Przedstawiam Wam KONKURS nr 134 pt. "CO SŁYCHAĆ czyli DŹWIĘK w literaturze", który przygotowała
Marylek:
Witam wszystkich noworocznie!
Czytamy książki i wydaje nam się, ze to takie spokojne, ciche zajęcie. Tymczasem na kartach przewracanych z cichutkim szelestem niejednokrotnie aż kłębi się i grzmi! Usłyszcie to! Czasem cichutkie, nienachalne szelesty, śpiew ptaków, cicha muzyka, czasem grzmiące salwy armatnie i wibrujące dźwięki instrumentów czy urządzeń mechanicznych, czasem krzyk. Posłuchajcie: słyszycie? Nie? Może za cicho? Wsłuchajcie się dobrze jeszcze raz.
Do odgadnięcia jest
30 fragmentów dźwiękowo-słownych, punktacja standardowa,
po jednym punkcie za autora i tytuł. Odpowiedzi proszę przysyłać na adres:
[...] do dnia
13 stycznia (piątek) do godz. 23.59.
Wszystkich, którzy chcą otrzymać informację co czytali, proszę o zaznaczenie tego w pierwszym mailu.
Nie wszystkie książki występujące w konkursie mam ocenione.
Zapraszam! :)
Uwaga! Odpowiedzi nie zamieszczamy na forum! Wysyłamy mailem.
1.
I milczenie było, tylko z dala ozwała się poranna muzyka lasów. Trąciło o nie skrzydło wiosennego powiewu i gałęzie grać zaczęły. Każde drzewo grało inaczej, a ucho mieszkańca puszcz rozeznać mogło szmer brzozy z listki młodymi, drżenie osiczyny bojaźliwe, skrzypienie dębów suchych, szum sosen i żałośliwe jodeł szelesty. Szedł wiater, stąpając po wierzchołkach puszczy i głośniej coraz odpowiadały mu bory, coraz bliżej, silniej coraz muzyka grała pieśnią poranną.
(…)
Razem z szumem lasu zawtórował chór ptaków, wszczął się gwar wielki, ożyły w świetle łąki, zarośla, puszcze i powietrzne szlaki. Wracało życie. W promieniach wirowały, zwijały się, kręciły niespokojnie, skrzydlate dzieci powietrza, coś szczebiocąc do siebie, do chmur i do lasów. Kukułki odezwały się z dala, dzięcioły-kowale już kuły drzewa. Był dzień.
2.
Pewne rzeczy, które można odkryć nocą na rynnie, bywają zaskakujące. Na przykład ludzie zwracają uwagę na ciche dźwięki – szczęk zasuwki w oknie, zgrzyt wytrycha – o wiele bardziej niż na dźwięki głośne, takie jak cegła spadająca na bruk czy nawet (bo w końcu to przecież A-M) krzyk.
Istniały zatem głośne dźwięki, które były dźwiękami publicznymi, co z kolei oznaczało, że są problemem wszystkich – czyli „nie moim”. Ale ciche dźwięki rozlegały się blisko i sugerowały na przykład skradanie – były zatem pilne i osobiste.
Starał się więc nie wydawać takich cichych dźwięków.
W dole dziedziniec dyliżansów Głównego Urzędu Pocztowego brzęczał jak przewrócony ul.
(…)
3.
Dzień w Woli Chodkowskiej. Słonecznie. Ciepły wiatr. Ten wiatr napływa gdzieś z szarobłękitnej oddali, z początku niewidoczny i niesłyszalny, dopóki nie dopadnie lasu. Bo wtedy momentalnie drzewa nabrzmiewają szumem, pęcznieją nim, ogromnieją, za chwilę już grzmią jak organy, wydając głos raz dźwięczny i przeciągły, to znów wibrujący i wzburzony, który przy mocnych, gwałtownych podmuchach przemienia się w tubalny, donośny huk.
4.
U Sue B. muzyczna synestezja mniej wiąże się z barwami, a bardziej ze światłem, kształtem i pozycją, co tak opisuje:
Ilekroć słucham muzyki, zawsze widzę obrazy, ale nie wiążę konkretnych kolorów z tonacjami czy interwałami. Chciałabym móc powiedzieć, że tercja mała jest zawsze niebiesko-zielonkawa, ale aż tak dobrze nie odróżniam interwałów. Mam bardzo ograniczone zdolności muzyczne. Słuchając muzyki, widzę małe kółka albo poziome promienie światła, które stają się jaśniejsze, bielsze czy bardziej lśniące dla wysokich tonów, a nabierają pięknej, głębokiej, kasztanowej barwy dla niskich. Gama wstępująca da wznoszący się ciąg coraz jaśniejszych plam czy promieni, podczas gdy tryl – jak w sonacie fortepianowej Mozarta – spowoduje migotanie. Wysokie oddzielone tony skrzypcowe dają ostre jasne linie, podczas gdy grane wibrato – linie falujące. Kilka instrumentów strunowych grających razem spowodują równoległe, zachodzące na siebie linie albo – w zależności od melodii – współwibrujące spirale światła o różnych odcieniach. Instrumenty blaszane powodują wrażenie podobne do odgłosu wentylatora. Podczas gdy dźwięki wysokie ulokowane są tuż przede mną, na wysokości głowy, odrobinę po prawej, dźwięki niskie znajdują się wyraźnie w moim podołku. Akord mnie spowija.
5.
A teraz ta dziwna pora deszczowa pomieszała czasy, otworzyła jakieś przestrzenne furtki i stoję z kucykiem na głowie i kokardą, przemoczona, chociaż nie wolno mi się moczyć, z tą chichotliwą myślą, że jesteś w tym samym czasie i czekasz z lipową herbatą i ogniem leniwie trawiącym sosnowe szyszki. Czekasz na mnie, a nie na Pawła, który tak właśnie znikał na długie kwadranse w strugach deszczu. Bo deszcz to dźwięki, więc zatapiał się w nim, by wysłuchać wszystkie frazy. Koncert deszczowy, sonata, symfonia! Plaśnięcia, bębnienia, pacnięcia, szumy, cieki, dzwonienie, dudnienie, muzyczne onomatopeje, wariacje rozpisane na krople, wiatr i tysiące różnych dźwięków. Wielka, wilgotna muzyka.
Wracam. Stoję na progu. Nasłuchuję. Pustka. Chłód. Wilgoć. Cisza. Z włosów i sukienki skapują leniwe krople – miarowo, monotonnie. Pustka. Chłód. Wilgoć. Cisza.
6.
Na wodę ciche cienie schodzą,
tumany się po wydmach wodzą,
a rzeka szemrze, płynie w mrokach,
płynie i płynie coraz dalej...
A coś w niej wzdycha, coś zawodzi,
coś się w niej skarży, coś tak żali...
Płynie i płynie, aż gdzieś ginie,.
traci się w górach i w obłokach,
i już nie wraca nigdy fala,
co taka smutna stąd odchodzi,
przepada kędyś w mórz głębinie
i już nie wraca nigdy z dala...
Na Anioł Pański biją dzwony,
niech będzie Maria pozdrowiona,
niech będzie Chrystus pozdrowiony...
Na Anioł Pański biją dzwony,
w niebiosach kędyś głos ich kona...
7.
W mieście przywykł do nowych, obcych dźwięków – do turkotu kół, odgłosu kroków na wybrukowanych ulicach i gwaru rozmów. Tu w domu, w rodzinnych stronach, koła inaczej zgrzytały, ludzie ciszej chodzili, w B. zaś niewiele i rzadko mówiono. W mieście wszystkie dźwięki były głośne i przenikliwe. Tak, w domu było inaczej; szczególnie zaś w lesie, gdzie panowała taka cisza. Odgłosy miasta jeszcze teraz tętniły mu w uszach. Był nimi zupełnie ogłuszony. Teraz, gdy znalazł się w lesie, odżyły w nim wszystkie zmysły. Uświadomił sobie tysiączne, najbardziej nikłe dźwięki lasu – tchnienie wiatru w jodłach, trzask gałązek, gwizd ptaków, odgłosy strumyków i wodospadów. Równocześnie trwała tak głęboka cisza, że słyszał bicie własnego serca. Teraz poczuł się znów u siebie i przyrzekł sobie, że już nigdy na tak długi czas nie wyjedzie.
8.
Jeśli od początku istnienia słowa pisanego normą było czytanie na głos, jak wyglądało to w wielkich bibliotekach świata starożytnego? Asyryjski uczony, który sięgał po jedną z 30 tysięcy tabliczek w bibliotece króla Asurbanipala w VII wieku p.n.e., czytelnicy rozwijający zwoje w bibliotekach Aleksandrii i Pergamonu, sam Augustyn szukający jakiegoś tekstu w księgozbiorach Kartaginy i Rzymu, musieli pracować wśród gwarnego zgiełku. Nawet dzisiaj nie we wszystkich bibliotekach panuje owa biblioteczna cisza. W pięknej Bibliotheca Ambrosiana w Mediolanie w latach siedemdziesiątych nic nie przypominało majestatycznej atmosfery londyńskiej British Library czy paryskiej Bibliothèque Nationale. Czytelnicy siedzący przy różnych stolikach rozmawiali ze sobą, czasami ktoś wykrzykiwał pytanie albo czyjeś imię, ciężki tom zamykał się z hukiem, rozlegał się turkot przejeżdżającego wózka z książkami. Dziś ani w British Library, ani w Bibliothèque Nationale nie panuje całkowita cisza; cichemu czytaniu towarzyszy stukot klawiszy przenośnych komputerów. Można odnieść wrażenie, że wśród wypełnionych książkami sal zagnieździły się stada dzięciołów. Czy w czasach Aten i Pergamonu wyglądało to inaczej, gdy ktoś usiłował się skoncentrować wśród dziesiątków czytelników, przekładających tabliczki lub rozwijających zwoje i mamroczących do siebie nieskończoną ilość różnych historii? Może nie słyszeli tego gwaru, może nie wiedzieli, że można czytać w inny sposób? W każdym razie nie mamy żadnych zarejestrowanych świadectw, by ktoś się uskarżał na hałas panujący w greckich i rzymskich bibliotekach – tak jak Seneka w I wieku n.e. ubolewał, że musi się uczyć w hałaśliwym mieszkaniu.
9.
Q. spał doskonale ukołysany dzikim szaleństwem burzy. Tuż po brzasku obudziły go pierwsze akordy podwójnego koncertu Brahmsa. Kaseta tkwiła w magnetofonie, a K. siedział obok i wyglądał na bardzo z siebie zadowolonego. Widocznie położył łapkę na przycisku, który uruchamiał zasilanie i włączał małe czerwone światełko. A potem wcisnął klawisz „play”.
Burza się skończyła, chociaż krople wody ciągle jeszcze, spadając z gałęzi drzew, bębniły o dach. Wiatr ucichł, a powierzchnia jeziora wygładziła się i wyglądała teraz jak srebrna tafla. Wszystko wokół pięknie pachniało wilgotnym lasem po burzy. Ptaki radośnie świergotały.
10.
Minister wrzucił czwarty bieg i przyspieszył w tunelu Karlberg. Upał w samochodzie był obezwładniający, pochylił się więc do przodu, próbując wymacać włącznik klimatyzacji. Urządzenie chłodzące zaczęło działać z trzaskiem, przechodzącym w cichy szmer. Westchnął. Droga zdawała się nie mieć końca.
Może przynajmniej pod wieczór się ochłodzi, pomyślał.
Dotarł do północnej obwodnicy i wjechał do tunelu prowadzącego do E4. Różne dźwięki wydawane przez pojazd odbijały się echem w kabinie, zwielokrotnione odbijały się od szyb: dudnienie opon o asfaltową nawierzchnię, szum klimatyzacji, świst powietrza przy nieszczelnej listwie w oknie. Włączył radio, żeby się od nich uwolnić. Wycie P3 wypełniło samochód. Spojrzał na cyfrowy zegarek na desce rozdzielczej: 17.53. zaraz rozpocznie się Studio 6, magazyn informacyjny z debatami i analizami.
11.
Lucy też nie mogła zasnąć. Nasłuchiwała odgłosów, które dochodziły ze wszystkich stron. Sztorm był jak orkiestra, w której deszcz walił w bęben tłukąc o dach, wiatr grał na flecie gwiżdżąc na poddaszu, a morze plażą wykonywało glissando. Stary dom trzeszczał i skrzypiał, poszturchiwany przez bezlitosną burzę. Ale i w środku słychać było różne dźwięki, chociażby powolny regularny oddech, który na szczęście nie przechodził w głośne chrapanie. David zapadł w głęboki sen po zażyciu podwójnej dawki środków nasennych. Z drugiego pokoju dochodziło szybkie i płytkie sapanie małego Jo, który rozłożył się wygodnie na łóżku polowym przysuniętym do ściany.
„Ten hałas nie pozwala mi usnąć – pomyślała Lucy. – Kogo właściwie chcę oszukać?” (…)
12.
W jakimś momencie, gdy miałem zamknąć wieko fortepianu, nie zrobiłem tego, lecz ni stąd, ni zowąd, zacząłem uderzać rytmicznie cztery dźwięki schodzące w dół w minorowym postępie, które w tym prostym uszeregowaniu stanowiły charakterystyczną introdukcję wielu jazzowych standardów, w tym słynnego szlagieru Raya Charlesa
Hit the Road Jack. Ta moja przypadkowa, wykonana właściwie mimochodem czynność wywołała najzupełniej nieoczekiwane skutki. Tłum uczniów, zajętych porządkowaniem sali, podchwycił błyskawicznie wystukiwany przeze mnie rytm – zaczęto klaskać, tupać i giąć się w tanecznych wygibasach – a dalej wypadki potoczyły się już lawinowo. Moi partnerzy z „Modern Jazz Quartet” poczuli jakby zew krwi i rzucili się do instrumentów. Pierwszy dołączył do mnie kontrabasista, wyszarpując ze strun te same cztery tony w rytmie ósemkowym. Drugi zameldował się na estradzie perkusista: w mgnieniu oka ściągnął z zestawu pokrowce, zasiadł za bębnami, po czym wykonawszy efektowne
entrée na werblu i talerzu, w skupieniu, jakby przyczajony i z głową lekko odchyloną w bok, zaczął podrzucać nam stosowny czwórkowy podkład. I wtedy – jeszcze ze schowka, gdzie przechowywane były instrumenty – odezwała się trąbka: najpierw powtórzyła z nami, kilkakrotnie, owe cztery elektryzujące dźwięki wstępu, po czym, gdy solista wkroczył wreszcie na estradę, witany ekstatycznymi wrzaskami i pohukiwaniami, rozległy się pierwsze takty tematu.
13.
Wtedy I. wstał i Ainurowie zobaczyli, że się uśmiecha. Podniósł lewą rękę i natychmiast z chaosu wyłonił się nowy temat, zarazem podobny i niepodobny do pierwotnego, a muzyka stopniowo nabierała nowej siły i piękności. Lecz dysonanse M. znów się wzbiły zgrzytem ponad inne głosy i wojna dźwięków rozpętała się jeszcze gwałtowniej; wielu Ainurów w przygnębieniu umilkło, więc głos M. wziął górę nad całą muzyką. Po raz drugi I. wstał i tym razem oblicze jego było surowe. Podniósł prawą rękę i oto trzeci temat wyłonił się z chaosu, odmienny od obu poprzednich. Z początku bowiem zdawał się łagodny i słodki, ledwie szemrzący melodyjnymi cudnymi dźwiękami, lecz nie dawał się przytłumić, wzmagał się stopniowo i pogłębiał. W końcu brzmiało to tak, jakby przed tronem I. rozwijały się jednocześnie dwie symfonie, całkowicie różne. Jedna głęboka, rozlewna i piękna, lecz powolna i nasycona bezgranicznym smutkiem, który zdawał się głównym źródłem jej piękności. Druga osiągnęła teraz wprawdzie jakąś własną spójność, lecz była hałaśliwa, próżna i powtarzała swe motywy w nieskończoność; niewiele w niej było harmonii, tworzyła raczej krzykliwe unisono, jakby mnóstwo trąb grało w kółko kilka wciąż tych samych tonów. Ta druga starała się gwałtownością głosów zagłuszyć pierwszą, ale daremnie, bo tamta przejmowała z niej najbardziej tryumfalne dźwięki i wplatała je we własną uroczystą pieśń.
14.
(…) Skulony w dźwiękoszczelnej kabinie w pilnie strzeżonym podziemnym bunkrze zwanym Rozmównicą jako jeden z czterdziestu tłumaczy, pod bystrym okiem ugrzecznionego kierownika sekretariatu, Barneya (…) myślałem: I to ma być ta normalna, nudna robota? Dziewczyny w dżinsach przynoszą i odnoszą nam taśmy, transkrypcje i, wbrew zasadom politycznej poprawności w miejscu pracy, filiżanki z herbatą i po herbacie, a ja raz podsłuchuję sobie członka Podziemnej Armii Pana z Ugandy, który przez telefon satelitarny w języku aczoli podstępnie zakłada bazę po drugiej stronie granicy, we Wschodnim Kongu; kiedy indziej męczę się, bo w dokach Dar es Salaam panuje nieopisany hałas: skrzypienie dźwigów, krzyki przekupniów, jakiś zdezelowany wentylator rozgarniający muchy, na którym to tle zbrodnicza gromada sympatyków islamskich planuje wwieźć do kraju cały arsenał rakiet przeciwlotniczych jako ciężki sprzęt rolniczy. (…) Albo przebijam się przez gwarny ruch uliczny w Nairobi w limuzynie kenijskiego prominenta, który nie wysiadając z samochodu załatwia sobie właśnie potężną łapówkę za to, że pozwoli indyjskiemu wykonawcy położyć na ośmiuset kilometrach nowej drogi nawierzchnię grubości papieru, i to z gwarancją, że droga przetrwa całe dwie pory deszczowe. To nie żadne nudy, proszę pana, to sól ziemi!
15.
Odgłos organów i chóru znów wypełnił pokój.
To ją obudziło: donośny odgłos organów. Kościół nie jest opuszczony. Są tutaj ludzie! Roześmiała się do siebie. Ktoś mógłby…
W tym momencie przypomniała sobie o bombie.
Carole wyjrzała zza półki.
Wciąż tam się znajdowała. Kołysała się nad krawędzią stołu. Miała toporny wygląd prawdziwej bomby, morderczej broni, a nie wypucowanego filmowego gadżetu do zabijania. Poplamiona taśma, niestarannie usunięta izolacja, brudna benzyna… Może to niewypał, pomyślała. W świetle dnia nie wyglądała tak groźnie.
Kolejne odgłosy muzyki. Pochodziły bezpośrednio znad jej głowy. Dołączyło do nich szuranie nogami i trzask zamykanych drzwi. Słychać było skrzypienie i stękanie starych drewnianych podłóg, gdy ludzie wchodzili do kościoła. Kurz sypał się z belek.
Na chwilę ucichł śpiew chóralny.
16.
Mężczyzna przykucnął i położył dłoń na głowie chłopca. O Boże, powiedział. Usłyszeli, że silnik zacharczał, strzelił i zgasł. Potem tylko cisza. Ściskał rewolwer w dłoni, nie pamiętając nawet, że wyszarpnął go zza paska. Rozległy się męskie głosy. Szczęk otwieranej i podnoszonej maski silnika. Siedział, obejmując chłopca. Ćśś, szepnął. Ćśśś. Po chwili usłyszeli, że ciężarówka rusza z miejsca. Toczyła się, skrzypiąc jak statek. Tamci nie mieli innego wyjścia jak tylko ją pchać, lecz na tej stromiźnie nie rozpędzą jej na tyle, by silnik zaskoczył. Po kilku minutach zarzęził, kaszlnął i znów umilkł. Mężczyzna podniósł się, wyjrzał i zobaczył, że w odległości sześciu kroków z zarośli wyłania się jeden z nich, rozpinając pasek. Obaj zastygli.
17.
W zimowym chłodnoniebieskim świetle dzwony z Cortony rozbrzmiewają głośnej. Zimne serce uderza w czaszę, wzbudzając przejrzysty, drżący i twardy dźwięk, który wibruje w głowach ludzi trzęsących się od chłodu na rynku, dzwoni w naszych duszach, dociera aż do pięt i uderza w kamienie bruku. Latem, gdy drzewa mają mnóstwo liści, a miękkie powietrze rozprasza dźwięk, dyskretnie towarzyszy mu trąbka. Mimo wszystko dzwony są najistotniejsze, natchnione. Niczym błogosławieństwo dnia pogłos osadza się na ożywczych cappuccino na rynku, a potem po trochu blednie, posyłając ostatnie drgnienie krążącym w górze jaskółkom. Tymczasem zimą samotne dźwięki wydają się bardziej osobiste, jakby wybrzmiewały specjalnie dla mnie. Czuję falę dźwięku na zębach, gdy się uśmiecham, po raz nie wiadomo który witając poranek.
18.
- Zaczekaj. Słyszysz bębny?
Uświadomił sobie, że owszem, słyszy: ciche, pulsujące bębnienie, dochodzące zewsząd wokół nich, z bliska i z daleka; odbijające się echem wśród wzgórz. A potem, między drzewami po drugiej stronie polany, rozległ się donośny trzask i wysoki krzyk. Z lasu wynurzył się wielki, biały koń. Jego boki pokrywała krew i głębokie rany. Wypadł na środek polany, po czym odwrócił się i zniżył głowę, czekając na swego prześladowcę, który skoczył na trawę z rykiem mrożącym krew w żyłach T. Był to lew, nie przypominał jednak zwierzęcia, które T. oglądał kiedyś na jarmarku w sąsiedniej wiosce – sparszywiałego, bezzębnego, połamanego reumatyzmem stworzenia. Wpadł na polanę biegiem i ryknął na białego konia.
Koń sprawiał wrażenie przerażonego. Jego grzywa była mokra od potu i krwi, w oczach drzemało szaleństwo. Miał też, jak nagle uświadomił sobie T., długi kościany róg wyrastający ze środka czoła. Zwierzę wspięło się na tylne nogi rżąc i parskając. (…)
Lew warknął na jednorożca. Warkot, z początku cichy niczym odgłos dalekiego grzmotu, wzniósł się w ogłuszający ryk, który wstrząsnął drzewami, skałami, doliną i niebem. (…)
19.
(…) Zobaczcie, jak na znak dany z nieba, słońce bowiem go daje, tysiąc kościołów drgnie równocześnie. Najpierw pojedyncze uderzenia, które jeden kościół podaje drugiemu, niby grajkowie w orkiestrze przed rozpoczęciem, potem zobaczcie nagle – gdyż wydaje się, że czasem ucho też miewa swój wzrok – zobaczcie, jak z każdej dzwonnicy wzbija się jednocześnie w górę jak gdyby kolumna dźwięku, jak gdyby dym muzyki. Z początku wibracja każdego dzwonu podnosi się, prosta, czysta i samodzielna, we wspaniałe niebo poranne. Później rosnąc powoli, zlewają się, przenikają nawzajem i łączą w przepysznym koncercie. Teraz już jedna ogromna masa dźwięcznych drgań wydobywa się nieustannie z nieprzeliczonych dzwonnic i płynie, faluje, podrywa się, wiruje ponad miastem, rozszerzając hen, poza horyzont ogłuszający krąg swego drgania. Lecz to morze muzyki nie jest chaosem. Choć tak głębokie! tak ogromne, zawsze jest przezroczyste. Widzicie, jak przewija się oddzielnie każdy zespół dźwięków, które się wydobywają z dzwonienia; możecie śledzić to poważny, to znów wrzaskliwy dialog grzechotki i wielkiego dzwonu; możecie zobaczyć, jak z dzwonu na dzwon przeskakują oktawy; widzicie, jak uskrzydlone, lekkie, świszczące wzbijają się w górę ze srebrnego dzwonu, jak połamane i kulawe spadają z dzwonu drewnianego; podziwiacie wśród nich bogatą gamę, która biegnie bez przerwy w górę i w dół po siedmiu dzwonach kościoła św. Eustachego; widzicie, jak w poprzek niej przebiegają nutki jasne i szybkie; jak znaczą trzy lub cztery świetliste zygzaki i giną niby błyskawice. (…) Zaiste, jest to opera, której warto posłuchać. (…) Posłuchajcie więc owego tutti dzwonnic; rozsnujcie ponad wszystkim szmer pół miliona ludzi, odwieczną skargę rzeki, nieskończone powiewy wiatru, kwartet poważny a daleki czterech lasów, rozstawionych na wzgórzach widnokręgu niby ogromne organy; przytłumcie nim jak półcieniem to, co w muzyce dzwonów jest nazbyt ochrypłe i nazbyt wrzaskliwe, i powiedzcie, proszę, czy znacie na całym świecie coś bogatszego, radośniejszego, jaśniejszego niż ten zgiełk dzwonów i dzwonków; niż ten żar muzyki, niż te tysiące spiżowych głosów dźwięczących równocześnie w kamiennych fletach, wysokich na trzysta stóp; niż to miasto, które stało się kapelą, niż ta symfonia, która grzmi jak burza.
20.
Co jest najbardziej charakterystycznym dźwiękiem dwudziestego wieku? Można by nad tym długo debatować. Ktoś powie, że powolne brzęczenie silnika samolotu. Być może samotnego myśliwca wspinającego się po lazurowym niebie w 1940 roku. Albo wizg szybkiego odrzutowca przelatującego tuż nad głowami, wizg, od którego dygocze ziemia. A może łoskot łopat helikoptera. Albo ryk w pełni obciążonego boeinga 747, który unosi się w powietrze. Wszystkie te odgłosy z pewnością mogłyby się zakwalifikować. Są charakterystyczne dla dwudziestego wieku i nie rozbrzmiewały nigdy wcześniej. Nigdy, na przestrzeni całych dziejów. Niepoprawni optymiści mogliby lobbować na rzecz piosenki Beatlesów. Za chórkiem yeach, yeach, yeach, zagłuszanym przez zbiorowy krzyk widowni. Mam sporo sympatii dla takiego wyboru. Ale piosenka i krzyk nigdy by się nie zakwalifikowały. Muzyka i entuzjazm istniały od początku świata. Nie zostały wynalezione po roku 1900.
Nie, najbardziej charakterystycznym dźwiękiem dwudziestego wieku jest zgrzyt i chrzęst czołgu jadącego brukowaną ulicą. Ten dźwięk słychać było w Warszawie, Rotterdamie, Stalingradzie i Berlinie. A potem ponownie w Budapeszcie, Pradze, Seulu i Sajgonie. To brutalny dźwięk. Dźwięk strachu. Mówi o potężnej, druzgocącej przewadze siły. A także o bezdusznej i wyniosłej obojętności. Gąsienice czołgów zgrzytają i chrzęszczą i sam ten dźwięk oznajmia, że nie można ich zatrzymać. Mówi człowiekowi, że jest słaby i bezsilny wobec maszyny. A potem jedna gąsienica zatrzymuje się, a druga kręci dalej, czołg obraca się i rusza prosto na ciebie, rycząc i zgrzytając. To jest prawdziwy dźwięk dwudziestego wieku.
21.
Nicholas zareagował następnego dnia. Zaczął od usuwania rumowiska pozostawionego przez zbirów ojca i sprzątania lokalu; oddychał przy tym rytmicznie, by wydalić z siebie wszelką złość i oczyścić duszę. Następnie z uczniami w przepaskach na biodrach, uzbrojonymi w transparenty, na których domagali się swobody kultu i poszanowania praw obywatelskich, pomaszerował przez miasto pod bramę Kongresu. Wyjęli tam drewniane świstawki, dzwoneczki i małe zaimprowizowane gongi i urządzili rwetes, który zakłócił ruch uliczny. Gdy zrobiło się już dość duże zbiegowisko, Nicolas rozebrał się i nagi jak noworodek położył się z rozkrzyżowanymi ramionami na środku ulicy. Spowodowało to taki koncert hamulców, trąbek, pisków i gwizdów, że alarm usłyszano wewnątrz budynku. W senacie, gdzie dyskutowano o prawie obszarników do ogradzania dróg wiejskich drutem kolczastym, przerwano posiedzenie i senatorzy wyszli na balkon, z którego podziwiali niezwykłe widowisko, podczas gdy zupełnie nagi syn senatora T. śpiewał psalmy azjatyckie. E. T. zbiegł szerokimi schodami Kongresu i wypadł na zewnątrz gotów zabić własnego syna, lecz nie zdołał dotrzeć do bramy, ponieważ poczuł, że serce pęka mu z gniewu i czerwona mgła zalewa oczy.
22.
Grzmot, głuchy, przewalający się, nieprzerwany, jak ziewnięcie, co nie kończy się wcale, jak ogromny ładunek głazów, co runął z zenitu na miasteczko, toczy się długo przez opustoszały ranek. (Nie ma którędy uciec.) Wszystko, co słabe – kwiaty i ptaki – ulatnia się z życia.
Nieśmiało strach spogląda przez wpółotwarte okno na Boga, który rozbłyska tragicznie. Tam na wschodzie, między strzępami chmur, widać posępne malwy i róże, splamione, zimne, już nie mogące przezwyciężyć czerni. Poczta z godziny szóstej, co wydaje się czwartą, dudni za rogiem w ulewie; woźnica śpiewa, żeby zagłuszyć lęk. Pusty wóz z winobrania przebiega pospiesznie.
Anioł Pański! Anioł Pański, twardy i opuszczony, szlocha między grzmotami. Ostatni Anioł Pański świata?... I chciałoby się, by to dzwonienie umilkło już prędzej, albo nie, żeby trwało dziś dłużej, o wiele dłużej, póki nie zdławi szaleństwa. I chodzi się z kąta kąt, i łka się, i nie wie się, czego się pragnie…
23.
(…) Natychmiast nadleciał skądś głośny dźwięk, warkot silnika, przeraźliwy pisk opon, na jezdni nagle zmaterializował się samochód, kotłująca się na ziemi kupa rozdzieliła się na poszczególne części, dwie z tych części prysnęły od razu przed siebie, a trzecia za nimi w ułamek sekundy później. Owe dwie pierwsze sylwetki dopadły samochodu, wniknęły weń i już ich nie było! Dźwięk jednak trwał, znów pisk opon, z drugiej strony zmaterializował się drugi samochód i odwróciwszy się w całkowitym zaskoczeniu patrzyłam, jak, zanim się jeszcze zatrzymał, wyskakują z niego jakieś inne sylwetki, jedna z nich, ze spluwą, opiera się o bagażnik i strzela! Bez huku, z takim odgłosem, jakby ktoś łupnął drewnianym młotkiem w izolację akustyczną na dyrektorskich drzwiach.
W odpowiedzi na ten dźwięk nieco dalej rozległ się następny. Odjeżdżający bez świateł, ale widoczny w blasku latarń samochód nagle zarzucił, z kwikiem zatańczył po jezdni, wyrżnął zadem w drzewo, ale pojechał dalej, nadal w pląsach i wyraźnie wolniej. Za skrzyżowaniem zniknął oczom, ale uszom wciąż jeszcze coś się dało słyszeć.
24.
W białej sali wyłożonej kafelkami, między wyciągami do połamanych nóg i stojakami na kroplówki, uwija się wyjąca baba w indiańskim pióropuszu i brudnym chałacie do ziemi, z którego zwieszają się setki kolorowych sznurków, szmatek, dzwonków, blaszek, lusterek, kamieni, a także skórek, skrzydeł, kłów, łap i kości różnych zwierząt. To szamanka Anisja Otsur. Z kości piszczelowej barana przerobionej na instrument dęty wydobywa najpotworniejszy dźwięk świata. To także przez ten straszny ryk prawosławni i świadkowie Jehowy z Kyzyła nazywają szamanów sługami szatana.
Dymiącą iglastą gałęzią kobieta okadza łóżko przerażonego, dziewięcioletniego chłopca z maską tlenową na twarzy. Skrzydłem kruka wmiata dym na białą pościel, na zapłakanych rodziców, pielęgniarki i lekarza, którzy stoją obok chorego. Dym wysokogórskiego autysza oczyszcza i uspokaja, odpędza złe moce. Matka chłopca trzyma eren, bardzo podobną do szamanki ohydną lalkę z czarną twarzą. Starucha za pomocą dungura, czyli szamańskiego bębna z koziej skóry, zapuszcza w nią ducha, który ma uratować umierającego na raka żołądka chłopca.
Wali więc jak opętana i śpiewa przeciągle, strasznie, transowo, a wszystkie dzieci w sali zaczynają rozpaczliwie płakać. Na koniec pałką, którą łomotała w bęben, czyści chłopca jak szczotką do ubrania, a po ścianach, oknach i podłodze chlapie wódką oraz mlekiem z foliowego cyca.
25.
Paradoksalny zwyczaj czynienia ogłuszającego hałasu, którym kwituje się przeżyte wzruszenia dźwiękowe, podlega jednak pewnej ewolucji, która nieco łagodzi jego brutalność. Jak wynika z listów Mozarta lub Mendelssohna , w XVIII i XIX wieku powszechnie przyjęte było jeszcze nie tylko oklaskiwanie poszczególnych części symfonii czy wirtuozowskich kadencji solisty, lecz publiczność przerywała wręcz utwór w dowolnym miejscu okrzykami i oklaskami wyrażając swe zadowolenie. Sławna śpiewaczka Clara Novello pisze w swych wspomnieniach, że gdy w 1840 roku w Mediolanie występowała w duecie z Mariettą Brambillą, „po każdej frazie następował wybuch oklasków, głośny jak wystrzał armatni – wskutek którego następna fraza była niesłyszalna”. Publiczności zresztą nieraz zależało przede wszystkim na tym, by zobaczyć sławnych artystów. Jeden z londyńskich krytyków, obecny na koncercie Paganiniego i tenora Johna Brahama w Dublinie w 1831 roku, donosił o entuzjazmie słuchaczy, którzy zażądali od artystów, by występowali stojąc na fortepianie, tak aby ich mogła widzieć cała sala.
Terenem najdziwniejszych obyczajów była jednak opera. Według opisu Charles’a de Brosses, publiczność mediolańska w połowie XVIII wieku nie ograniczała się do oklasków i okrzyków na całe gardło, lecz ponadto specjalnie przynoszonymi do teatru laskami waliła ile sił w ławki, podczas gdy z galerii sypały się na widownię tysiące ulotek z wierszowanymi panegirykami na cześć ulubionego artysty. (…)
26.
Wrzask poderwał ich z posłania tuż przed północą. Coś skomlało, skowytało, zawodziło i piszczało tak potępieńczo, że w pierwszej chwili Wronisz zląkł się, czy nocnica nie zakradła się niepostrzeżenie do izby. Dzieci też rozdarły się ze strachu aż pod powałę. Liwienka, z rozpuszczonymi włosami i w jasnej koszuli, na próżno usiłowała je ukoić.
Dźwięki wzmagały się – do krzyków, ryków i zawodzeń dołączyły teraz piski donośne, kląskania niby jakieś, piski, miauczenia i świergoty, a zaraz później wszystko przytłumił łomot pustych garnków.
27.
W miarę jak pogarszało się zaopatrzenie, atmosfera napięcia stawała się nie do zniesienia i Granny zaczęła pić coraz więcej. Wysyłana przez męża często wychodziła na ulicę, żeby z innymi kobietami tradycyjnym bębnieniem w patelnie protestować przeciwko niedostatkom zaopatrzenia. Mężczyźni zostawali w domach, natomiast kobiety wychodziły ze swymi garnkami i warząchwiami i urządzały rejwach nie z tej ziemi. Tego hałasu nie sposób zapomnieć, zaczynało się od pojedynczych uderzeń, do których dołączało dudnienie dobiegające z domowych podwórek, aż jazgot stawał się zaraźliwy i wprawiał umysły w stan podniecenia, wtedy kobiety wychodziły na ulicę i ogłuszający łoskot zmieniał połowę miasta w piekło. Granny udawało się często stanąć na czele pochodu i prowadzić go z dala od naszego domu, gdyż było powszechnie wiadomo, że zamieszkuje go ktoś o nazwisku A. Jednak w obawie, że agresywne panie mogą na nas napaść, zawsze mieliśmy szlauch przygotowany na odparcie ich ataku strumieniami zimnej wody. (…)
28.
Pilot włączający system alarmowy znajdował się w kieszeni kurtki. Namacała go, rozpaczliwie usiłując wcisnąć właściwy guzik. Udało się, lecz w tym samym momencie cios wymierzony w głowę rzucił ją na podłogę. Spróbowała się podnieść wśród świdrującego uszy, przenikliwego sygnału alarmu. Usłyszała głos Tada. Odwróciła się, chwiejąc się na nogach niczym pijana, i dostrzegła, że Tad zmaga się z wysokim, mocno zbudowanym intruzem.
Zatykając uszy w obronie przed dokuczliwym dźwiękiem, wypadła przez frontowe drzwi, krzycząc o pomoc. Przebiegła przez trawnik i krzewy oddzielające jej posesję od Judsonów. Zbliżając się do ich domu zauważyła, że pan Judson otwiera frontowe drzwi. Krzyknęła do niego, by zawiadomił policję, nie mówiąc nawet dlaczego. Odwróciła się na pięcie i pobiegła z powrotem do mieszkania. Dźwięk alarmu odbijał się echem wśród drzew rosnących wzdłuż ulicy. Wbiegła po schodach, pokonując po dwa stopnie naraz. Wpadła do pokoju, jednak nikogo tu nie zastała. W panice pospieszyła do kuchni, gdzie zobaczyła otwarte tylne drzwi. Sięgnęła do wyłącznika alarmu i przenikliwy dźwięk ucichł.
29.
Widocznie ktoś zdecydował, że wycelowano prawidłowo, gdyż w ciągu kilku następnych sekund spadły kolejne pociski, niektóre w sam środek tyraliery. Po obu stronach Grigorija rozlegały się ogłuszające wybuchy, fontanny ziemi tryskały w górę, żołnierze wrzeszczeli, w powietrzu przelatywały kawałki ludzkich ciał. Grigorij trząsł się z przerażenia. Nic nie możesz zrobić, w żaden sposób się ochronić: pocisk trafi w ciebie albo nie. Przyspieszył kroku, jakby szybsze tempo marszu mogło mu pomóc. Inni ludzie widocznie też wpadli na taki pomysł, ponieważ bez rozkazu wszyscy zaczęli biec truchtem.
Grigorij ściskał w spoconych rękach karabin i starał się nie poddawać panice. Spadły kolejne pociski, za nim i przed nim, po lewej i prawej. Pobiegł jeszcze szybciej.
Ogień artyleryjski wzmógł się tak, że nie dało się już rozróżnić wybuchów poszczególnych pocisków: zmieniły się w jeden huk, jak odgłos stu pędzących pociągów pospiesznych.
30.
Tamtego pierwszego tygodnia, kiedy zaczęła pracę na hali, mdliło ją od smrodu, od wściekłego tempa, od hałasu. Od tego łup-łup-łup! Przy tylu decybelach hałas to już nawet nie tylko dźwięk, ale coś materialnego, porażającego trzewia, coś, co jak prąd elektryczny mknie przez twoje ciało. Coś, co przeraża, nakręca na coraz wyższe obroty. Zmusza serce, by puściło się w cwał, żeby dotrzymało tempa. Nawet mózg się wtedy rozpędza, ale nie dociera donikąd. Nie da się utrzymać w nim żadnej spójnej myśli. Myśli rozsypują się niczym paciorki z pękniętego sznureczka…
Strasznie się bała, czuła, że jeszcze chwila, a zwariuje. Że jej mózg rozpadnie się na kawałki. Tam trzeba było krzyczeć, żeby cię usłyszeli, krzyczeć do ucha, i ludzie też krzyczeli ci do ucha, prosto w twarz. Chaotyczne, pulsujące, pierwotne życie. Tam nikt nie posiadał osobowości, tam nie było miejsca na subtelności duszy. (…) W maszynach, w fabrycznym piekle, toczyło się obce, dzikie życie, które naśladowało rozedrgany rytm prawdziwego życia. I to niby-życie dławiło żywe serce i żywy mózg. Maszyny miały swój rytm, każda emitowała swoje łup-łup-łup. Hałas jednej nakładał się na hałas innych i zagłuszał wszelkie naturalne dźwięki. Maszyny nie znały słów, potrafiły tylko hałasować. I ten hałas brał górę nad wszystkim. Był w nim chaos, mimo mechanicznej powtarzalności, pseudouporządkowania, rytmu. Imitacja naturalnego, pulsującego rytmu. (…)
===========
Dodane 14 stycznia 2012:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:
Rozwiązanie konkursu