić...
Potem poszłyśmy do mniejszych cel, tam leżeli ciężko chorzy. Dwóch w owym pierwszym dniu zmarło, kilka żywych kościotrupów czekało... Przy niektórych siedziały żony czy narzeczone, patrzące z przerażeniem na tego najbliższego, który przecież dopiero co powrócił, a już znowu odchodzi – tym razem na zawsze. Leżał tam między innymi obrońca Helu, ppor. rez. inż. Lech Stelmachowski. Przy nim siedziała bardzo młoda żona; chory już głosu nie miał, już i szeptać prawie nie mógł, patrzał na nią tylko bardzo szafirowymi oczyma. Widać było, że zbiera siły, aby coś powiedzieć. Wreszcie wydusił cztery, ledwie dosłyszalne słowa: "Obowiązek wobec Polski spełniony". – Na drugi dzień umarł. (...)
W parę dni później przyszło zwolnienie jeńców z niewoli. Chorzy stawali się osobami cywilnymi. Ci, którzy mogli wyjechać, mieli transporty do różnych części Generalnej Guberni. Wyjeżdżającym już nie przysługiwało prawo do munduru, względnie, jeśli nie mieli cywilnego ubrania, mogli jechać w mundurze, ale bez dystynkcji. To ostatnie było trudne do wytłumaczenia, jakoś ci ludzie nie mogli tego zrozumieć. Podczas bolesnej roboty odpruwania ci chorzy – niejedna twarz nosiła już wyraźne piętno śmierci – podchodzili do nas i szeptali do ucha prośbę o włożenie odprutych gwiazdek do kieszeni, "bo mi tego przecież wkrótce znów będzie potrzeba".
29.
Błękitny rycerz spiął konia do szarży. Ogiery zderzyły się ze sobą, stępiony topór uderzył w porysowany niebieski napierśnik... ale błękitny rycerz w jakiś sposób zdołał pochwycić rękojeść oręża zakutymi w stal palcami. Wyszarpnął topór z dłoni Igreka. Obaj przeciwnicy zaczęli się mocować, a po chwili wypadli z siodeł. Ich wierzchowce oddaliły się od siebie, a oni grzmotnęli na ziemię ze straszliwym impetem. Igrek znalazł się pod spodem i wskutek tego ucierpiał bardziej. Błękitny rycerz wyszarpnął długi sztylet i uniósł zasłonę hełmu rywala. Tłum ryczał tak głośno, że Iksa nie słyszała, co powiedział Igrek, odczytała jednak słowa z ruchu jego rozciętych, krwawiących warg. „Poddaję się”.
Błękitny rycerz podniósł się niepewnie i uniósł sztylet ku Zietowi w geście zwycięzcy pozdrawiającego swego króla. Giermkowie wbiegli na pole, by pomóc wstać pokonanemu. Kiedy zdjęli mu hełm, Iksa zdziwiła się, że jest taki młody. Był najwyżej dwa lata starszy od R. Chłopak mógł być równie urodziwy jak jego siostra, ale spuchnięta warga, zamglone spojrzenie i krew, która splamiła skołtunione włosy sprawiały, że nie była tego pewna.
– Zbliż się – rozkazał zwycięzcy król Ziet.
Rycerz pokuśtykał w stronę galerii. Z bliska błyszcząca błękitna zbroja nie wydawała się już tak wspaniała. Pełno na niej było blizn. Powgniatały ją młoty i buzdygany, miecze pozostawiły na niej długie wyżłobienia, a emalia na napierśniku i hełmie poodpryskiwała. Płaszcz zwisał w strzępach. Sądząc z tego, jak się poruszał, zakuty w pancerz człowiek ucierpiał równie mocno. Nieliczni widzowie krzyczeli: – X! – i co dziwne – Ślicznotka! Ślicznotka! – większość jednak milczała. Błękitny rycerz ukląkł przed królem. (...)
– C. – zwróciła się Iksa do eskortującego ją rycerza – kim jest ten mężczyzna i dlaczego tak go nie lubią?
C. zmarszczył brwi.
– Dlatego, że to nie jest mężczyzna, pani. To Zeta z X., córka lorda S. Gwiazdy Wieczornej.
– Córka?
Iksa była przerażona.
– Mówią na nią Zeta Ślicznotka... choć nigdy prosto w oczy, bo mogliby być zmuszeni czynem odpowiedzieć za swe słowa.
Usłyszała, jak król Ziet ogłasza, że lady Zeta z X. zwyciężyła w wielkim turnieju w Gorzkim Moście, gdyż utrzymała się w siodle najdłużej ze stu szesnastu konnych rycerzy.
– Zwyciężyłaś i możesz mnie prosić, o co tylko zapragniesz. Dam ci to, jeśli tylko będzie to w mej mocy.
– Wasza Miłość – odpowiedziała Zeta – proszę cię, byś raczył przyjąć mnie do swej Gwardii. Chcę zostać jednym z twych siedmiu i przysiąc ci wierność na życie, iść tam, dokąd ty pójdziesz, jechać u twego boku i chronić cię przed wszelką szkodą.
– Tak się stanie – odparł. – Wstań i zdejmij hełm. Wykonała jego polecenie. Gdy odsłoniła głowę, iksa zrozumiała sens słów C.
Zwali ją Ślicznotką... żeby z niej zadrwić.
30.
Z nadbudówki na rufie wyszło coś rzeczywiście dziwnego i powoli się do nich zbliżało. Można by to nazwać – i odpowiadałoby to prawdzie – myszą. Ale była to mysz stojąca na tylnych łapach i mająca ponad pół metra wysokości.
Wokół głowy miała wąską, złotą przepaskę z długim, szkarłatnym piórem. (Futerko myszy było ciemne, prawie czarne, więc efekt był wspaniały.) Pazury lewej łapy spoczywały na rękojeści rapiera, prawie tak długiego jak jej ogon. Podziw budził sposób, w jaki utrzymywała równowagę na kołyszącym się pokładzie, zachowując przy tym dostojność kroku i dworskość manier. Iksa i Zet rozpoznali tę dziwną istotę natychmiast: był to Igrek, wódz myszy, najwaleczniejszy rycerz pośród wszystkich mówiących zwierząt X. Okrył się on wielką sławą w drugiej bitwie pod Beruną. Iksa miała straszną ochotę (a miała ją zawsze, kiedy go spotykała) pochwycić Igreka w ramiona i mocno do siebie przytulić. Wiedziała jednak, że to niemożliwe; poczułby się głęboko urażony. Przyklękła więc, aby z nim porozmawiać.
Igrek wystawił lewą nogę, cofnął prawą, wykonał głęboki ukłon, ucałował jej rękę, wyprostował się, podkręcił wąsa i powiedział przenikliwym, piskliwym głosem:
– Pokorny sługa waszej królewskiej mości. I króla Zeta, a jakże. – Tu skłonił się ponownie. – Obecność waszych wysokości była jedyną rzeczą, jakiej nam brakowało w tej wspaniałej przygodzie.