Dodany: 22.05.2012 11:55|Autor: elwen
Jeszcze raz przeczytam Flauberta
Mało kto kocha dziś XIX wiek – nie ten ocukrzony w stylu „romansów historycznych”, z pięknymi sukniami, wystawnymi balami i obowiązkowym szczęśliwym zakończeniem, ale ten prawdziwy: ze skazanymi na siebie małżeństwami, cyklem ciąż i narodzin zakończonych czasem upragnionym, a czasem przyjętym z pełną wyczerpania rezygnacją dzieckiem, dorastającym wśród duchów zmarłego rodzeństwa. Zdominowanie list bestsellerów przez literaturę współczesną powoduje, że niewielu widzi sens, a tym bardziej przyjemność w zaglądaniu do klasyków. Ich dzieła uznawane są za równie martwe jak ich autorzy. Nieczytane książki po pewnym czasie umierają rzeczywiście, a pisarze zostają sprowadzeni do nazwisk w encyklopedii. Trudne w tej sytuacji staje się świeże spojrzenie, dostrzeżenie życia pod warstwą kurzu i tym bardziej docenić należy pasję „Ręki Flauberta” Renaty Lis. Zwłaszcza że, jak pisze autorka, „(...) w obecnych czasach pisarze rzadko bywają »celebrytami«, a jeśli już, to raczej »gwiazdami« drugiej kategorii – po części dlatego, że ich marudne zajęcie stało się balastem, który przeszkadza w karierze mierzonej częstotliwością zaproszeń do telewizji śniadaniowej, po części dlatego, że dzisiaj piszą niemal wszyscy i w fakcie pisania publiczność nie znajduje już niczego niezwykłego. Za dużo jest książek, za dużo autorów, wszystkiego jest za dużo”[1].
Jak napisać biografię kogoś, kto prowokacyjnie - a może naprawdę w to wierząc - twierdził, że nie ma żadnej biografii? I jaka to jest „dobra” biografia – taka, która zawiera dużo dat, nazwisk i „użytecznych” faktów? Przypomina mi się w tym miejscu wiersz Audena o „groszowych życiorysach”, w których można znaleźć wszystkie dane, poza jedną rzeczą – informacją o tym, że Wielki Człowiek raz czy dwa razy cierpiał z miłości i czuł się samotny jak zwykli śmiertelnicy[2]. Ten wiersz mógłby stanowić motto książki Renaty Lis, choć nie o miłości jedynie opowiada autorka. Unika ona zarówno nużącej drobiazgowości, jak i modnego w niektórych nurtach literatury biograficznej epatowania „skandalicznością”, zasadzającą się najczęściej na przedstawianiu jako wielkiego odkrycia faktu, że dany pisarz był również istotą seksualną. A przecież życie Gustave’a Flauberta, którego przeciętny odbiorca kojarzy z powieścią o zdradzającej męża Emmie Bovary – bohaterki o nazwisku bodaj czy nie bardziej rozpoznawanym od nazwiska jej twórcy - mogłoby wręcz prowokować do napisania biografii „skandalizującej”. Renata Lis omija tę pułapkę, ani nie wybielając życiorysu swojego bohatera, ani nie przesadzając ze skupianiem się wyłącznie na jednym aspekcie jego życia. W dobie ekscytacji wszelkiego rodzaju skandalami obyczajowymi tę równowagę między otwartością i powściągliwością uznać można za dużą zaletę „Ręki Flaubeta”.
Nie jest to na pewno standardowa, „liniowa” biografia: gdyby nie rozmiar książki, liczne dygresje kazałyby mówić raczej o eseju biograficznym. Jej ogromną zaletą jest styl, wysmakowany w stopniu, w którym biografia pisarza staje się literaturą samą w sobie, jednocześnie bogaty w informacje i wolny od akademickiej suchości. Światy pisarza i badaczki - poszukiwaczki? tropicielki? - nieustannie przenikają się nawzajem. Historia miesza się u Lis z teraźniejszością, podobnie jak literatura ze światem realnym – tak jak wtedy, gdy opisuje współczesny widok roueńskiego Place de la Cathédrale, śledząc jednocześnie cień pisarza notarialnego Leona Dupuis, w oczekiwaniu na schadzkę z doktorową Bovary wpatrującego się w witraż przedstawiający historię życia świętego Juliana. Kto czytał Flaubertowską „Legendę o świętym Julianie Szpitalniku”, wznowioną w 2009 roku przez Wydawnictwo Sic! w przekładzie właśnie Renaty Lis, zrozumie całą pisarską finezję tej sceny.
Tajemniczy tytuł książki wyjaśniony zostaje w pierwszym rozdziale: znakiem szczególnym pisarza był ponoć znajdujący się na ręce ślad po oparzeniu. Znak na prawej ręce, tej, którą się zazwyczaj pisze. Ale czy na pewno o to tylko chodzi? Znak to czy stygmat, nadprzyrodzone wyróżnienie czy piekielne piętno wygnańca? Wszystko prowadzi do żywiołu ognia, ambiwalentnego symbolu życia, miłości, nienawiści i śmierci. Lis pisze o „czarnej podszewce” wszystkich książek Flauberta[3], być może trafiając tym określeniem w sedno: śmierć jest osnową każdej z jego opowieści, tak jak przewijała się przez całe życie pisarza. W tytule jednego z rozdziałów nazywa go „człowiekiem nekropolią”, noszącym w sobie śmierć ukochanej siostry Caroline i śmierć Alfreda Le Poittevin, który, jak pisze Lis, „(...) był dla Flauberta kimś znacznie więcej, niż przyjacielem – to była jedna z tych przyjaźni, które wyróżniała wysoka, w istocie miłosna temperatura oraz poczucie całkowitej duchowej wspólnoty”[4]. Romantyczna przyjaźń czy, jak byśmy powiedzieli dzisiaj, „coś więcej”? Być może i jedno, i drugie, nie o naszych czasach bowiem mówimy: autorka pozostawia to do oceny czytelnika.
Śmierć nie panuje jednak nad myślami pisarza w sposób wyłączny: siłą równie potężną, przynajmniej na pewnym etapie życia Flauberta, okazuje się jego witalność. O tym, jak wyglądało w dziewiętnastym wieku to, co dziś nazwalibyśmy „turystyką seksualną”, dowiadujemy się z części poświęconej orientalnym podróżom Flauberta. Wybija się wśród kobiet jego życia egipska kurtyzana Kucziuk-Han, którą bezskutecznie usiłuje odnaleźć walcząca z jej przeradzającym się w fantazmat wspomnieniem Louise Colet, darząca pisarza obsesyjnym uczuciem, które dziś określilibyśmy mianem stalkingu. Antytezę Kucziuk-Han stanowi angielska guwernantka Juliet Herbert - jak zdaje się sugerować Lis, być może największa miłość pisarza.
Nie jest jednak „Ręka Flauberta” dziełem li tylko na seksualnych ekscesach skupionym. Równie istotne są w niej „ekscesy literackie”, takie jak będąca jeszcze w roku 1966 na kościelnym indeksie ksiąg zakazanych „Pani Bovary” - razem z „Salambô” pokazująca, jak dobrą skądinąd listę lektur ów indeks stanowi - co do której autorka „Ręki Flauberta” zastanawia się, „jak to w ogóle możliwe, że Flaubert napisał taką książkę”[5], konstatując, że „wszystkie arcydzieła mają to właśnie do siebie, że pojawiają się nagle i nieoczekiwanie, nie wiadomo jakim cudem, niepodobne do niczego, co napisano przed nimi (...)”[6]. Osoby snobujące się na przywoływanie w towarzystwie słynnych cytatów mogą się przy okazji dowiedzieć, jak naprawdę miała się rzecz ze słynnym zdaniem „Pani Bovary to ja!”.
Zaletą książki jest dołączone do niej kalendarium życia Flauberta, pomocne, gdy po przerwie w lekturze chcemy do niej powrócić. Przydatny dla osób zainspirowanych do własnych poszukiwań jest podany przez autorkę wybór źródeł, ze grupowanymi osobno dziełami Flauberta w języku francuskim i polskim – tu brak trochę informacji o różnych przekładach m.in. „Pani Bovary”, ciekawostce dla osób rozmiłowanych w porównywaniu różnego rodzaju tłumaczeń, być może mniej istotnej dla autorki zestawienia – oraz umieszczonymi osobno dziełami „innymi”.
„Kto dzisiaj pisze o Flaubercie, ten także doświadcza opętania (...)”[7]. Jedno można powiedzieć na pewno: po przeczytaniu „Ręki Flauberta” chce się go czytać.
---
[1] Renata Lis, „Ręka Flauberta”, wyd. Sic!, 2011, s. 288.
[2] Wystan Hugh Auden, „Who's Who¨, w: tegoż, „44 wiersze”, wybór, przekł. [z ang.], wstęp i oprac. Stanisław Barańczak, wyd. „Znak”, 1994, s. 33.
[3] Renata Lis, „Ręka Flauberta”, dz. cyt., s. 35.
[4] Tamże, s. 37.
[5] Tamże, s. 157.
[6] Tamże, ss. 157-158.
[7] Tamże, s. 253.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.