Dodany: 07.08.2017 12:41|Autor: misiak297

Książka: Chłopcy z ulic miasta
Górska Halina

2 osoby polecają ten tekst.

Świetlicowa społeczność


Na informacje o Halinie Górskiej – pisarce, a przede wszystkim działaczce społecznej związanej z przedwojennym Lwowem – natrafiłem po raz pierwszy w zeszłym miesiącu. Moją lekturą byli wówczas „Ludzie śród ludzi” – jeden z esejów Helena Boguszewska poświęciła właśnie jej. Z zainteresowaniem czytałem o działalności tej kobiety, o lewicowym miesięczniku społeczno-kulturalnym „Sygnały”, który założyła, o filantropijnym stowarzyszeniu „Związek Błękitnych”. O tym, jak swoim zapałem, wiarą w lepsze jutro potrafiła porywać tłumy. Wreszcie i o tym, jak tragicznie zginęła, aresztowana i zamordowana podczas II wojny światowej. Zastanawiałem się, kto dzisiaj pamięta o Halinie Górskiej.

Zainteresowały mnie też jej książki, bo przecież uwielbiam literaturę 20-lecia. Sądziłem, że będzie to proza mocno zaangażowana, pokazująca kryzys, powszechną biedę, brak perspektyw. Na początek wybrałem książkę „Chłopcy z ulic miasta”, która powstała w latach trzydziestych. Kiedyś była częścią księgozbioru biblioteki publicznej w Dolnym Tarnogrodzie. Jest w dobrym stanie, ale nosi ślady czytania. Przyjrzałem się okładce – trochę siermiężny obrazek: trzech smutnych chłopców, którzy wyglądają na zagubionych – i ilustracjom Leonii Janeckiej: dyskretnym, ale ładnym. Z pewnym zaskoczeniem zauważyłem znaczek informujący, że to lektura szkolna dla klasy VII. A więc dzieła Haliny Górskiej czytały całe pokolenia jeszcze długo po wojnie?

W otwierającym książkę wspomnieniu Karola Kuryluka znów czytałem o jej autorce, m.in. o tym, jak początkowy zapał ustępował miejsca poczuciu beznadziei. Czasy nie były łatwe:

„W miarę upływu czasu Halina coraz bardziej zdaje sobie sprawę, że podjęta przez nią akcja filantropijna nie załata krzywdy społecznej, nie zaleczy ran. Kryzys gospodarczy nie tylko się nie kończy, lecz pogłębia. Bezrobotni pozostaną bezrobotnymi, głodni nie zostaną nasyceni, nadzy nie będą odziani. Halina szamoce się z coraz trudniejszymi problemami. Nie może przejść do porządku nad krzywdą żywego człowieka, próbuje znaleźć wyjście. Przejmuje ją szczególnie los dzieci. W domach robotniczych bieda, bezrobocie lub choroba – więc kilku i kilkunastoletnie dzieci idą na ulicę, by znaleźć możliwość zarobienia bodaj na kawałek chleba. Najłatwiejszy sposób to sprzedaż gazet. »Błękitni« więc wynajmują parterowy lokal przy ul. Piekarskiej 3, powstaje w nim świetlica dla gazeciarzy. W zimie jest w niej ciepło, można się ogrzać, można także coś zjeść, a nawet posłuchać pogadanki. Zbiera się tam gromada chłopców. I to są bohaterowie tej oto książeczki – »Chłopcy z ulic miasta«”[1].

I poznałem tytułowych bohaterów tych opowiadań, zadziwiająco bliskich reportażom. Józka, który sam zarabia na siebie, bo ojczym o niego nie dba, a matka jest bezsilna. Wypędzonego przez macochę Fed’ka, który myje ławki przekupkom na rynku. Pepiego Glückaufa z lepszej rodziny, teraz tak zbiedniałej, że chłopiec musi sprzedawać gazety. Kazika, co chodzi na „miaukoty” (w miejscowym przedwojennym slangu oznaczało to żebraninę). Żyda Salka opiekującego się sparaliżowaną matką. Franka – wygnanego z domu, najbardziej tajemniczego i dojrzałego z całej grupy. Jest ich wielu. Polacy, Rusini, Niemcy, Żydzi. Wszyscy spotykają się w świetlicy.

Może cytat więcej powie o sytuacji tych dzieci. Oto jak Górska opisuje zajęcie małych gazeciarzy (oni właśnie stanowią najliczniejszą grupę podopiecznych placówki):

„Jeżeli zaś spojrzeć na te rzeczy z pewnego oddalenia – to cóż? Wydaje się nawet, że to dość wesołe zajęcie. Biegnie z paczką gazet i krzyczy sobie, ile dusza zapragnie, a po drodze to zaczepi kogoś wesołym lub zuchwałym żartem, to poślizga się po zmarzniętym rynsztoku, to wskoczy do tramwaju lub uczepi się dorożki. Ale w rzeczywistości ten »wesoły gazeciarz« nie jest wcale taki wesoły. Bo paczka gazet, którą niesie w ręku, ta paczka, tak lekka pozornie, gniecie nieznośnym ciężarem, jeśli pozostanie nie sprzedana… Jego ochrypły krzyk staje się wówczas wołaniem rozpaczy i w późną noc, gdy przez ulicę przewijają się nieliczni tylko przechodnie, zmarznięty, śmiertelnie znużony zaczepia jeszcze: »'Express Wieczorny'!«”[2].

Są w świetlicy także opiekunowie – oddani swej pracy, dzieciom. Panna Ela, surowa, wzbudzająca strach, zarazem wspaniale opowiada piękne bajki. Chłopcy siedzą wtedy grzeczni, zasłuchani. Pan Leon przychodzi uczyć dzieci, ale jego lekcje – nawet najciekawsza ze wszystkiego geografia! – są nudne. Pan Piotr, gdy się staje panem Piotrusiem, wymyśla najdziksze i najlepsze zabawy (a dzieci mogą się przy nim zachowywać jak „świrki”). Pan Stach, mistrz pogadanki, odkrywa przed swoimi podopiecznymi rzeczywistość na nowo:

„Na pogadankach pana Stacha dalekie morza i lądy roztwierają przed nimi swoje niezmierzone przestrzenie, rośliny i zwierzęta, o których dotychczas nigdy nie słyszeli albo które znali tylko z obrazków, zdradzają najtajniejsze dziwy swego życia, kropla wody staje się oceanem pełnym niedostrzegalnych gołym okiem żyjątek, a maleńkie srebrne gwiazdki w górze – olbrzymimi, tajemniczymi światami”[3].

Jest też dobra panna Joasia, której chłopcy opowiadają o sobie zmyślone historie, nie mogąc się nadziwić, że ktoś się o nich martwi:

„Chłopcy nie byli przyzwyczajeni do tego, żeby ktoś się nimi zajmował i przejmował. »Złam kark!« – »Dość mam pysków do wyżywienia« – »Nic ci nie będzie, co ma wisieć, nie utonie!«” – to były słowa, które dotychczas słyszeli. A tu naraz przychodzi ktoś – i martwi się. Martwi się, że się bijesz, że kaszlesz, że oszukujesz, że ci się palec obiera, że mówisz brzydkie wyrazy, że nie chcesz iść do łaźni, żeś miał złą ocenę, że twoja matka jest chora, że nie masz butów albo książek. Więc chłopcy po prostu nie mogą się nasycić tym zupełnie dla nich nowym objawem”[4].

Nie, to nie jest cukierkowa, moralizatorska historia o tym, jak z łobuzów spisanych na straty wyrastają odpowiedzialni młodzi ludzie, nauczeni przez mądrych, empatycznych nauczycieli współpracy, szacunku, przyjaźni. To nie takie proste. Bywają sytuacje, w których „Opiekunowie i chłopcy stają naprzeciw siebie jak dwa wrogie obozy”[5]. Czytając, niejednokrotnie zastanawiałem się, czy ta książka na pewno jest dla młodzieży. Nie mam wątpliwości, że nadaje się ona dla dorosłego czytelnika. Pokazuje wszak wycinek dawnej rzeczywistości – z bezwzględnymi, okrutnymi zasadami, lichymi szansami i (zawiedzionymi) nadziejami. Przerażającej rzeczywistości. Niektóre opowiadania są wstrząsające – jak to, w którym chłopcy w zabawie rozbijają szybę żydowskiego sklepu. Są z siebie dumni i liczą na zadowolenie opiekunów. Takie sytuacje stanowią zapowiedź wojennego piekła, które dopiero nadejdzie.

Halina Górska przedstawia swoiste środowisko świetlicowe. Tytułowi chłopcy, doświadczeni przez los, niekochani, zmuszeni do czynów, których nie powinni popełniać, żyją na marginesie społeczeństwa. Są zwartą grupą. Ale to nie grupa aniołków przebranych za gazeciarzy. Bieda bardziej dzieli niż łączy, pewne nawyki trudno wykorzenić. Przerażający jest rozdział, w którym pojawia się mały cygański skrzypek:

„Cygan przychodził do nich podobnie, jak przychodził na podwórze domów. Włóczęga do ludzi osiadłych. »Grajek« do wypoczywających po trudzie dnia pracowników. Oni byli przecież niejako gospodarzami tej jasnej i ciepłej izby, ludźmi posiadającymi stałe zajęcie, granatowe lub czerwone czapki z lampasami, jakichś gdzieś »zamieszkałych« rodziców, krewnych czy choćby znajomych. I oto ten mały włóczęga przyszedł im zagrać. Wkupiał się niejako tą muzyką w ich łaski. Popatrzyli po sobie z uśmiechem. Dobrodusznym uśmiechem ludzi zamożnych, zagospodarowanych i ostatecznie – »mogących sobie przecież pozwolić«…”[6].

Cygan szybko zyskuje status „naszego grajka” – swoistego gościa honorowego. Niewiele trzeba, żeby stał się obcym, przybyszem znikąd.

Ot, taka jest codzienność świetlicy: chwile szczęśliwe i smutne, wywołujące przerażenie czy współczucie; kłótnie, godzenie się, oczekiwanie, zabawy, łzy, radość. Górska to wszystko opisuje. Skromna Wigilia, zachwyt nowym stołem do ping-ponga, dyskusja, dlaczego planeta Ziemia nie ma osobnej nazwy (jakże ci chłopcy są wówczas uroczo dziecięcy!). Całe owo poznawanie świata – niestety, bardziej okrutnego niż przyjaznego.

Na informacje o Halinie Górskiej natrafiłem przypadkiem w innej, również dziś zapomnianej pozycji. Po lekturze „Chłopców z ulic miasta” wśród innych emocji była we mnie także ulga – bo czytelnicza ciekawość, chęć wyszukania „perełek” powiodła mnie w stronę pozycji dobrej, wzruszającej, autentycznej. Wartościowej nawet osiemdziesiąt lat po napisaniu. Cieszę się, że mogłem poznać tych chłopców, których realne pierwowzory zapewne od dawna nie żyją. Mogłem im współczuć, spróbować ich zrozumieć. Spędziłem nad tą książką półtorej godziny – i to był dla mnie ważny czas.


---
[1] Karol Kuryluk, „Wstęp”, w: Halina Górska, „Chłopcy z ulic miasta”, wyd. Nasza Księgarnia, 1986, s. 7.
[2] Halina Górska, „Chłopcy z ulic miasta”, dz. cyt., s. 15.
[3] Tamże, s. 22.
[4] Tamże, s. 20.
[5] Tamże, s. 35.
[6] Tamże, s. 48.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1621
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: