Jeden duży Murzyn a dziesięciu małych Murzynków
W literaturze kryminalnej od dawna funkcjonuje schemat fabularny, polegający na osadzeniu rozgrywki przestępca - detektyw w izolowanym miejscu, w zamkniętej grupie bohaterów. Mistrzynią tego schematu jest Agatha Christie, a nieustępującym jej polskim mistrzem - Joe Alex (niech nikt nie mówi, że „byli”: autorzy znakomitej literatury są nieśmiertelni, jak Szekspir czy Dostojewski; a literatura jest wieczna, tak jak diamenty; a i „Hamlet”, i „Zbrodnia i kara” mają niemało z kryminału, acz to literatura całkiem innego formatu). Miejsce akcji bywa odcięte od świata obiektywnie, jak bezludna wyspa („Dziesięciu małych Murzynków”, „Zmącony spokój pani Labiryntu”), albo odcięcie wynika z okoliczności, jak w sanatorium w obcym kraju (jedna z „Dwunastu prac Herkulesa”) lub willi na ustroniu („Gdzie przykazań brak dziesięciu”). Nieczęsty chwyt w ramach konwencji to osadzenie akcji w miejscu, które znajduje się w ruchu, jak np. w „Morderstwie w Orient Ekspresie” (co prawda ekspres głównie stoi; w jadącym pociągu „Starsza pani znika”, ale to Hitchcock), a Alexowe „Piekło jest we mnie” rozgrywa się w samolocie.
Zgodnie z regułą Hitchcocka „Lewiatan”, trzecia książka „cyklu fandorinowskiego” Borysa Akunina, rozpoczyna się od dziesięciu śmiertelnych ofiar kradzieży kilkukilogramowego złotego posążka Śiwy, dokonanej w Paryżu. To zupełnie nie jak w klasycznym „kryminale w zamknięciu”, w którym trup musi paść pośród zgromadzonych osób, i to z reguły jeden, bo jeśli dziesięć, to zabrakłoby bohaterów... Potem trup pada również i w owym „zamkniętym kręgu”, ale – co niemożliwe w schemacie – jest to trup osoby z zewnątrz, tu akurat niewolnika-uciekiniera, wielkiego Murzyna z plemienia Idanga... Klasyczny „trup z kręgu” padnie później, więc napięcie rzeczywiście rośnie, rośnie, aż zagrożeni staną się wszyscy, co w izolowanym zamku, na wyspie lub w sanatorium nie byłoby możliwe, ale zdarzało się już w powieściowych, a zwłaszcza filmowych pociągach i samolotach. Rzecz bowiem dzieje się na statku „Lewiatan”, najnowszej w świecie powieściowym 1878 roku jednostce pasażerskiej zmierzającej z Europy do Indii. Bohater cyklu powieściowego, Erast Pietrowicz Fandorin, po wojnie rosyjsko-tureckiej i zawarciu pokoju w San Stefano („Gambit turecki”, poprzedni tom cyklu) przeniesiony na własną prośbę do służby dyplomatycznej i zmierzający do Japonii, wsiada na „Lewiatana” w Port Saidzie po przybyciu wprost z Konstantynopola. A gdzie związek ze zbrodnią w Paryżu? To następny chwyt rzadki w konwencji: Fandorin nie jest tu detektywem, lecz podejrzanym (m.in. był w Paryżu w chwili popełnienia zbrodni). Śledztwo prowadzi zaś komisarz Gauche, najlepszy detektyw paryskiej policji (nie, nie: oprócz wieku w niczym nie przypomina Maigreta). Ślad z miejsca zbrodni wiedzie bowiem na pokład „Lewiatana”, więc tutaj, w izolowanej przestrzeni statku, komisarz Gauche zbiera wszystkich podejrzanych w ów klasyczny krąg, w którym „morderca jest wśród nas”. Mały krąg podejrzanych w większym kręgu pasażerów i załogi, czyli izolacja w izolacji albo izolacja do potęgi 2, to też znamiennie akuninowski chwyt z dziedziny zabawy z konwencją (ten zupełnie niespodziany Murzyn pochodzi właśnie z zewnętrznego kręgu). Fandorin łatwo oddala od siebie podejrzenia i przechodzi do roli drugiego detektywa w planie powieściowym, gdy zwykle mamy do czynienia z jednym detektywem. Ale: wspomniany Alex tyle razy tworzył parę z komisarzem Parkerem... Nora i Nick Charlesowie byli sławną małżeńską parą detektywów Hammetta (prawda, że w powieści para ta wystąpiła raz, lecz po jej sukcesie Hollywood wdrożył produkcję seryjną filmów z tą dwójką; grała w nich niezapomniana Myrna Loy... ale nie odbiegajmy od tematu)... niedawno pojawiły się różne warianty par filmowych, np. we „Francuskim łączniku”, „Tango i Cash”, „Szklanej pułapce III. Z zemsty”, a jeśli nie