Dodany: 31.03.2017 19:49|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Medyczny pozytywizm w wydaniu amerykańskim


W zasadzie nie lubię poradników z zakresu medycyny/profilaktyki zdrowotnej, które prawie wszystkie promieniują jakąś taką namolną pewnością, że ich autor jest w posiadaniu jedynej prawdy objawionej. Na pewno każdy zna ten ton: „nie słuchajcie lekarskiej mafii, która jest na usługach firm farmaceutycznych: wszystkich chorób pozbędziecie się, żywiąc się wyłącznie jajkami smażonymi na smalcu/koktajlami białkowymi/surowizną; eliminując z diety gluten/mleko/cukier/kawę/160 innych produktów wytypowanych biorezonansem; poddając się namagnesowaniu aparatem X” itp., itd.; albo odwrotnie: „wszystkie zioła należy wyrzucić do kosza, bo nie ma badań z podwójnie ślepą próbą dowodzących ich skuteczności, a wszystkim homeopatom odebrać dyplomy lekarskie” itp., itd. Żeby wyłożyć swoje racje, nader często i jedni, i drudzy albo posługują się zwrotami-wytrychami w rodzaju „badania wykazały…” (nie podając odnośników), albo objaśniają zawile, nazbyt wyspecjalizowanym językiem. Skrajności nie lubię, a ponieważ mam dostęp do literatury naukowej, wolę się raczej na niej opierać, niż sięgać po popularne recepty na zdrowie. „Zdrowego serca” też bym raczej z własnej woli nie tknęła, ale że podsunęła mi je znajoma mająca coś wspólnego z publikacją polskiej wersji – przed następnym z nią spotkaniem postanowiłam książkę przeczytać, bo a nuż zapyta, jak mi się podobała.

I doznałam dość miłego zaskoczenia. Amerykański kardiolog będący jej autorem ma autentyczny talent popularyzatora nauki. Zdaje sobie sprawę, że jego porady będą czytać zarówno osoby, których cała wiedza na temat funkcjonowania ludzkiego organizmu ogranicza się do tego, co zapamiętały z biologii w gimnazjum, jak i mające wyższe wykształcenie o profilu zbliżonym do medycznego. Dostosowuje więc styl i język w taki sposób, by tych pierwszych nie zniechęcił nadmiar fachowej terminologii, ci drudzy nie poczuli się dotknięci, że ktoś tłumaczy im rzeczy oczywiste, a wszyscy przy tym odnosili wrażenie, iż autor to nie jakieś bóstwo przemawiające z wyżyn do plebsu, lecz raczej dobry znajomy służący radą i pomocą. To pierwsza duża zaleta tego poradnika.

Drugą jest jego obszerność. Jeśli coś zostało powiedziane, to sensownie. Nie „zwiększyć aktywność fizyczną, zrezygnować z tłuszczu, soli i cukru, dieta 1000 kalorii”, kropka. Kahn omawia po kolei różne rodzaje ćwiczeń i sportów, podając ich potencjalne zalety i objaśniając, dlaczego niektóre z nich on sam przedkłada nad inne, proponując różne schematy owej aktywności, by czytelnik mógł któryś z nich wpasować we własny tryb życia. Gdy mówi o diecie, mniej zastanawia się nad jej kalorycznością, a bardziej nad zbilansowanym składem; przy każdym produkcie niepożądanym wylicza cechy, które sprawiają, że jest mniej zdrowy od innych, a przy każdym zalecanym tłumaczy korzyści płynące z jego spożywania. Gdy skupia się na metodach leczenia, analizuje ich zalety i wady (czy jest przy tym w pełni obiektywny, to już inna sprawa; całkowity obiektywizm musiałby go ograniczyć do wyliczenia badań naukowych z podaniem „odsetków sukcesu” każdego leku i zabiegu, ale czy tylko tego się w poradniku szuka?). Gdy wspomina o badaniach, uświadamia czytelników, czy są refundowane z ubezpieczenia, a jeśli nie, to ile trzeba na nie wyłożyć (tu ukłony dla konsultanta, który w przypisach informuje polskiego odbiorcę, jak to wygląda w naszych realiach).

Trzecia zaleta to brak kategoryczności. Kahn, jako lekarz z długą praktyką, najwyraźniej doskonale zdaje sobie sprawę z przewrotności i oporności ludzkiej natury. Większość z nas tak już jest skonstruowana, że tego, co musi, najbardziej nie lubi i próbuje to wszelkimi sposobami ominąć, a do tego, czego nie wolno, odczuwa wręcz niezdrowy pociąg; stąd tyle w historii świata buntów przeciwko tyrańskim rządom, ale stąd też kierowcy notorycznie przekraczający ograniczenia prędkości, dzieciaki sięgające po alkohol i papierosy, idiabetycy ukradkiem podjadający pączki... Więc autor, zamiast nakazywać: „MUSISZ od jutra całkowicie zmienić swoje życie, NIE WOLNO ci tykać tego i tamtego”, powiada: „Nawet jeśli zjesz tylko jedno ekologiczne jabłko dziennie, już pomożesz swemu sercu”[1]; „Każda liczba minut poświęconych na ćwiczenia jest lepsza niż zero”[2]; „Chodzi o to, byś po prostu zaczął, niezależnie od tego, jak mała będzie ci się wydawać wprowadzona zmiana. (…) Nieważne, jak mały cel sobie wytyczysz. Ważne, byś w ogóle to zrobił i cały czas poruszał się w dobrym kierunku”[3]. Taki, można powiedzieć, medyczny pozytywizm: zamiast burzliwego przewrotu – praca u podstaw.

Czwartą zaletą jest bogate piśmiennictwo ze starannie podanymi odnośnikami. Jeśli Kahn cytuje wynik jakiegoś badania – podaje pełne dane, pozwalające sprawdzić, czy zrobił to rzetelnie; jeśli przytacza cudze stwierdzenie – pisze też, skąd zostało wzięte. No a jeśli ktoś angielski, nic nie stoi na przeszkodzie, by na własną rękę poszerzył wiedzę, korzystając z tych źródeł, które dostępne są w Sieci.

Skoro ta pozycja ma tyle zalet, dlaczego nie wywołała pełnego zachwytu i nie dostała szóstki? Bo jakieś drobne wady także się w niej znajdą.

Autor, zaprzysiężony weganin, nie szczędzi starań, by przekonać czytelnika, że taka właśnie dieta jest najzdrowsza. Dowód? Publikacja, w której podano, że najniższa częstość chorób układu krążenia występuje w populacjach pozostających na diecie roślinnej (chodzi o „mieszkańców Papui-Nowej Gwinei, wiejskich obszarów Chin, środkowej Afryki oraz Indian Tarahumara żyjących w Meksyku”[4]). Zgoda. Tyle że wszystkie te ludy prócz tego zasypiają i budzą się zgodnie z naturalnym rytmem dnia, dużo się ruszają, a jeśli się spieszą, to powoli – nie można więc całego sukcesu przypisywać diecie, która wynika zresztą raczej z niedostępności innych składników niż z jakiejś wyższej filozofii zdrowia. Człowiek wyewoluował jako istota wszystkożerna, o czym świadczą jego uzębienie i przewód pokarmowy (zdecydowanie bliższe analogicznym detalom anatomii i fizjologii, powiedzmy, niedźwiedzia niż konia lub słonia) – a dopiero mechanizmy przystosowawcze sprawiły, że w jednych regionach żywił się prawie wyłącznie nasionami i owocami, w innych niemal samym mięsem i tłuszczem (pamiętajmy, że na Grenlandii czy Alasce choroby serca i cukrzyca stały się problemem dopiero wtedy, gdy ich mieszkańcom udostępniono żywność nietypową dla tamtejszego klimatu: mąkę, cukier, owoce!), a jeszcze gdzie indziej wszystkim po trochu. O tym jednak niestety mało kto pamięta, więc niniejszy akapit to nie tyle zarzut, co uzupełnienie.

Mam też wrażenie, że autor trochę za bardzo demonizuje współczesną chemię spożywczą i gospodarczą, nie mówiąc już o nieszczęsnej żywności GMO. Nie żebym uważała, że te pierwsze są w pełni nieszkodliwe, ale prawda jest taka, że bez rzetelnie przeprowadzonych badań, wykazujących, że składnik czy materiał X jest szkodliwy dla zdrowia, i idących za tym regulacji prawnych nakazujących producentom wycofanie go z użycia, straszenie milionami takich zagrożeń będzie służyło głównie nabijaniu kabzy wytwórcom produktów z etykietką „ekologiczne”, charakteryzujących się głównie tym, że są kilkakrotnie droższe, a część z nich (np. kosmetyki) znacznie szybciej się psuje, przyczyniając się do zupełnie nieekologicznego marnowania środków.

Jako ewidentną wadę traktuję natomiast kryptoreklamę. Niby drobniutką, ale jednak: tu Kahn wspomina metodę diagnostyczną wykorzystywaną jedynie w nielicznych (prywatnych) placówkach, tam wymienia marki urządzeń służących do przyrządzania zielonych koktajli, ówdzie – kilku producentów suplementów diety, których darzy największym zaufaniem.

No właśnie, i te suplementy diety... Wydaje się, że z ich liczbą Kahn odrobinę przesadza; wszak jeśli sugerowana przezeń dieta czysto roślinna jest najlepsza dla zdrowia, to po co ją uzupełniać garścią tabletek, wartą niby „parę dolarów”[5]? Z ciekawości wyliczyłam, ile musiałaby miesięcznie wydawać opisana w tej książce pacjentka, przyjmując najniższe zalecane przez autora dawki, gdyby nabyła wszystkie preparaty w sklepie internetowym jednej z polecanych przez niego firm. Wyszło 117,5$ (po aktualnym kursie – ok. 465 zł). W połączeniu z modyfikacją diety, na którą stać Amerykanów z klasy wyższej i wyższej średniej, ale już niekoniecznie pozostałych (kto nie wierzy, niech poczyta „Głód” Caparrosa) i rozmaitymi zabiegami medycyny holistycznej, jak masaże, akupunktura czy sauna, których też za darmo nikt nie dostanie – możliwość zachowania zdrowego serca wydaje się pozostawać w zasięgu raczej niewielkiej cząstki populacji. Pozostali, choć może bardziej potrzebują poprawy zdrowia, nie mają na to wystarczających funduszy, wykładają więc raczej na coś najłatwiej dostępnego, czyli właśnie na suplementy, niż na przykład na świeżą zieleninę z „czystych” upraw albo zajęcia tai-chi. A wtedy nabiera szczególnej słuszności jedno z najważniejszych stwierdzeń Kahna: „przyjmowanie suplementów w celu uzupełnienia niedoborów wynikających z niezdrowej diety przypomina zapinanie pasów w samochodzie prowadzonych przez pijanego kierowcę”[6].

Nawet jednak z powyższymi ograniczeniami jest to jeden z najobszerniejszych, najciekawszych i najlepiej napisanych poradników zdrowotnych, jakie w życiu czytałam.


---
[1] Joel K. Kahn, „Zdrowe serce. Skuteczne terapie medycyny tradycyjnej i alternatywnej”, przeł. Anna Kaczmarek, wyd. Galaktyka, 2016, s. 91.
[2] Tamże, s. 156.
[3] Tamże, s. 269.
[4] Tamże, s. 89.
[5] Tamże, s. 246.
[6] Tamże, s. 240.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 796
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: