O tym, że piątek to dobry dzień na pogrzeb
Sam nie do końca wiedziałem, czego mogę i powinienem oczekiwać od twórczości Wita Szostaka. Nie żebym jakoś szczególnie gorliwie poszukiwał informacji na ten temat, ale te, na które przypadkowo trafiałem były tak mgliste, że aż wysuwałem dolną wargę i wzruszałem ramionami, bo wyjaśniały mi tyle co pyszne, soczyste nic. I znów musiałem zdać się na swój instynkt, nigdzie oparcia; przeklęty, nieprzydatny Internet. Naturalnie nie mogę jednocześnie zagwarantować, że poniższa opinia komukolwiek przyniesie coś dobrego, ale tego nikt i nigdy tutaj nie obiecywał. To chyba też najlepszy moment, by się przyznać, że nie wiem, od czego zacząć. Jak zacząć? Mógłbym spróbować określić gatunkową przynależność "Chochołów", ale przypominałoby to zabawę w ciuciubabkę: zakładając, że uda się nam cokolwiek uchwycić, wypadałoby jeszcze pomiętolić to w dłoniach, posmakować na podniebieniu i jakoś nadać temu imię. Tymczasem Szostak zaprasza nas do krakowskiej kamienicy, którą prawie w całości zaanektowała wielopokoleniowa familia Chochołów. Dziadkowie, babcie, matki, ojcowie, wujkowie, ciotki, kuzynki – do wyboru, wszyscy rozrzuceni po wielu piętrach jednego budynku. Nie zabrakło też kilku psów, bo psy są fajne. Gdzieś pośród tego tłumu postaci jest bohater i zarazem narrator opowieści: bezimienny reprezentant jednego z młodszych pokoleń, czujny obserwator nocnego życia Domu. Tak, Domu, bo idea scalenia w jednym miejscu niemałej przecież rodziny nie pozwala kamienicy nazywać inaczej, niż używając wielkiej litery. I tyle wypada wiedzieć na dobry początek. Podsumujmy więc wstępnie:
a) Dom;
b) liczna familia Chochołów;
c) nasz ździebko nieżyciowy bohater (byłoby mi łatwiej, gdyby jednak nadano mu jakieś imię, a niech cię, Wicie Szostaku!).
Ce zawarte w Be, zawarte w A.
Bezimienny On skrada się nocami po ciemnym, śniącym domu. Odwiedza śpiącą ciocię i jej pachnący starością pokój, słucha, jak ona lekko charczy przez sen i ogląda pożółkłe zdjęcia na komodzie. Odwiedza sparaliżowanego ojca, wpatrując się w niego przy poświacie księżyca i oczekuje, że ten wreszcie się choćby poruszy, zamruga, westchnie, cokolwiek. Odwiedza pozostałych domowników o różnym stopniu pokrewieństwa i czerpie z tego satysfakcję. W końcu odwiedza też śpiącą kuzynkę Anię, głaszcząc wzrokiem jej kształtne ciało i wsłuchując się w miarowy, spokojny oddech opuszczający jej płuca. Czyli w sumie taki trochę z niego podglądacz i zboczek, bo nie ukrywa, że w Ani się zawsze podkochiwał. Oniryzm tych fragmentów nie znika z powieści nawet wraz z wybudzeniem się ze snu Domu, za dnia huczącego od przygotowań do Wigilii. Bohater nadal przez większość czasu snuje się pośród Chochołów, obserwuje bacznie ich ruchy, trochę sennie marzy i podkrada ze spiżarni kiełbasę. Czyli nie dość, że zboczek, to jeszcze leser i obibok. W takiej rozleniwiającej atmosferze mija większa część powieści – w nieśpiesznym nastroju, pełnym kulinarnych zapachów przywołujących kolejne wspomnienia i obrazy z dzieciństwa. Tak naprawdę fabuła w "Chochołach" jest szczątkowa i nieistotna, bo choć w oczy rzuca się wątek zaginionego Bartka Chochoła (brat, w którego cieniu zawsze stał bohater), to jednak jest on tylko pretekstem, by nadać wszystkiemu jakikolwiek kierunek. By kroczenie po Domu miało sens i cel.
"Co z nim, co ze mną, co z nami? Nie tylko on, ale całe pokolenie stracone, pokolenie nieudanych Chochołów, nadzieje zawiedzione, świetlana przyszłość otoczona cieniami, Bartek, Andrzej, Ania i ja. (...) jakaś klątwa, każdy poniżej możliwości, każdy nie na własną miarę, przykurczony, zawstydzony sam ze sobą, wszystko nas przerasta, nawet cienie od nas większe, po szufladach upchane zarzucone projekty naszego życia, a my pędzimy żywot zastępczy"[1].
Rzecz nie dotyczy bowiem nieobecnych, wręcz przeciwnie. Kiedy Chochołowie zasiadają wreszcie do pieczołowicie przygotowanej Wigilii, odświętnie wystrojeni, pośród wesołego szczebiotania dzieci oczekujących na prezenty, uzewnętrznia się cały heroizm, którego od nich wymaga ta kolacja. Przestronna sala pełna jest ludzi bliskich sobie i przerażająco samotnych oraz obcych zarazem. Szostak z lubością oddaje się detalom i nie pozwala przegapić ani minuty z tego spektaklu. Od dzielenia się opłatkiem, przez tradycyjne dwanaście potraw (ktoś to nadal praktykuje?), odpinania kolejnych guzików w spodniach i sukienkach wraz z napełnianiem brzucha, aż do mszy pasterskiej – wszystko okraszone celnym, refleksyjnym komentarzem bohatera. Z perspektywy czytelnika rodzi to pewien problem, bo albo podda się on nastrojowi, odnajdzie w nim cząstkę siebie i popłynie z sennym nurtem, albo zostanie przygnieciony znudzeniem i pójdzie na dno tej rzeki tekstu. Taki to rodzaj powieści.
Największa niepowtarzalność "Chochołów" zaznacza się w sposobie, w jaki Szostak potraktował Kraków. Sam nie do końca wiem, czy to jakaś wyższa szkoła metafory, czy ukłon w stronę fantastyki, a może realizmu magicznego? Dawna stolica Polski raz przypomina tu wyspę nad Morzem Śródziemnym (a że swoją powieść autor pisał również na Krecie, wiem już, skąd płynęła inspiracja), z błękitnym niebem nad głową, bielą zabudowań i morską bryzą we włosach, innym razem to miasto wynędzniałe, zagruzowane, huczące od zamieszek i systematycznie niszczone wojną domową tak charakterystyczną dla krajów bałkańskich. Najbardziej imponuje Kraków przeobrażony na modłę Wenecji, gdzie ulice zastąpione zostały kanałami wodnymi, samochody – gondolami, a bezduszne reflektory – nastrojowymi latarniami. Te przemiany nie są powierzchowne i metaforyczne. One są kompletne: mienią się intensywnymi kolorami i można uznać, że inny Kraków nigdy nie istniał. Nie miał prawa istnieć.
Proza Szostaka nie jest łatwa do przyswojenia. Wydaje się rozwlekła, często ma się wrażenie, że autor wałkuje ten sam temat, jedynie innymi słowami. Tylko kilkanaście stron z "Chochołów" nie przypomina monotonnej ściany tekstu, rzadkością są tutaj dialogi, które jedynie w kilku przypadkach zajmują więcej niż dwie linijki i z reguły urywają się, zanim się zaczną. Wyjaśnijmy sobie: piszę o tym w ramach ostrzeżenia, nie sygnalizowania wady. Bo Szostak to architekt fraz, który korzystając z całego bogactwa języka polskiego i zasobu słownictwa potrafi oczarować, może nawet zahipnotyzować czytelnika. Tym samym "Chochoły" są książką przede wszystkim dla lubiących się zanurzać w słowach, wyrażeniach – całym leksykalnym przepychu naszego języka. Zagęszczenie tekstu przypadającego na stronę może przygnieść, ale tylko w przypadku, gdy ominie nas nastrój danego fragmentu. Z technicznego punktu widzenia Szostak jako rzemieślnik zadziwia warsztatowo, ale jako literacka baletnica mami gracją, z jaką porusza się między ramami słów. I powiecie, że znowu się rozklejam, ale jedne z najlepszych fragmentów to te z budzącą czułość Zosią. Tą pękną, pełną wdzięku, śmiesznie pocierającą nos i mrużącą oczy Zosią.
"Oczami posklejanymi snem rozglądnąłem się po pokoju i zobaczyłem Zosię, która naga stała przy regale z książkami. Chodziła wzdłuż ściany książek, to kucając, to stając na palcach, przesuwała dłońmi po grzbietach, zatrzymywała się czasem na dłuższą chwilę. Wreszcie wybrała duży album włoskiego malarstwa i usiadła w fotelu. Podglądałem ją, udając sen, przyglądałem się jej ciału i czułem rosnące podniecenie. Zosia nie wiedziała, że na nią patrzę i zachowywała się swobodnie. W jej ruchach było tyle niewinności, tyle nieporadności, którą ma każdy z nas, kiedy tylko zostanie sam ze sobą. Kapały minuty, Zosia w skupieniu oglądała kolejne reprodukcje, przewracane karty, szelest kredowego papieru. Patrzyłem na jej piersi, na jej stopy i obojczyki. Niczym renesansowi mistrzowie studiowałem cienie układające się na rozgrzanej skórze. Była tak blisko i tak daleko, mogłem wstać i przynieść ją na łóżko, mogłem się z nią kochać przez najbliższe godziny, usypiając i budząc się obok jej ciepłego ciała, ale czułem, że jednocześnie Zosia jest gdzieś daleko.
(...) Zosia w pewnym momencie wstała, przeciągnęła się dziewczęco i odłożyła album na podłogę. Trochę spacerowała jeszcze po pokoju, jakby usiłowała znaleźć usprawiedliwienie dla swojej obecności, jakby chciała utwierdzić się w przekonaniu, że prawdziwe życie toczy się poza moim, naszym łóżkiem. Ale nie znalazła, gdyż wróciła na pokład naszej arki, zostawiając na swej drodze kilka przypadkowo wyciągniętych z regałów książek i porzuconych na biurku płyt. Jeszcze mocniej udałem, że śpię, senny deszcz bębnił o parapety, Kraków spływał odwilżą, Zosia wsunęła się pod kołdrę i przywarła do mnie. Nasze dłonie odnalazły się nieomylnie, ja udawałem wybudzonego z otchłani snów, jej ręce poprowadziły moje palce w dół, w najgorętsze regiony jej ciała"[2].
"Chochoły" stawiają przed czytelnikiem wymagania i są pewnym wyzwaniem, niemałym zresztą. Zdarzą się prawdopodobnie chwile, gdy zechcesz w znużeniu rzucić książkę za łóżko, do zabawy pająkom. Sam miałem momenty drobnej rezygnacji, ale nigdy tak naprawdę nie traktowałem ich poważnie, bo wiedziałem, że jutro do Szostaka ponownie wrócę, potrzebne mi były jedynie świeże siły i chęci. Nie mogę powiedzieć, by moje zaangażowanie zostało jakoś spektakularnie wynagrodzone, gdyż ta powieść od początku do końca nie wychodzi poza swoje założenia, więc nie spodziewaj się nagle trupa w szafie i przyśpieszenia tempa. Od pierwszych stron jest sennie, refleksyjnie, zmysłowo, z nutką tajemniczości i tak pozostanie do ostatniej kartki, więc pora zatemperować cierpliwość, by następnie poddać się nastrojowi opowieści. Jeśli sądzisz, że nie potrafisz – odpuść już teraz.
---
[1] Wit Szostak, "Chochoły", wyd. Lampa i Iskra Boża, 2010, str. 172.
[2] Tamże, str. 219.
[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.