sięgać daleko, to i w „Psach”... To jednak zawsze detektywi współpracujący ze sobą (no, w „Psach” to taka dziwna współpraca, ale nie rozdrabniajmy się). Tu Gauche zupełnie nie bierze pod uwagę Fandorina jako partnera i traktuje go z góry, choć oczywiście rozmawiają o sprawie. Ale to nie koniec: mamy do czynienia poniekąd z kręgiem detektywów... Akunin użył różnych form narracji, przypisując je do poszczególnych bohaterów, i nie tylko bohaterów (narracja na ogół trzecioosobowa, a także pierwszoosobowa w formie pamiętnikarskiej, pierwszoosobowa w formie listów; cytowane artykuły prasowe). Bohaterowie zatem wiodą czytelnika poprzez wydarzenia, ale i sami starają się wykryć przestępcę. I na tym tle jeszcze jeden przykład rewidowania schematu literackiego, w tym przypadku wiążący się z wykryciem zbrodniarza. Według schematu przestępcę wykrywa detektyw na końcu powieści. Tu czytelnik nawet niewprawny w rozwiązywaniu zagadek kryminalnych, lecz po prostu uważny, znajduje odpowiedź na pytanie „kto zabił?” w dzienniku jednego z bohaterów, na stronie 156. Zabawa Akunina z czytelnikiem jest nieco przewrotna: na tej właśnie stronie ów bohater stwierdza, że w kręgu podejrzanych nie ma mordercy – żeby zrozumieć wskazówkę, trzeba przeczytać książkę. Akunin doskonale wie, że tu właśnie czytelnik odkryje prawdę, wobec czego cała ekipa z Gauchem i Fandorinem chwyta przestępcę zaraz na następnych stronach, w kulminacyjnym momencie akcji. Wiemy, że on wie, że my wiemy, kto zabił, ponieważ tylko w tym celu narusza tu porządek czasowy zdarzeń: dopiero za chwilę cofnie się do wydarzeń poprzedzających schwytanie sprawcy. W kryminale tak się nie robi, nie powinniśmy dostać tak jasnej wskazówki, pozwalającej nam tak łatwo wyprzedzić detektywa... Tylko dlaczego to wszystko dzieje się aż na 50-40 stron przed końcem książki? Ano dlatego, że po raz n-ty autor zwodzi nas zwrotem akcji, bo naprawdę „Lewiatan” zakończy się właśnie klasycznie: wykryciem przestępcy przez detektywa na końcu...
Skoro już wdaliśmy się po akuninowsku w takie puszczanie perskiego oka do czytelnika recenzji, to może warto jego metodą zrewidować konwencję recenzji? A recenzja m.in. ma nakłonić do przeczytania wartościowej książki – albo odwrotnie: ma skrytykować złą... „Lewiatan” uchodzi za najsłabszą książkę „cyklu fandorinowskiego”. Uznaje się na przykład, że owa wielotorowa, przeplatana narracja utrudnia odbiór. Bohaterowie wytwarzają szum informacyjny, w który wmieszane są informacje istotne dla śledztwa. Lecz przecież zawsze w porządnej powieści kryminalnej takie wiadomości są zakamuflowane w treści, a tu wielotorowa narracja pozwala odejść od schematu przesłuchiwania bohaterów przez detektywa. Jednak w trakcie owych przesłuchań detektyw (i czytelnik) uzyskiwał owe wskazówki, które go (i czytelnika) prowadziły do przestępcy, a tu nie dowiadujemy się, dlaczego Fandorin zrobił dziwną minę, słysząc o okolicznościach śmierci Murzyna... Powie to dopiero na końcu – a gdybyśmy dowiedzieli się o tym od razu (czyli w obowiązującym trybie powieści tego typu), mielibyśmy zbrodniarza może nie jak na talerzu, ale ciepło, ciepło... Warto jednak pamiętać, że: powieści „fandorinowskiej” nie czyta się wyłącznie dla wątku kryminalnego (choć można i w ten sposób) – to raz; że jest ona swoistą syntezą powieści kryminalnej i powieści historycznej – to dwa; że zatem można (choć nie trzeba, są to sprawy uboczne) śledzić także to, czego darmo szukać w klasycznym kryminale – to trzy. Przykładowo: Akunin to pisarz rosyjski, więc nieobojętna jest sprawa postrzegania Fandorina jako Rosjanina przez bohaterów (warto skonfrontować z naszym postrzeganiem Rosjan). Arcyciekawy motyw towarzyszący to postrzeganie świata, Europejczyków i Fandorina-Rosjanina przez japońskiego bohatera, pana Aono (Fandorin właśnie płynie do Japonii, a Czchartszwili jest z wykształcenia japonistą). Nie sposób nie zwrócić uwagi na