Dodany: 31.03.2017 09:37|Autor: UzytkownikUsuniety04​282023155215Opiekun BiblioNETki

Dziennik podróżniczo-kulinarny Bobkowskiego



Autor: Tomasz Chorab


Wydawcy „Szkiców piórkiem” Andrzeja Bobkowskiego z 2001 roku napisali, iż ta książka jest „powszechnie niemal uznawana za jedno z największych osiągnięć literatury polskiej XX wieku”[1]. Co w tym przypadku może oznaczać słowo „powszechnie”? Czy obejmuje ono Europejczyków, wielbicieli literatury skupionych wokół Paryża uznawanego za centrum kultury europejskiej, czy może polskich czytelników (Bobkowski był Polakiem) zanurzonych w kanonie literatury polskiej, z których 99% stanowią uczniowie podstawówek, gimnazjów i liceów, a 1% starzy patrioci, z których 99% pomalowano w kolory religii i patriotyzmu, a 1% to nie wiadomo kto? Czy więc powszechnie uznają ją za jedno z największych osiągnięć literatury polskiej przede wszystkim Europejczycy (w tym Polacy), dla których znajomość literatury światowej i polskiej nie kończy się na dziełach w rodzaju „Pana Tadeusza” Adama Mickiewicza, czy może chodzi o tych, którzy książki biorą (a w większości brali) do ręki tylko z przymusu szkolnego? Ja zgadzam się z tą krótką przedmową, jeśli jej autorzy mieli na myśli czytających Europejczyków.

Dla mnie jest to dziennik podróżniczo-kulinarny. Młody człowiek, w roku 1939 dwudziestego stulecia mający lat 26, zdecydował się przed wybuchem II wojny światowej opuścić Polskę i Europę. Przybył do Paryża, by wyjechać z niego i wrócić w ciągu następnego roku. Wyjazd był uwarunkowany wydarzeniami politycznymi, powrót – osobistymi (jego żona na pewien czas została w tym mieście, gdy on musiał je opuścić wraz ze swoim zakładem pracy). Ten powrót był nierzeczywisty – Bobkowski wykorzystał II wojnę światową do zrobienia sobie wycieczki rowerem po Francji. Nie miał ochoty bawić się w żołnierzyka, choć czynił przez jakiś czas pewne pozorne działania w tej sprawie. Nie udało mu się zginąć za ojczyznę i myślę, że nigdy tego nie chciał. Chciał żyć i korzystać z życia. Wyobrażam sobie, że w duchu mówił do siebie: „Nie udało mi się zostać żołnierzem i wydaje mi się, że nigdy naprawdę nie chciałem nim być; zgłosiłem się do wojska, bo wydawało mi się, że tak powinien zrobić każdy młody człowiek, ale teraz wiem, że wcale tego nie chciałem. Cieszę się, że jestem tutaj z tobą, mój towarzyszu podróży. Jedziemy z góry i rozwijamy ogromne prędkości, czując się wolnymi ludźmi, a wiatr smaga nas po twarzach; gdy jesteśmy zmęczeni, siadamy wprost na ziemi pod gołym niebem lub w innym miejscu, które znajdziemy, a które daje nam poczucie bezpieczeństwa; by się posilić, jak robią to turyści, przyrządzamy sobie proste żołnierskie jedzenie; smakuje nam wyśmienicie i dodaje sił do dalszej podróży; popijamy winem, zasypiamy. Po przebudzeniu widzimy wspaniały świat i trasy rowerowe, jakie przyniesie nam kolejny dzień. Tak – świat jest piękny, pomimo tego, że jesteśmy w Europie w czasie drugiej wojny światowej. Czy my na pewno jesteśmy w Europie? Wydaje mi się, jakbym znajdował się jedynie w drodze, przemierzał ją, stał na kawałku Ziemi, jechał rowerem, raz w górę, raz w dół”.

Pory posiłków w tej opowieści to ważne elementy codzienności dalekiej od niebiańskich wzlotów (a może bardzo im bliskiej)? Śniadanie, czasem wcześnie rano, czasem dopiero koło południa, by nabrać sił do dalszej wędrówki, rozpoczynał Bobkowski od kawy, czekolady, mleka, chleba i tego, co do chleba. Jedną z jego czynności, gdy w podróży przychodził czas na odpoczynek, było zapijanie się kawą. Oprócz tego pogryzał czekoladę i palił papierosa, pił mleko z rozpuszczoną w nim gorącą czekoladą, mleko skondensowane, mleko w proszku. Dla zaspokojenia głodu używał chleba, chleba z masłem, chleba z konfiturami, chleba z serem, chleba z jajkami, jajek, chleba z kiełbasą, chleba z pasztetem. Pomiędzy pobudką a śniadaniem lub śniadaniem a obiadem, gdy sił miał już sporo, a chciał się zrelaksować, pływał. Czasami – jak to turysta – narzekał na fatalną jakość plaży.

W środku dnia nie zapominał o obiedzie. Zawsze szukał odpowiedniego miejsca, by zjeść go w ciszy i spokoju – podobnie jak mieszkańcy dzisiejszych wielkich miast i turyści szukają najlepszej restauracji. Dla Bobkowskiego restauracją był kawałek ziemi pod gołym niebem. Podawano w niej chleb posmarowany pasztetem lub sardynkami z puszki, rosół z kury, a na drugie ugotowaną kurę, posmarowane oliwą ryby smażone na ruszcie, świeżo złapane małże, „makaron z sosem pomidorowym lub z tartym serem gruyère”[2], konserwy mięsne, groszek, fasolę i fasolkę, ładny kotlet, do obiadu wino z cukrem i rodzynkami. Po obiedzie, do podwieczorku – drzemka.

Na podwieczorek były banany, pomarańcze, brzoskwinie, poziomki ze skondensowanym mlekiem, szklaneczka rumu, kiście białych winogron (czasami słodkich, czasami kwaśnych jak ocet), marynowane oliwki z chlebem, kawa i kruche ciasteczka, konfitury z moreli, piwo popijane podczas pisania kartek z pozdrowieniami z wakacji.

Gdy zbliżał się koniec dnia, trzeba było znaleźć miejsce na nocleg, przed którym obowiązkowo należało spożyć kolację, często podczas prześlicznej księżycowej nocy. Na kolację: zupa i wino, zielona sałata w oliwie, do tego chleb z pasztetem oraz fasola i mięso z puszki, popijane rumem.

A potem skok do łóżka zrobionego z siana, słomy, trzciny, trawy, piasku lub do namiotu rozłożonego na łące ze strumykiem, czasem nawet nocleg w hotelu. To łóżko Andrzej, mieszkaniec jednoosobowego pokoju planety Ziemia, przygotowywał starannie (pewnie dobrze znał przysłowie: jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz), by odpocząć po ciężkim „wojennym” dniu – przecież w końcu trwała wojna.

Gdy przyjechał do Paryża, przestał jeść. Istniały tylko czynności kuchenne, wściekłe baby stojące w kolejce i produkty żywnościowe: mięso, cukier, masło, kartofle, konserwy „Olida”, smalec, fasola. Ta wspaniała żywność, o jakiej pisał prawie codziennie w trakcie rowerowej podróży po raju południowej Francji, zmieniła się teraz w węglowodany, tłuszcz i białko, o które walczyły zawzięte baby, a wspaniała podróż, jaką jest życie – w „Żarcie, Picie, Spanie i S...”[3].

Dopiero w pewien grudniowy wieczór powróciły czarodziejskie chwile: wraz z Basią jadł sardynki, barszcz z uszkami, daktyle. Choć pisze, że był to wieczór „jak każdy inny”[4], dostrzegł jednak jego wyjątkowość, dzieląc się ze swoją żoną opłatkiem.

Był człowiekiem, dla którego codzienne przygotowywanie posiłków i szukanie odpowiedniego miejsca do ich spożycia stanowiło nieodzowny element szczęśliwego życia, a jednocześnie gardził ludźmi, dla których pełny żołądek ważniejszy jest od wolności. Wolność natomiast była dla niego ważniejsza niż przywiązanie się patriotycznym łańcuchem do struktury administracyjno-narodowej państwa.


---
[1] „Od Wydawców”, w: Andrzej Bobkowski, „Szkice piórkiem”, Wydawnictwo CiS; Towarzystwo Opieki nad Archiwum Instytutu Literackiego w Paryżu, 2001, s. 1.
[2] Andrzej Bobkowski, dz. cyt., s. 99.
[3] Tamże, s. 160.
[4] Tamże, s. 162.





Autor: Andrzej Bobkowski
Tytuł: Szkice piórkiem
Wydawca: Wydawnictwo CiS; Towarzystwo Opieki nad Archiwum Instytutu Literackiego w Paryżu, 2001
Liczba stron: 559

Ocena recenzenta: 6/6



(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 413
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 1
Użytkownik: LouriOpiekun BiblioNETki 10.04.2017 14:16 napisał(a):
Odpowiedź na: Autor: Tomasz Chorab ... | UzytkownikUsuniety04​282023155215Opiekun BiblioNETki
Dziękuję za tę recenzję.

Bardzo możliwe, że coś źle zrozumiałem, albo w jakiś specyficzny sposób zostały rozłożone w niej akcenty, ale usuwam tę książkę ze schowka (szkoda, że nie zapisałem, pod wpływem czego ją dodałem...). Jakoś średnio mi się chce czytać o przebogatych wrażeniach kulinarnych, zaś ostatnie zdanie jest dla mnie jakimś kuriozum, robieniem wiadomo_czego z logiki (tudzież "nadużyciem semantycznym" - przy czym nie winię za nie recenzenta, raczej Bobkowskiego).

No i ogólnie, jestem zaskoczony maksymalną oceną na koniec - tekst odbierałem właściwie jako krytyczny, a tu niespodzianka.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: