„Gdyby nie to i gdyby nie owo”[1]
Recenzent: Dorota Tukaj
Co by było, gdyby…? Ileż to razy każdy z nas zadaje sobie to pytanie, rozpamiętując różne odruchy i postanowienia, własne i cudze, które zaprowadziły nas w ten, a nie inny obszar rzeczywistości! Co by było, gdyby moi dziadkowie wydali ostatnie oszczędności na bilet do Ameryki? Gdyby mój ojciec został na wsi? Gdybym zamiast liceum wybrała technikum gastronomiczne? Gdybym przed wypraniem spodni wyjął z nich karteczkę z numerem telefonu tej fantastycznej dziewczyny, którą spotkałem w pociągu? Gdybym napisała… Gdybym nie powiedział… Gdybyśmy się spóźnili…
Jak bardzo takie nieraz zupełnie przypadkowe, a nieraz, zdawałoby się, głęboko uzasadnione konfiguracje tego, co się stało lub nie stało potrafią zdeterminować nasze życie! Ale z drugiej strony to, w jaki sposób podejmujemy decyzje, jak się zachowujemy w sytuacjach, w których nie ma czasu na myślenie, jest przecież immanentną pochodną tego, kim jesteśmy: wszystkiego, co nas ukształtowało i co przekazali nam w genach przodkowie. Gdyby twoi dziadkowie, droga czytelniczko/drogi czytelniku, wyjechali do Ameryki, wychowywał(-a) byś się w całkiem innym kontekście kulturowym, w środowisku, któremu pewne pojęcia i sytuacje mogą być zupełnie obce, które wymaga dokonywania zupełnie innych wyborów…
...tak jak Marcus Messner, potomek żydowskich emigrantów z Europy. Ojciec i jego bracia noszą już zanglicyzowane imiona; wykonują co prawda tradycyjne rzemiosło, przekazywane z pokolenia na pokolenie, lecz poza tym żyją jak wszyscy inni Amerykanie. Starsi kuzyni zdążyli znaleźć się pod gwiaździstym sztandarem na frontach drugiej wojny światowej, a samego Marcusa prędzej czy później czeka mało pociągająca perspektywa oddania życia w kolejnej wojnie (tym razem już można dyskutować, czy Stany w ogóle powinny do niej przystąpić). Ojciec, co zrozumiałe, widzi w jedynaku spadkobiercę rodzinnego interesu, ale on, choć od dzieciństwa wprawiony do rzeźniczego fachu, zupełnie w nim nie gustuje. Jest prymusem, chce się dalej kształcić, a stary Messner gotów się zgodzić, byle tylko syn nie trafił „gdzieś, gdzie mogą go zabić”[2]. Wydaje się, że nauka w lokalnym college’u to idealne rozwiązanie, a jednak… opiekuńczość rodzica przybiera na sile do tego stopnia, że staje się nie do zniesienia. Rozzłoszczony nieustannym napominaniem i nadzorem, rozpaczliwie pragnący „stać się dorosłym, wykształconym, dojrzałym, niezależnym mężczyzną”[3] Marcus opuszcza rodzinne miasto i przenosi się na uczelnię oddaloną o kilkaset kilometrów. Z nauką i tam sobie wyśmienicie radzi, wybiera nawet taki tok szkolenia wojskowego, by w razie niemożności uniknięcia poboru przynajmniej trafić na front jako oficer, lecz jednego nie mógł przewidzieć: środowisko, w którym się znalazł, nieustannie wprawia go w gniew. Jeden współlokator chamski i nieliczący się z nikim, inny traktujący młodszego kolegę z zimną, pogardliwą wyższością. Tajemnicza i nieprzewidywalna dziewczyna, o której w dodatku niektórzy wygłaszają krzywdzące (zdaniem Marcusa) opinie. Dziekan mieszający się w prywatne życie studentów. „Wymóg udziału w nabożeństwach – skromny obowiązek, obligujący studenta [bez względu na przekonania, dodajmy, i zwróćmy uwagę, że ma to miejsce w drugiej połowie XX wieku, na uczelni niezwiązanej z żadną instytucją religijną, w kraju, który jako jeden z pierwszych umieścił w swojej konstytucji wolność wyznania!] do poświęcenia nieco ponad godziny tygodniowo przez, w sumie, może trzy semestry”[4]. A pod wpływem niedobrych emocji człowiek jest skłonny do zachowań, o jakie sam siebie by nie podejrzewał… gdyby nawet jednak podejrzewał, normalnie uczyniłby wszystko, by je wytłumić; ale czy można zapanować nad sobą w takim wzburzeniu?...
Historia Marcusa – opowiadana najpierw przez niego samego (gdybyśmy przez przypadek przeoczyli tytuł rozdziału, po jakimś czasie zauważymy, że perspektywa, z jakiej bohater relacjonuje wydarzenia, nie jest taka zupełnie zwyczajna; objaśnienie w tym miejscu dlaczego, odjęłoby z doznań czytelnika element pewnego zaskoczenia), a potem krótko i dobitnie dokończona przez narratora zewnętrznego – choć da się streścić w kilku zdaniach i w gruncie rzeczy skonstruowana jest z samych elementów na wskroś realnych, daje ogromne pole do interpretacji. Hipotetyczny czytelnik może się na przykład zastanawiać, czy jest ona wyrazem determinizmu (bohater, pragnący uniknąć udziału w niepotrzebnej i bezsensownej z punktu widzenia zwykłego obywatela wojnie, i tak wpada w ciąg wydarzeń, który go zaprowadzi prostą drogą tam, gdzie się boi trafić), czy może pośrednią pochwałą oportunizmu (cóż by mu się, na litość boską, stało, gdyby przesiedział w kaplicy tę godzinę w tygodniu, marząc o Olivii, o egzaminie na aplikację adwokacką, o czymkolwiek, ba, nawet bezczelnie drzemiąc? Jeśli już jednak narobił sobie bigosu, czy ta próba obrony własnej godności, ten opór przed ukorzeniem się wart był ceny, jaką mu przyszło zapłacić?). A może jest przestrogą przed zbyt gwałtowną próbą oderwania się od korzeni, wychodzeniem poza to, z czego wyrastamy i przed podejmowaniem decyzji pod wpływem negatywnych emocji (gdyby Marcus się tak nie palił do ucieczki spod rodzicielskiej kurateli, gdyby pozostał w miejscowym college’u, niewykluczone, że w ogóle udałoby mu się przeczekać wojnę. Zgoda, pomęczyłby się przez parę lat, wysłuchując monologów ojca pełnych obsesyjnej troski, ale czy miało sens zrujnowanie życia trzem osobom po to, by doznać chwilowej ulgi?)? Lub tylko najzwyklejszym przypomnieniem, że „nasze najbanalniejsze, przypadkowe, komiczne nieraz wybory pociągają za sobą nieproporcjonalnie poważne skutki”[5]?
Którąkolwiek z tych tez przyjmiemy, musimy przyznać, że jest to proza świetna technicznie, w której nie ma ani jednego słowa mniej lub więcej, niż potrzeba do opisania każdej sceny, do przedstawienia każdego dialogu i monologu. Można się zastanawiać, czy nie zyskałaby jeszcze, gdyby autor nieco stonował na wskroś naturalistyczne opisy czynności wykonywanych przez Marcusa w ojcowskim sklepie albo groteskowej zemsty, jaką uszykował mu wzgardzony współlokator; na pewno są czytelnicy, u których te wizje wzbudzą niesmak, ale z drugiej strony, czy realne życie zawsze serwuje nam obrazy pełne piękna i artystycznej harmonii? „U mnie takich nie szukajcie” – zdaje się mówić Roth – „ja pokazuję rzeczy, jakie są: paskudne, niemiłe, nieprzyzwoite takimi pozostaną”. I tej strategii trudno nie docenić, nawet jeśli się nie przepada za efektami jej zastosowania.
---
[1] Philip Roth, „Wzburzenie”, przeł. Jolanta Kozak, Wydawnictwo Literackie, 2016, s. 221.
[2] Tamże, s. 13.
[3] Tamże, s. 23.
[4] Tamże, s. 109.
[5] Tamże, s. 223.
Autor: Philip Roth
Tytuł: Wzburzenie
Tłumacz: Jolanta Kozak
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2016
Liczba stron: 400
Ocena recenzenta: 5/6
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.