to, co nie tylko dla historyków należy do klucza do epoki po drugiej rewolucji przemysłowej, więc pośrednio i naszej. W „zwykłym” kryminale, w filmie katastroficznym itp. bohaterowie płynęliby „zwykłym”, choćby i jakimś „superstatkiem”, w tym sensie, że byłby on miejscem akcji, i tyle. Tu fikcyjny „Lewiatan” ma wiele z „Titanica”: ogromny, luksusowy, niezatapialny – symbol potęgi techniki jako dzieła umysłu i ręki ludzkiej; prawie mit. 16 000 ton wyporności (5 razy więcej niż największe jednostki właśnie mijającej epoki żagla i drewnianych kadłubów), napęd parowo-żaglowy (zgodnie z realiami epoki), podwójne dno (wyjątkowe w epoce). To fikcja literacka, ale w pełni prawdopodobna i zgrabnie osadzona w realiach, czemu służą odwołania do kontekstu: do „Great Eastern”, rzeczywiście istniejącego, stalowego, największego statku tamtego czasu, do Kanału Sueskiego Lessepsa itp. Akurat tu, jak zwykle w grze z czytelnikiem w książkach „cyklu fandorinowskiego”, autor celowo zamieszcza anachronizm, błąd przeznaczony do wychwycenia przez odbiorców lepiej znających historyczne realia. „Lewiatan” ma napęd na śrubę i koła łopatkowe – nic takiego nie zaistniało, śruba była konkurentem, nie współpracownikiem koła łopatkowego. Ale jeśli włączanie światła elektrycznego w kabinie statku uznać za drugi celowy anachronizm - to czy Akunin popełniałby drugi i czy powtarzałby go w różnych książkach? Bo w „Azazelu” już wystąpiło włączanie światła w małym pomieszczeniu w piwnicy. „Azazel” to rok 1876, „Lewiatan” to kwiecień 1878. Światło elektryczne w tym czasie można włączyć na ulicy, w latarni morskiej, w hali dworcowej bądź przemysłowej – nigdy w małym pomieszczeniu. Nie istniały bowiem żarówki, lecz lampy łukowe, nadające się wyłącznie do oświetlania dużych przestrzeni: o potężnej sile światła, wytwarzające bardzo wysoką temperaturę. Pierwszą żarówkę użytkową w znanej nam dziś postaci skonstruował Joseph Swan właśnie w 1878 r., ale nie od razu weszła ona do produkcji (jeśli ktoś przeczytał w podręczniku lub encyklopedii, że żarówkę próżniową z włóknem węglowym jako pierwszy wynalazł Edison w 1879 r., niechaj pamięta, że dużo, ale nie wszystko na świecie pierwsi wymyślili Amerykanie). To oczywiście niuans, ważny tylko ze względu na specyfikę pisarstwa Akunina, a nieistotny dla wartości tej literatury. Rzeczywista słabość „Lewiatana” jako powieści tkwi zupełnie gdzie indziej. Rysunek psychologiczny postaci Gauche’a jest niewiarygodny. Najlepszy detektyw stołecznej policji francuskiej nie mógłby popełniać błędów w śledztwie aż na taką skalę. Np. Gauche wie, że morderca sprawnie posługuje się strzykawką, ale niekonsekwentnie stosuje tę wiedzę w śledztwie. Prawda, gdyby Gauche był świetnym detektywem, to Fandorin miałby niewiele do roboty w tej książce, a przecież to on jest głównym bohaterem cyklu – jednak nie należało opozycji tych postaci skonstruować w aż tak naciągany sposób. I to by jednak uszło, gdyby nie absolutnie niemożliwe psychologicznie rozwiązanie wątku Gauche’a. Najpewniej autor chciał pokazać, jak wizja wielkiego bogactwa potrafi zdemoralizować najuczciwszą osobę. Można porównywać, jak wiarygodnie i interesująco zrealizowano ten sam motyw w „Skarbie Sierra Madre” z Bogartem w roli głównej, a jak sztucznie w „Lewiatanie” (a skoro już porównywać, to również i analogię: w obu przypadkach bynajmniej nie chodzi o bogactwo w formie góry banknotów czy papierowej książeczki). Czy zatem „Lewiatana” i „Dziesięciu małych Murzynków” można postawić obok siebie na jednym poziomie? Nie. Ale czy trzeba? Chociaż w tej samej konwencji, to przy tak znacznych różnicach Murzynkowie Christie mogą sobie spokojnie zostać na szczycie, a Murzyn Akunina razem z Fandorinem i z nami może sobie spokojnie płynąć do Kalkuty – tym bardziej, że po „Lewiatanie” Akunin szczęśliwie uniknie aż tak wyraźnych zgrzytów.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.