Przedstawiam Wam konkurs nr 145 przygotowany przez
Marylka:
Kochani!
Zbliża się sezon letnich wakacji i urlopów. Wielu z nas wyruszy na wakacyjne wędrówki, na drogi i ścieżki nieznane i nowe, równie wielu odwiedzi dobrze znane i przyjazne szlaki już wcześniej wydeptane. Jako swego rodzaju zaprawę proponuję trzydzieści dróg, drożyn i promenad literackich, bardziej i mniej przetartych, ale – mam wielką nadzieję – zachęcających do bliższego poznania.
Punktacja tradycyjna: po jednym punkcie za autora i tytuł; w sumie do zdobycia jest
60 punktów. W przypadku wiersza proszę tylko o jego tytuł, nie o tytuł zbiorku. Ilość strzałów dowolna. Po raz pierwszy wszystkie występujące w moim konkursie książki mam ocenione i czuję potrzebę pochwalenia się tym. ;)
Konkurs trwa do dnia
27 czerwca, do godziny 23.59. Odpowiedzi proszę przysyłać na adres:
[...], podając
KONIECZNIE swój
nick biblionetkowy. Jeśli ktoś chce uzyskać informację ma temat tego, co czytał, proszę napisać o tym w pierwszym mailu.
Zapraszam do zabawy. W drogę!
W drogę! Czyli drogi i ścieżki w literaturze
Ulice, i drogi w małych miejscowościach
1.
- Chodź, to niedaleko – powiedziała do Matthew i pociągnęła wściekłego Niemca za sobą. Przeszli na druga stronę drogi, na której nie było żadnego ruchu, i zbliżyli się do stacji benzynowej i kiosku, stojących na straży wjazdu do osady. Weszli do środka spytać o drogę. Prościej być nie mogło: ulica wzdłuż morza do centrum, tam jest port, a obok niego muzeum. Z daleka można było dostrzec czarny drewniany domek z dachem z torfu. Odległość wynosiła najwyżej jakieś kilkaset metrów, a pogoda była świetna. Ruszyli w drogę.
- Widziałam to na zdjęciach w komputerze Haralda – rzuciła Thora i obejrzała się na Matthew. Chodnik był wąski i nie mogli iść obok siebie.
2.
Nie ma się co dziwić ludziom, którzy opuszczają Płaskowyż zimą. Trudno jest tu mieszkać od października do kwietnia, wiem coś o tym. Co roku spada tutaj wielki śnieg, a wiatr starannie rzeźbi z niego zaspy i diuny. Ostatnie zmiany klimatyczne ociepliły wszystko, tylko nie nasz Płaskowyż. A wręcz przeciwnie, zwłaszcza w lutym, śniegi są większe i dłużej leżą. Mróz kilka razy w ciągu zimy dochodzi do dwudziestu stopni, a zima kończy się na dobre w kwietniu. Droga jest marna, mróz i śnieg niszczy to, co niewielkimi nakładami próbuje naprawić gmina. Do asfaltu trzeba jechać cztery kilometry polną drogą pełną kolein, a i tak nie ma się tam po co pchać – autobus do Kudowy na dole odchodzi rano i wraca po południu. Latem, gdy nieliczne tutejsze wyblakłe dzieci mają wakacje, autobusy nie jeżdżą w ogóle. We wsi jest szosa, która niezauważalnie, jak czarodziejska różdżka, zamienia ją w przedmieścia małego miasteczka.
3.
Jednocześnie pojawia się w kalendarzach ulica. Występowała już w ikonografii średniowiecznej: ożywioną ulicę możemy podziwiać na pięknych widokach paryskich mostów w trzynastowiecznym manuskrypcie opisującym żywot świętego Dionizego. Jak w dzisiejszych miastach arabskich, ulica była siedzibą rękodzielników, miejscem wykonywania pracy zawodowej, a także spotkań, plotek, widowisk, gier i zabaw. Poza życiem domowym, przez długi czas ignorowanym przez artystów, wszystko działo się na ulicy. Ale na scenach z kalendarzy, które miały charakter wiejski, ulica pojawia się dopiero w XV wieku. W
Godzinkach turyńskich miesiące listopad i grudzień ilustruje tradycyjne świniobicie. Odbywa się na ulicy i przyglądają mu się stojący na progu domów sąsiedzi. Gdzie indziej (kalendarz w
Godzinkach Adelajdy Sabaudzkiej) przedstawiony jest rynek: mali nicponie ucinają sakiewki zaaferowanym i roztargnionym kumoszkom. Temat małych rabusiów kradnących sakiewki występować będzie w rodzajowym malarstwie pikarejskim przez cały wiek XVII. Na innej ilustracji z tego samego kalendarza widzimy powracającą z rynku gospodynię, która zatrzymała się, żeby porozmawiać z sąsiadką wyglądającą przez okno. Mężczyźni odpoczywają na ławce pod okapem i przyglądają się z rozbawieniem chłopcom, którzy grają w piłkę i mocują się ze sobą. Średniowieczna ulica, tak jak dzisiejsza ulica arabska, nie jest przeciwieństwem intymności życia prywatnego, lecz jego przedłużeniem na zewnątrz domu, miejscem pracy i życia towarzyskiego. Artyści stosunkowo późno zaczęli przedstawiać życie prywatne i zanim weszli do wnętrza domu, ukazywali je na ulicy. Być może życie prywatne toczyło się bardziej na ulicy niż w domu.
4.
Nadszedł ów człowiek od północnej strony, od wąskiej uliczki, co ją rymarze zajmowali. Stałem ukryty za framugą okna i widziałem z góry, jak nadchodzi, smukły, jak kot, co się podkrada, szablisko u boku podtrzymywał, żeby pałętając się nie zawadzało. Idąc rozglądał się zdziwiony, niepewny, co tu się właściwie dzieje, bo chyba jeszcze nic takiego mu się w życiu widzieć nie przydarzyło: żeby domy tak martwo stały, bez ludzkiego w nich oddechu – jakby zaraza je nawiedziła.
Dziadziuś siedział na ławie pod ścianą, daleko od okna, i nie mógł widzieć, jak ów człowiek nadchodzi, a ja nie od razu mu powiedziałem, żeby się zaś nie wystraszył. A najpierwem tego przybysza usłyszał, bo zanim się pokazał, już kroki dudniły na klepce drewnianej, którą ulicę tu wyłożono, w całym S. echem się rozlegało, ale Dziadek nie słyszał, bo na uszy stary.
5.
Meczet Nianliang znajduje się przy ulicy, która przed Wyzwoleniem nosiła nazwę „ulicy Cudzoziemców”, bo mieściły się przy niej konsulaty angielski i sowiecki. Była to główna ulica Umruczi, co trzysta metrów wznosił się nad nią minaret. Obecnie przechrzczono ją na „ulicę Jedności”. Stare budynki meczetów w bardzo złym już stanie stoją tam nadal; sponad dziurawych dachów wystają ułomki wież, z których muezini zwoływali wiernych na modlitwę. Budowle te służą już teraz przeważnie innym celom. Jeden z meczetów zamieniono w magazyn, inny – w szkołę, w innym jeszcze umieszczono skład materiałów budowlanych, a jest i taki, w którym zainstalowano prymitywny gabinet dentystyczny.
Drogi i ulice w dużych miastach
6.
Wszystkiego można się nauczyć, trzeba mieć tylko cierpliwość i pewność siebie. Najwięcej cierpliwości wymagają skrzyżowania. Niezależnie od wszystkich innych obowiązków pułkownik Weber przez dwanaście ostatnich lat zajmuje się skrzyżowaniami i uważa to zajęcie za niezwykle ważne. Ameryka staje się krajem dróg jezdnych i torów, które coraz bardziej gęstnieją i coraz częściej się przecinają, tworząc sieć niebezpieczną dla człowieka i kłopotliwą dla gospodarki. Mieszkając w Buffalo, pułkownik sam nieustannie wpadał w te sidła. Obliczył, że aby ze swego domu na obrzeżach miasta dostać się do firmy w śródmieściu, musi przekroczyć pięćdziesiąt pięć różnych traktów. Pracuje więc uparcie nad tym, by Ameryka zrozumiała konieczność rozdzielenia ruchu, budowy bezpiecznych przejść, tuneli i wiaduktów.
7.
Mimo, iż dochodziła północ, Londyn nie pogrążył się w ciemnościach. W miastach takich jak to nigdy nie zapadał zmrok. Współczesny świat zabił noc. Kiedyś było inaczej, nawet Londyn był na łasce i niełasce natury. W tamtych czasach zmierzch zmieniał ulice w smołę, a powietrze w gęstą mgłę. To na tych ulicach grasował Kuba Rozpruwacz.
Tak wyglądał Londyn Elizy M., Londyn, o którym Cassandra przeczytała w pamiętniku Nell. Tonące we mgle ulice, na których materializowały się i znikały konie, dorożki i lampy.
Patrząc w dół na wąskie brukowane uliczki, przywoływała kolejne obrazy: upiornych jeźdźców wiodących przerażone konie zatłoczonymi ulicami. Latarników, powożących dorożkami woźniców. Ulicznych handlarzy i dziwki, policjantów i złodziei…
8.
Mniej więcej o tej samej porze, we wtorek rano, kiedy V.G. oznajmiał D.B., czego chce, Alberto Álvarez Correa, oficer łącznikowy pomiędzy MSW a Departamentem Psychologii Kryminalnej, odkrył samochód: zaparkowany po drugiej stronie ulicy nowy model bmw w kolorze marengo, z przyciemnianymi szybami. Álvarez nie mógł dostrzec, kto znajduje się wewnątrz, ale wiedział, że tam właśnie odbędzie się spotkanie.
Owinięty w ciemny płaszcz i wymachując neseserem, Álvarez rozejrzał się jak dobry obywatel w jedną i drugą stronę, zanim przeszedł przez jezdnię. Ulica nosiła nazwę jakiejś bitwy wygranej przez sławnego króla, ale Álvarez nie pamiętał ani co to za bitwa, ani co to za król. Uliczka była jakby wpasowana pomiędzy dwa biurowce w Campo de las Naciones i zaludniali ją jedynie młodzi urzędnicy i pracownicy luksusowych salonów samochodowych. Znajdowały się na niej dwie restauracje i winiarnia. Ta ostatnia, o kilka kroków od bmw, była udekorowana beczkami i nieuchronnie przypominała Alvarezowi głupią anegdotę, jaką usłyszał tego ranka podczas „nieformalnego” śniadania z ministrem spraw wewnętrznych i dyrektorami wydziałów: Wywiadu, Zasobów Ludzkich i Operacyjnego w Krajowym Ośrodku Wywiadowczym. Wyśmiewano się z sekretarza za plan wakacyjnego spotkania z zagranicznymi kolegami, w którym wśród rozrywek figurowało zwiedzenie kilku bodeg.
9.
Matusiu, Lublin tak srebrny
twe baśnie mi przypomina
o lotach koni podniebnych,
o czarach lamp Aladyna…
Kościoły w bieli i wieże
w kołpakach, skrzących się w słońcu,
są jak archanioł, co strzeże
wrót rajskich na świata końcu…
Zamek jak statek, co w burzy
utracił ster, żagle i maszty,
martwo na białej górze
spoczywa w cieniu swej baszty…
W uliczkach błękitne smugi,
w zaułkach – srebrnie i biało.
Na bram i okien framugi
śnieżnych „baranków” nawiało…
Tak za dnia. A kiedy nocą
bania uroków tu pęknie
i gwiazdy niebo wyzłocą
- o matuś – jak będzie pięknie!
Drogi wiejskie, boczne, gruntowe i bezdroża
10.
Stangret, mały, krępy, o surowej twarzy, powitał sir H.B. i w kilka minut później jechaliśmy szybkim kłusem po szerokiej białej drodze. Po obu stronach drogi na stokach pagórków ciągnęły się żyzne pastwiska, spomiędzy gęstej zieleni drzew wyzierały spiczaste dachy starych domostw, ale za tym spokojnym, tonącym w słońcu krajobrazem widać było wielkie, niekończące się moczary, a na tle wieczornego nieba odcinało się ponuro poszarpane pasmo ciemnych, posępnych wzgórz.
Kabriolet skręcił w boczną drogę. Jechaliśmy teraz pod górę koleinami, wyżłobionymi w ciągu wieków przez tysiące kół. Z obu stron wznosiły się strome zbocza parowu, porośnięte wilgotnym mchem i paprocią. Żółknące zarośla i purpurowe jagody głogu połyskiwały w promieniach zachodzącego słońca. Jadąc wciąż pod górę, minęliśmy wąski granitowy mostek i posuwaliśmy się wzdłuż potoku, który pienił się i szumiał rwąc w dół wśród szarych kamieni. I droga, i potok, wiły się w dolinie, gęsto zadrzewionej karłowatymi dębami i jodłami.
11.
Dotarliśmy właśnie do Batopilas, wiekowej górniczej osady schowanej dwa tysiące czterysta metrów poniżej krawędzi kanionu. Założono ją czterysta lat temu, kiedy to hiszpańscy podróżnicy odkryli rudę srebra na dnie kamienistej rzeki. Od tamtej pory miasteczko nie zmieniło się zbytnio. Nadal jest to wąziutki pas ustawionych obok siebie i przytulonych do rzeki domków; tam osiołek jako środek transportu jest równie popularny, co samochód, a pierwszy telefon zainstalowano, dopiero kiedy reszta świata uczyła się już programować iPoda.
Aby dostać się do Batopilas, trzeba mieć dwie rzeczy: twardy jak stal żołądek i ogromny zapas wiary w drugiego człowieka – czytaj: w kierowcę autobusu. Jedyny szlak wiedzie bowiem przez drogę gruntową, która wije się wzdłuż stromych zboczy kanionu i na odcinku zaledwie piętnastu kilometrów opada aż dwa tysiące metrów w dół.
Autobus kołysał się na zakrętach tak ostrych, że pojazd skręcał niemal w miejscu, a myśmy ogarniali wzrokiem spoczywające w oddali wraki pojazdów, których kierowcy pomylili się w obliczeniach dosłownie o kilka centymetrów. Dwa lata później również Caballo, bynajmniej nie celowo, dorzucił swoje trzy grosze do cmentarzyska aut, kiedy jego pikap zahaczył o krawędź klifu i przekoziołkował. Caballo dosłownie w ostatniej chwili wyskoczył z kabiny. (…)
12.
X rozglądał się rzeczywiście.
- Cudowna! – rzekł.
- Sądzisz? – spytał Y.
Z początku jechali równolegle do szyn kolejowych, wzdłuż doliny, nieregularnie zabudowaną drogą, potem skręcili na lewo, przecięli wąski tor, przejechali ponad strumieniem i zaczęli wspinać się stępa po łagodnej pochyłości ku zboczom gór, porośniętych lasem. Przed nimi, na małym zielonym płaskowzgórzu, widać było podłużny budynek, zwrócony frontem ku południowemu zachodowi; jego wieżyczka zakończona była kopułą, a fasada tak podziurawiona licznymi wnękami balkonów, że z daleka robił wrażenie porowatej gąbki; w oknach zapalano właśnie pierwsze światła. Zapadał szybki zmrok. Blada zorza wieczorna, która na krótką chwilę ożywiła niebo, jednostajnie zaciągnięte chmurami, już zgasła i w naturze zapanował ów bezbarwny, bezduszny i smutny stan przejściowy, bezpośrednio poprzedzający ostateczne nadejście nocy. W długiej, lekko wygiętej dolinie rozbłysły teraz wszędzie światła, zarówno w głębi, jak tu i ówdzie na stokach – zwłaszcza na prawym stoku, na którym tarasowo wznosiły się zabudowania. Z lewej strony na zboczach gór rozciągały się łąki poprzerzynane ścieżkami, które wyżej ginęły w matowej czerni szpilkowego lasu. U ujścia zwężającej się doliny niebieszczały wyraźne zarysy dalekich gór. Zerwał się wiatr i chłód wieczorny dawał się już we znaki.
- Nie, prawdę powiedziawszy, nie widzę, żeby to było takie porywające – odezwał się X. Gdzież są lodowce i wieczne śniegi, i potężne olbrzymy skalne? Zdaje mi się, że to tu przed nami nie jest chyba bardzo wysokie.
13.
Odjął ręce od pługa, do odejścia gotów. X postąpiła parę kroków po wąskim, zielonym pasie rozdzielającym ścianę żyta z płachtą zoranej ziemi.
- Dziękuję – odpowiedziała – wyszłam na przechadzkę i sama nie wiem, jakim sposobem aż tutaj zaszłam…
Ruchem głowy wskazał na białą ścieżkę spośród żyta wyglądającą.
- Ta ścieżka przyprowadziła – zauważył. – Ale to nic – dodał – że panienka tak daleko od dworu zaszła. Można wrócić krótszą drogą, tamtędy… między owsem trzeba iść i wyjdzie się na wprost okolicy, a stamtąd to już do dworu krótka droga.
Mówił teraz głośniej już, prędko i z widocznym pragnieniem okazania się grzecznym i usłużnym. Wyciągniętym ramieniem wskazywał owies, przerzynającą go zieloną drogę i szarzejącą u jej końca okolicę. X patrzała na żywe jego ruchy, którym kształtność ciała nadawała szczególną zręczność i giętkość; nie mogła też nie spostrzec, że z błękitnych, roziskrzonych oczu, zza zmieszania i zawstydzenia, wybuchała mu tajemna, lecz nie dająca się utaić radość.
14.
(…) Podobne do groteskowych, zżartych erozją posągów wierzchnie skałki były tuż. Wąwóz otwarł się przed nim jak ogromny rów pełen ciemności, promienie słońca nie sięgały jeszcze ani połowy pokrytych czernią ścian. Gdzieniegdzie przebijały się poprzez szczotkowate gęstwiny białe, jakby wapienne iglice. Ogarnął jednym spojrzeniem całą olbrzymią przestrzeń, aż do kamienistego dna oddalonego o półtora kilometra w pionie, i taki poczuł się wystawiony na ciosy, taki bezbronny, że odruchowo przykląkł, aby przywrzeć do kamieni i stać się niby jednym z nich. Było to bezsensowne, bo nie groziło mu przecież dostrzeżenie. To, czego musiał się lękać, nie miało oczu. Leżąc na słabo nagrzanej tafli kamiennej, patrzał w dół. Mapa fotogrametryczna mówiła prawdę najzupełniej nieużyteczną, bo ukazywała teren z lotu ptaka, w przeraźliwym pionowym skrócie. I mowy nie było o tym, aby zejść wąską łysiną pomiędzy dwoma ławicami czarnych zarośli. Nie dwadzieścia pięć, ale chyba sto co najmniej metrów liny musiałby mieć, a i tak byłyby potrzebne jakieś haki, młotek, a on nie miał nic takiego, nie był przysposobiony do wspinaczki skalnej. Początkowo ów ciasny żlebik schodził dość łagodnie, dalej był podcięty, znikał z oczu pod przewieszonym garbem ściany i ukazywał się daleko w dole, już poprzez sinawą mgiełkę powietrza. Przyszła mu do głowy idiotyczna myśl, że gdyby miał spadochron…
Trakty, gościńce, drogi główne
15.
(…) Królewski trakt przebiegał tuż za zamkiem i miastem. Tam chorągwie, wozy i kolumny rycerzy oraz wolnych skręciły na południe, zabierając ze sobą cały zgiełk, T. zaś w towarzystwie B.S. i jego siostrzeńca skręcił na północ.
Od tamtej chwili zanurzali się w coraz większym chłodzie i ciszy.
Na Zachód od traktu ciągnęły się skaliste wzgórza, szare i urwiste, a na ich wierzchołkach sterczały wysokie strażnice. Po wschodniej stronie teren opadał, rozciągając się jak okiem sięgnąć lekko pofałdowaną równiną. Kamienne mosty łączyły brzegi wartkich i wąskich rzek, a małe zagrody opasały kołem grody obwarowane murami z drewna i kamienia. Droga była wygodna, a na noc zatrzymywali się w prostych karczmach.
Jednak po trzech dniach pola skończyły się, a ich miejsce zastąpił gęsty las. Teraz królewski trakt opustoszał. Z każdą milą wzgórza stawały się coraz wyższe i coraz bardziej dzikie, aż wreszcie piątego dnia przeszły w góry: zimne, sinoszare olbrzymy o postrzępionych ramionach przykrytych śniegiem. Wiejący z północy wiatr zdmuchiwał z ich szczytów pióropusze zmrożonego śniegu i lodu podobne do chorągwi.
Droga osłonięta od zachodu ścianą gór, wiła się na północ poprzez lasy porośnięte dębem, zimozieloną roślinnością i wrzoścem, który wydawał się T. czarniejszy i starszy od wszystkiego, co kiedykolwiek widział. (…)
16.
Od czasu gdy zbudowano nową szosę do B., nikt nie korzystał już ze starej drogi. Nikt już nie jeździł ani nie chodził, jak ongiś, ze strachem w sercu, nad przepastnymi głębiami Doliny Dziewicy, ale to, co sobie opowiadano o niej, urosło z latami do rozmiarów grozy. Nie było też nikogo w całej okolicy, kto by nie słyszał o starej drodze.
Po zachodniej stronie drogi poszarpane skały wznosiły się niby ponure olbrzymy wysoko ku niebu, po wschodniej zaś ziemia urywała się raptownie i spadała w ciemną otchłań przepaści. W skałach krzyczały sowy i inne tajemnicze stworzenia. Czasami głazy, które obluźniły się wskutek mrozów i tających śniegów, ze straszliwym łoskotem leciały w dół ku przepaści. Na skraju drogi leżało niezliczone mnóstwo kamieni, dużych i małych, które spadały tam w ciągu wielu wieków. Na największych z nich wyrastały drzewa, które wznosiły się jak małe góry ponad młodym lasem rosnącym dookoła. Spomiędzy kamieni wyrastały kwiaty i zioła, przede wszystkim jednak paprocie. Żmije, ropuchy, jaszczurki – słowem wszelkiego rodzaju gady i płazy – roiły się w cieniu głazów, krzaków i paproci. Jesienią zaś i na wiosnę, jak też w deszczowe dni lata, bez przerwy sączyła się tam woda.
Żadne oko ludzkie nie mogło przeniknąć przepaścistych głębi po wschodniej stronie drogi. Przesłaniały je drzewa i krzaki oraz gęste podszycie. Z przepaści zaś dochodziły dniem i nocą dziwne tony. Niektórzy uważali, że było to szemranie i bulgotanie potoku, skrytego w cieniu głębokiego jaru, ale starzy wiedzieli lepiej…
W całej okolicy mówiono o owej dolinie ze strachem. Żaden prawdziwy chrześcijanin nie śmiałby teraz tamtędy przechodzić. W dawnych czasach nieraz znaleźli się tacy przemądrzali, którzy odważyli się iść tamtą drogą o wieczornym zmierzchu. Nikt ich już potem więcej nie widział.
17.
Jesteśmy tu na pograniczu Normandii, Pikardii i Ile-de-France, w kraju pozbawionym własnego oblicza, gdzie język nie ma żadnego akcentu, a pejzaż jest bez charakteru. Tu robi się najgorsze w całym okręgu sery Neufchâtel, uprawa zaś roli jest bardzo kosztowna, bo trzeba dużo nawozu, żeby użyźnić piaszczyste gleby pełne kamieni.
Do 1835 roku nie było żadnej znośnej drogi do Y. Ale w tym okresie przeprowadzono
drogę komunalną, która połączyła gościńce wiodące do Abbeville i do Amiens. Korzystają z niej
czasem dyliżanse jadące z Rouen do Flandrii. Ale mimo tych nowych możliwości Y. pozostało osiedlem martwym. Zamiast podnieść uprawę roli, mieszkańcy jego upierają się przy pastwiskach, mimo że są one zupełnie bezwartościowe, i leniwe miasteczko odsuwając się od pól ciąży ku rzece. Widać je już z daleka, jak leży rozciągnięte na brzegu, niby pastuch drzemiący nad wodą.
U stóp pagórka, za mostem, aleja wysadzana młodą osiczyną prowadzi wprost do pierwszych
domków miasteczka. Domki te, ogrodzone żywopłotem, otaczają rozmaitego rodzaju zabudowania gospodarskie, tłoczarnie, wozownie, destylarnie, rozrzucone pod cienistymi drzewami, na których zawieszone bywają wśród gałęzi drabiny, żerdzie i kosy. (…)
18.
Jak policzyć godziny takiej podróży? Wkrótce po opuszczeniu Ułan Bator można było odnieść wrażenie, że ten moloch w ogóle nie istniał i był tylko snem o mieście pośród wszechogarniającego oceanu traw. Droga z początku była asfaltowa, prostą, czarną wstążką biegła na zachód. A potem przestała być drogą. Asfalt ustąpił żwirowi, a ten z kolei – pamiętajcie, że to główna droga – ciągowi dziwnych, równoległych, jakby przypadkowych, kolein wyżłobionych w błotnistym krajobrazie, przypominających ślady po przejściu gigantycznej bestii. Spadał deszcz, bus ryczał głośno i chwiał się na wszystkie strony. Czuliśmy się jak w betoniarce, rozmowa była niemożliwa. Ale za oknami rozciągały się ponadczasowe sceny. Białe jurty przy zagrodach kóz i owiec; ludzie przejeżdżający na koniach; dzieci, niektóre ledwie wyrosłe z kołyski, trzymające się półdzikich wierzchowców jak cyrkowi akrobaci; sunące drogami krowy z bujającymi się wymionami; pozbawione pasterzy stada kóz i owiec w drodze skąd-dokąd? Nowoczesność atakowała ten świat tylko na wąskim pasie rozjeżdżonej autostrady, którą pędziły ciężarówki z palami pełnymi wełny i baranich skór; kierowcy palili papierosy. Chadaa, skoncentrowany na zdradzieckich wybojach i szalonej przypadkowości, z którą przed nami, za nami i z boku pojawiały się pojazdy, słuchał ledwo słyszalnego na tle hałaśliwego silnika mongolskiego rapu.
Szosy i autostrady
19.
Do tego miasta jedzie się autostradą numer 58, która wybiega w kierunku północno-wschodnim ze stolicy stanu i jest szosą dobrą i nową. A raczej była nową wtedy, gdy nią jechaliśmy. Patrzysz po szosie, a ona, prosta na całe mile, sunie ku tobie z wciąż napływającym czarnym pasem pośrodku – czarnym, gładkim i lśniącym smoliście na tle bieli asfaltu – i blask odbija się od białej nawierzchni, tak że tylko ten czarny pas jest wyraźny i sunie ku tobie z sykiem opon, i jeżeli nie przestaniesz się w niego wpatrywać, nie odetchniesz głęboko i nie trzepniesz się mocno po karku, zahipnotyzujesz się ockniesz dopiero w chwili, gdy prawe przednie koło wyskoczy ci na czarne, ziemne obwałowanie za krawędzią asfaltu, i wtedy popróbujesz szarpnąć wóz z powrotem na szosę, ale nie zdołasz, bo asfalt jest wysoki jak krawężnik, więc może tylko jeszcze sięgniesz ręką, żeby przekręcić zapłon, kiedy wóz będzie walił się w dół. Ale już ci się nie uda, rzecz jasna. (…)
Natomiast jeżeli ockniesz się w porę i koło ci nie wyskoczy z asfaltu, będziesz dalej gnał w słoneczny blask, z którego od czasu do czasu nadjedzie prosto ku tobie jakiś samochód i minie cię z takim trzaskiem, jakby sam Bóg Wszechmogący zrywał blaszany dach gołymi rękami. Daleko przed tobą, na horyzoncie, wśród pól bawełny majaczących niewyraźnie pod słońce, asfalt polśniewa i błyszczy niby woda, jak gdyby szosa była zalana. Pędzisz ku temu miejscu, ale ów błyszczący, zalany punkt wciąż jest daleko przed tobą jak miraż. (…)
20.
Szły wzdłuż krawędzi skalnej przełomu rzeki Snake. W dole huczała rozszalała woda. B. bała się patrzeć w stronę przepastnej otchłani, od której dzielił ją ledwie krok. Ściskała rączkę A., wbijając wzrok w ścieżkę przed sobą. Zatrzymała się i obejrzała na M. Dziewczyna kulała, wyraźnie była wyczerpana. Dziecko zapadło się we własny świat, tracąc kontakt z otoczeniem. Ruch na szosie nie był duży o tej porze. Od czasu do czasu przejeżdżała jakaś ciężarówka. Potrzebowały tylko jednej.
Widok mostu po prawej stronie nieco je zaskoczył. Minęły zagajnik i weszły na pas zieleni, za którym znajdowało się pobocze szosy i piękna wstęga szarego asfaltu. B. dała znak ręką, żeby się zatrzymać. Ulica na razie była pusta. Nie chciała popełnić teraz żadnego błędu. Ukryły się w wysokiej trawie. B. odkryła, że ma problem z poruszaniem się po płaskim gruncie. Błędnik nie zdążył się dostosować po dziewięciu godzinach wspinaczek. Popatrzyła na jezdnię i roześmiała się z ulgą. Zza zakrętu wyjechał radiowóz. Miał włączony migacz. Jakiś kierowca z pewnością usłyszał odgłosy strzelaniny i zawiadomił policję. B. machnęła ręką, zatrzymując samochód. Kierowca zjechał na pobocze. Był nim H. L. wysiadł po drugiej stronie.
21.
Z werandy wyciągnął teraz rower na trawnik i przymocował do roweru przyczepkę; czekała go czteromilowa droga. Sam musiał jeździć po mleko i śmietanę, bo brak środków transportu uniemożliwiał dostarczanie nabiału z farm okolicznych do domów; masło już oboje nauczyli się ubijać za pomocą robota. Zjechał w dół szosą w ciepłym porannym słońcu, słuchając, jak w przyczepce z tyłu grzechoczą blaszanki, dumając z zadowoleniem o perspektywie pracy.
Bardzo słaby ruch panował na szosie. Środkiem wolno sunął pojazd, który kiedyś był samochodem, a teraz bez silnika i przedniej szyby stał się po prostu krytym wozem zaprzężonym w angusa. Po żwirze, skrajem asfaltu, przekłusowali ostrożnie dwaj jeźdźcy konni. Peter nie chciał mieć konia; te rzadkie, delikatne zwierzęta zmieniały ostatnio właścicieli za cenę co najmniej tysiąca funtów, więc nie stać go było na to, ale czasem myślał, że przydałby się wół da Mary. Morrisa można by łatwo przystosować do zaprzęgu, chociaż serce by się przy tym krajało.
22.
W puszczy już były linie kolejowe: ci, którzy dawniej do przystani rzecznych jeździli konno albo powozami i w dalszą drogę płynęli parowcem, bo z Memphis ani z Nowym Orleanem innych połączeń wciąż jeszcze nie mieli, teraz już mogli jeździć tam pociągiem nieomal zewsząd. Już przybywały pulmany z Chicago i miast północnych, przywożąc stamtąd w wagonach sypialnych, nawet w salonkach dolary Jankesów – północny pieniądz, klucz do otwierania pradawnej puszczy, żeby ją spychać wśród skomlenia pił coraz to dalej w bezpowrotną przeszłość; tam gdzie niedawno jeszcze się ciągnęły ostępy wielkie, nie tknięte, dziewicze, huczało teraz zbiorami bawełny, zalewem drewna. Czy też huczało zwyczajnym pieniądzem. Zysk-troglodyta spłodził dwoje bliźniąt zwanych: Bankructwo oraz Wypłacalność, i cała trójka stosami pieniędzy zasypywała tę ziemię tak prędko, że powstał problem, jak się ich pozbywać, nim swą lawiną człowieka zaduszą.
I biegły teraz brukowane szosy tam, gdzie tartaki i pola bawełny wciąż się mnożące odpychały resztkę wielkiego lasu dalej na południe w kąt między Rzeką a łańcuchem wzgórz: inaczej było, gdy X był jeszcze chłopcem przed wieloma laty – polował wtedy w kniei na jelenie i na niedźwiedzie, i dzikie indyki, jadąc tam wozem zaprzężonym w muły przez dzień niecały; nawet i później, gdy był już dość stary na to, by młodzi zaczęli nazywać go „Wujem X”, i ta odległość zamiast mil dwudziestu już wynosiła aż pięćdziesiąt mil, na dojechanie tam automobilem wciąż wystarczała zaledwie część dnia, choć były wówczas tylko polne drogi. Teraz był asfalt i już nie pięćdziesiąt, a sto mil jazdy, i wkrótce dwieście, gdy coraz to mniejsza puszcza cofała się wciąż na południe pomiędzy wzgórza i Staruchę Rzekę.
Ścieżki i dukty leśne
23.
W końcu postanowili ruszać znowu. Ślad ścieżki, który przywiódł ich na pagórek, ukazywał się dalej na północnym zboczu, ledwo jednak posunęli się parę kroków, zauważyli, że dróżka odchyla się wciąż w prawo. Wkrótce też zaczęła opadać gwałtownie w dół i można było już zorientować się, że prowadzi ku dolinie W., czyli w niepożądanym zupełnie kierunku. Po krótkiej naradzie zdecydowali się opuścić zwodniczą ścieżkę i skręcić na północ, bo chociaż nie zdołali ze szczytu pagórka wypatrzyć gościńca, sądzili, że musi przebiegać on w tej stronie i nie dalej niż o kilka mil stąd. Zresztą od północy, po lewej stronie ścieżki, teren wydawał się suchszy i bardziej dostępny, sfalowany wzgórzami, na których las był rzadszy i gdzie rosły sosny oraz świerki zamiast dębów, jesionów i przeróżnych dziwnych, bezimiennych drzew zaludniających gąszcze.
Początkowo mieli wrażenie, że zrobili dobry wybór, słońce, które od czasu do czasu migało im w prześwicie wśród gałęzi, niepojętym sposobem cofało się jak gdyby ku wschodowi, a wędrowcy mogli teraz posuwach się dość szybko. Ale wkrótce drzewa znów zaczęły gęstnieć wokół nich, i to w miejscu, w którym z daleka las wydawał się rzadszy i mniej niż gdzie indziej splątany. Potem niespodzianie trafili na głębokie parowy, jakby koleiny wyżłobione przez koła olbrzymich wozów lub fosy czy też zapadnięte drogi z dawna nieużywane i zarosłe kolczastymi chaszczami. Parowy te najczęściej przecinały im drogę tak, że nie chcąc zboczyć z wytkniętego kierunku, musieli w nie zstępować, a później wdzierać się znów pod górę, co było uciążliwe i trudne dla kucyków. Ilekroć zapuszczali się w parów, zbite zarośla i skłębione zielska stawiały opór, jeżeli chcieli iść w lewo, rozstępowały się natomiast, kiedy skręcali w prawo; musieli też zawsze przedzierać się dość długo dnem jaru, nim znaleźli możliwość wydostania się na jego drugi brzeg. Ilekroć zaś wychodzili z parowu, zanurzali się w gęstszy jeszcze i ciemniejszy las. Stale też coś przeszkadzało im iść w lewo i pod górę, zmuszając ich do zbaczania w prawo i schodzenia w dół.
24.
Wbrew zbójeckim obawom kmiotek nie wprowadził ich w zasadzkę. Przeciwnie, nim jeszcze się dobrze w bagnisku ściemniło, grunt wypiętrzył się i okrzepł nieco. Poduchy wysokiego mchu przestały niemiło mlaskać pod podeszwami butów, ustępując miejsca porośniętym szorstką trawą pagórkom. Wszystko to po trochu przywróciło T. animusz, bowiem nie przyznałby się co prawda nawet pod groźbą katowni, ale gibiel przerażała go niezmiernie. Raz po raz przypominały mu się opowieści o wędrowcach wciągniętych w moczar i rozlicznych złych mocach przyczajonych tuż pod powierzchnią oparzelisk. Byle trzepot ptaszyska płoszył go niby ciołka i nic nie umiał na to poradzić.
Uradował się więc niezmiernie na widok słabo wydeptanej ścieżki. Rychło też pokazały się inne ślady człowieczego bytowania: obciosane pieńki, rozmaite odpadki zsypane w bezładne kupy przy samej ścieżce, resztki na wpół zbutwiałej palisady, na koniec zaś smród, jaki zawsze towarzyszy co większemu obozowisku. (…) Nikt zdrowy na rozumie, myślał sobie, mijając przechyloną strażnicę, nie dozwoliłby na podobne niedbalstwo. A tutaj można nie tylko jak po sznurku wleźć do koczowiska, ale też jeszcze jedna w tych zasiekach i wartowniach wskazówka: mianowicie, że niegdyś znacznie większa bywała kompania, skoro aż tutaj straże rozstawiano. (…)
25.
Niekiedy porucznik prowadził nas godzinami po lesie. Błądził celowo przesiekami, a my, posługując się mapą, musieliśmy określić miejsce, w którym nas zatrzymał. Mówiło się: określać miejsce swego stania. Swoje miejsce na ziemi. Była to czynność dosyć łatwa, mapy mieliśmy dokładne, do tego nabraliśmy wprawy. W czasie tych zajęć mój sąsiad z szeregu, Grzywacz, odezwał się:
- Popatrz, jakie to proste: kreślę trzy linie, a ich przecięcie daje mi wymagany punkt – tu jestem. W tym zakątku kuli ziemskiej stoi szeregowy Grzywacz Kazimierz. Znalazł swoje miejsce na świecie. Boże, gdyby tak można było w życiu. Tak łatwo znaleźć sobie w życiu miejsce.
26.
Otacza nas lichy lasek. Mijamy kuchnie polowe. Wysiadamy za lasem. Wozy odjeżdżają z powrotem. Jutro przed świtaniem znów mają zjawić się po nas.
Mgła i dym armatni wiszą ponad łąkami na wysokości piersi. Księżyc oświeca je. Drogą przechodzi wojsko. Stalowe hełmy błyskają matowymi refleksami w świetle księżyca. Głowy i oręż sterczą z białej mgły, kiwające się głowy, chwiejące się lufy.
Dalej ku przodowi mgła zanika. Tutaj głowy stają się postaciami, kurtki, spodnie i buty dobywają się z mgły jak z mlecznej sadzawki. Formują się w kolumnę. Kolumna maszeruje przed siebie, postacie wydłużają się w klin, nie rozpoznaje się już jednostek, jeno ciemny klin posuwa się naprzód, dziwnie uzupełniany wypływającymi z jeziora mgły głowami i karabinami. Kolumna – ludzi nie ma.
Bocznym traktem dojeżdżają lekkie działa i wozy z amunicją. Konie mają lśniące grzbiety w poświacie księżyca, ruchy ich są piękne, rzucają głowami, widzi się błyskające ich oczy. Działa i wozy przesuwają się przed rozpływającym się tłem księżycowego pejzażu, jeźdźcy ze swymi żelaznymi hełmami wyglądają jak rycerze minionych czasów, jest jakoś dziwnie pięknie i przejmująco.
Szlaki turystyczne
27.
Do drzew poprzybijano drewniane tabliczki z namazanym niezdarnie słowem „szlak”. Słoneczne cętki przetykały ścieżkę wyściełaną miękkimi sosnowymi igłami i ubiegłorocznymi liśćmi dębu. Dróżka wiła się poprzez gęstwinę drzew i krzaków. Panowała absolutna cisza. To było to, co miał nadzieję znaleźć – sekretne miejsce do samotnych przechadzek i rozmyślań. Szlak zawijał to tu, to tam, czasem okrążając jakiś wyjątkowo gruby pień albo głaz. Zdarzało się, że na drodze leżało zwalone drzewo. Przez większość czasu szedł w dół i zdał sobie sprawę, że z powrotem czeka go niezła wspinaczka. Nie przejmował się tym zbytnio – w M.C. codziennie spacerował i jeździł na rowerze więc na pewno był w doskonałej formie.
Co jakiś czas trafiał na kolejną tabliczkę, która upewniała go, że nie zabłądził. Jednak jeziora wciąż nie było widać. Czyżby uległ złudzeniu? Dróżka była coraz bardziej stroma i śliska, las jakby zgęstniał. Mokre liście i wystające gdzieniegdzie korzenie zmuszały go do uważnego stawiania stóp. Raz nawet potknął się i upadł na kolano, ale nie zniechęciło go to. Nie widział już pensjonatu na szczycie ani doliny. Otaczała go prawdziwa dzika natura i to mu się właśnie podobało. Czasem jakieś małe zwierzątko przemknęło w zaroślach. Jedynymi ptakami były kruki. Zataczały w górze kręgi i krakały złowróżbnie. (…)
Ciągłe schodzenie obciążało bolące kolano więc ucieszył się, gdy znienacka wyłoniła się przed nim niewielka polana z owalną altanką. Schronienie nie było duże – mieściło okrągły stół i kilka ławek. Q. przysiadł z westchnieniem ulgi i oparł łokcie na stole. (…)
Po dłuższym odpoczynku spojrzał na zegarek i uznał, że czas już wrócić na ścieżkę. Tylko gdzie ona była? Nie mógł przypomnieć sobie, z której strony przyszedł. Wszystkie drzewa i krzaki wyglądały tak samo. Było też sporo udeptanych miejsc, które mogły być początkiem ścieżki. Kiedy siedział w okrągłej altanie zupełnie stracił poczucie kierunku. Zastanawiał się – obniżające się słońce wskazuje zachód, a pensjonat powinien być na północy. Ale gdzie było słońce? Zniknęło gdzieś za chmurami, nad ciemna linią lasu. Przepowiednia Beechuma mogła okazać się prawdziwa.
28.
Wtedy O. przypomniał przygodę, jaka zdarzyła mu się podczas samotnego spaceru ścieżką nad Reglami. W pewnym momencie postanowił opuścić ścieżkę i zejść na skróty. Po kilkudziesięciu krokach stanął nad urwiskiem. Krucha, zwietrzała ścianka opadała stromo do dna dolinki. Oczywiście, trzeba było przeprosić się ze ścieżką. Ale w tej samej chwili nadpłynęły chmury. Las, roziskrzony słońcem, złoty i pogodny, stał się nagle ponury jak Wantule. Równie raptownie zmieniły się proporcje: wyolbrzymiały głazy, gwałtownie wzrosło nachylenie stoku, biaława skałka pociemniała i stała się podobna do przepaścistej alpejskiej ściany. Tylko w dole nad potokiem migotał zabłąkany promień słońca. Nie wiadomo skąd pojawił się paniczny strach. Zejść, zejść jak najprędzej! Wydostać się z ciszy. Z biegiem potoku powrócić do drogi, gdzie świeci słońce i otwiera się widok na zabudowania. Prędko, tam doskonały chwyt, tam pewny stopień! Cóż z tego, że skała krucha? Przecież tędy prowadzi najkrótsza droga do domu!
Dziwaczny, nieznajdujący żadnego uzasadnienia „stan lękowy” trwał kilka chwil. Akurat tyle, ile trzeba na zapalenie papierosa. O. zawrócił w kierunku ścieżki. Zauważył, że chmury już się przewaliły i las znów przybrał dawny wygląd.
Słuchacze kręcili z niedowierzaniem głową. Regle, lęk, jakieś historie jak z bajki… Gdzież to było?
- Miejsce nie odgrywa roli. Za nastrój ręczę. Byłem mokry ze strachu.
29.
Biegliśmy dalej i dalej. Szlak naszej trasy nie wyglądał na często uczęszczany. Zadbano o nią jednak solidnie – ustawione co kilkaset metrów jasnopomarańczowe słupki dokładnie wytyczały kierunek. Pobłądzić byłoby trudno. Zresztą i tak nie miało to żadnego znaczenia. Przecież Profesor „dla podtrzymania kondycji” bywał tu raz na miesiąc. Musiał więc staruszek znać ją na ślepo. Staruszek?! Ledwo za nim nadążałem, a kiedy podtrzymywał mnie przy pierwszych „kangurzych krokach”, uchwyt jego dłoni miał siłę wędrownego dźwigu.
Musieliśmy nieco zwolnić. Szlak wiódł teraz przez szerokie pole skruszałej lawy. Trzeba było mocno uważać na szczeliny i pęknięcia, trzeba też było z uwagą wypatrywać miejsc, z których można się odbić do następnego skoku. Nie biegliśmy już obok siebie. Profesor wysunął się nieco do przodu i kazał dokładnie naśladować swoje ruchy. Udawało mi się to całkiem nieźle – ale mimo najlepszego samopoczucia psychicznego trudy tego dnia dawały znać o sobie. Zacząłem chwilami tracić oddech – raz i drugi o mało nie zesunęła mi się stopa w wąską a głęboką szczelinę.
- Profesorze – spytałem nieśmiało – czy nie mógłbym prosić o chwilę odpoczynku?
30.
George wyśliznął się z obozu tuż przed wschodem słońca; niósł plecak, w jednej ręce miał kompas, w drugiej czekan. Czuł się jak uczniak, który wymyka się na papierosa za szopę z rowerami.
W porannej mgle widział tylko zarysy wznoszącej się nad nim góry bez nazwy. Oceniał, że dotarcie do jej podnóża zajmie mu co najmniej dwie godziny. Nagle usłyszał nieznajomy dźwięk. Przystanął i rozejrzał się dokoła, ale nie zauważył niczego niezwykłego.
Kiedy dotarł do niższych partii góry, zaczął się zastanawiać nad kilkoma różnymi trasami na szczyt. Każdy wspinacz przeżywa pierwszy dreszcz emocji, kiedy decyduje się na wybór drogi. Zły wybór może się skończyć katastrofą – albo przynajmniej koniecznością powrotu następnego dnia. George nie miał dnia na straty.
Właśnie się zdecydował pójść drogą, która wydała mu się najlepsza, kiedy znowu usłyszał dziwny dźwięk. Obejrzał się za siebie, w dolinę, która przemierzył, żeby dotrzeć do góry. W połowie była skąpana w porannym świetle słonecznym, a druga połowa, na którą kładł się cień góry, wyglądała, jakby jeszcze się nie przebudziła ze snu, ale George nie ujrzał tam niczego nadzwyczajnego.
Ponownie sprawdził wybrany szlak, a potem zaatakował skalisty, nierówny teren u stóp góry. W ciągu godziny posunął się sporo do przodu, mimo że musiał kilkakrotnie zmieniać kierunek, kiedy drogę zagradzała mu przeszkoda.
===========
Dodane 28 grudnia 2012:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:
Rozwiązanie konkursu