Dodany: 25.02.2018 19:25|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Redakcja BiblioNETki poleca!

Książka: Romans prowincjonalny i inne historie
Filipowicz Kornel

4 osoby polecają ten tekst.

Dar od obserwatora życia


W kwestii istnienia (lub nieistnienia) zaświatów i ich potencjalnego wyglądu ludzkość przez setki tysięcy lat nie osiągnęła konsensusu, i pewnie nadal nie osiągnie, ale co nam szkodzi pomyśleć, że jednak są, i że każdy, komu dano cieszyć się wieczną szczęśliwością, ma też możliwość zerknięcia od czasu do czasu na padół, z którego odszedł, i sprawdzenia, czy zasłużył na pamięć potomnych? Siedzi więc sobie między innymi niebianami na wygodnej chmurce siwy starszy pan w niemodnych okularach, kraciastej koszuli i kapeluszu, mocząc wędkę w jakimś gwiezdnym jeziorku, i uśmiecha się pod wąsem, bo po paru dekadach, gdy pamiętano go głównie jako wieloletniego partnera życiowego Wisławy Szymborskiej, wreszcie ktoś na nowo odkrywa go jako pisarza!

Mam cichą satysfakcję, że i ja się przyczyniłam do tego uśmiechu, gdyż odkrycia takiego dokonałam już parę lat temu; znalazłszy w biografii noblistki (pióra Anny Bikont i Joanny Szczęsnej) pochlebne słowa o jego twórczości, pognałam do najbliższej biblioteki, gdzie wynalazłam mocno ukurzony, wypożyczany ostatnio – jak głosił wpis w karcie – w roku 1987 czy 88, „Koncert f-moll i inne opowiadania”. Trafił w mój gust idealnie; potem był następny tomik, i następny, a z nimi rozterka: czy zacząć myszkować po antykwariatach i zapychać półki kolejnymi sfatygowanymi książeczkami, czy liczyć na to, że ukaże się jakiś nowy, porządny wybór? Ociągałam się z decyzją, i dobrze, bo nagle w ciągu jednego roku weszłam w posiadanie aż dwóch takowych – nowiutkich, niemal prosto z drukarni, pięknie wydanych.

Ten drugi to „Romans prowincjonalny i inne historie”, tym bardziej dla mnie atrakcyjny, że spośród zawartych w nim tekstów do tej pory czytałam tylko trzy. Jak pisze w posłowiu Wojciech Bonowicz, „niniejszy wybór jest (…) wyborem tematycznym”[1], jednak „nie chodzi tu tylko o miłość jako temat, chodzi o to, w jaki sposób ów temat został potraktowany”[2]. Nie bez powodu nasunęło mi się na myśl skojarzenie z twórczością Alice Munro, bo i kanadyjska noblistka, i skromny krakowski literat właśnie tym przyciągnęli moją uwagę: nie samą fabułą opowiadanych historii, choć i ona bywa dosyć oryginalna, lecz potraktowaniem tematu, sposobem narracji, zasobem wykorzystywanych środków stylistycznych. Proza Filipowicza, podobnie jak Munro, jest niemal zupełnie statyczna – bez względu na to, czy przedstawione wydarzenia rozgrywają się w ciągu kwadransa, dwóch dni czy dwudziestu lat, czy relacjonuje je narrator pierwszoosobowy, czy też zewnętrzny – i refleksyjna, momentami dyskretnie ironiczna, częściej podbarwiona smutkiem lub melancholią. Podobnie jak Munro, ustawia się on na pozycji obserwatora życia, kamerzysty rejestrującego pewną sekwencję mniej lub bardziej przypadkowych obrazów i zdarzeń, by w pewnym momencie wyłączyć aparat; jeśli akurat wtedy, gdy już nastąpił kulminacyjny punkt fabuły, to dobrze, ale jeśli wcześniej… trudno, niech sobie czytelnik sam dopowie, co się mogło wydarzyć potem. Spotkali się jeszcze czy nie? Wybrała Iksa czy Igreka? Wyszedł czy został? Są czytelnicy gotowi się oburzyć na autora za taki sposób stawiania sprawy, bo jak można zostawić nas w niepewności co do dalszego losu ukazanych postaci? Ale czy słusznie? Czy w życiu zawsze dowiadujemy się wszystkiego, czego byśmy się chcieli dowiedzieć? Ileż to razy mijamy się z kimś, natrafiając zaledwie na mikroskopijny fragment jego historii, a czasem nawet tylko na jakąś jedną wymowną scenę!

Takie właśnie, dłuższe lub krótsze, sceny i fragmenty przedstawiał swoim czytelnikom Filipowicz. Migawkę z pierwszych paru godzin podróży nieopierzonego podlotka, któremu się zdaje, że „nareszcie może poruszać się we wszystkich kierunkach, robić i mówić, co tylko zechce”[3]. Jeden dzień z życia pary narzeczonych, pragnących przyspieszyć swój ślub ze względu na wojenne zagrożenia („Ślub w małym drewnianym kościółku”). Króciutkie wspólne wakacje innej podobnej pary, nieświadomej jeszcze, że niebawem nadejdzie wojna i być może „to, co między nimi było, nie będzie miało dalszego ciągu”[4]. Chwilę, w której za sprawą niespodziewanego odkrycia pewien pisarz czuje się zmuszony opuścić wakacyjne lokum, by nie być „narażony na ataki dzikiego, bezsensownego życia”[5]. Dwadzieścia, a może nawet więcej lat, podczas których narrator obserwuje widywaną na ulicy parę nieznajomych („Co jest złączone”). Kilka miesięcy, gdy młoda kobieta boleśnie doświadcza na sobie prawdy, że „miłość trwa czasem tylko miesiąc albo nawet dzień”[6]. Spośród siedemnastu tekstów – piętnastu opowiadań i dwóch minipowieści – tylko dwa („Fizjologia” i „Wspomnienia są moim słodkim pokarmem”) wyłamują się z tego schematu, nie opowiadając konkretnych wydarzeń, lecz będąc impresjami skonstruowanymi w wyobraźni autora-narratora ze strzępów wspomnień i rojeń.

Ale i one, podobnie jak wszystkie pozostałe, przyciągają uwagę doskonałym stylem, z rzadka tylko naznaczonym archaizmami i regionalizmami („miał nieszczęście zapytać się poeta”[7], „jakby mię pierwszy raz widziała”[8]) – co zresztą nadaje mu swoisty smak – a przy tym niezmiernie obrazowym. Wystarczy parę detali: jeśli na scenie pokażą się „dwie osoby: młody mężczyzna (…) w żółtej kremplinowej koszuli i niebieskich spodniach, i kobieta w spodniach różowych, przetykanych srebrną nitką i w zielonym golfie”[9], od razu wrócimy pamięcią do lat 70. XX wieku, jeśli natrafimy na frazę: „palce będą się nam kleiły i pachniały ostrą surową wonią miażdżonych łodyg, ale to nic, ręce umyjemy w beczce z deszczówką, która będzie stać pod rynną”[10], natychmiast zobaczymy w myślach fragment wymarzonego przez narratora ogrodu i dwoje ludzi obrywających zbędne pędy pnących się przy palikach pomidorów… A przy tym żadnych ociekających dosłownością scen erotycznych, żadnej tak lubianej przez współczesnych prozaików, a tak prostackiej maniery faszerowania tekstu nazwami anatomicznymi (albo, co gorsza, slangowymi) odnośnych części ciała! Nikt nie ma wątpliwości, co się wydarza w „Romansie prowincjonalnym” w pokoju Miłobrzeskiego ani też co się potem z Elżbietą dzieje, ale jak widać, da się ów brak wątpliwości wyrazić za pomocą słów niemających nic wspólnego z zawartością podręcznika fizjologii układu rozrodczego; zaś w opowiadaniu noszącym wymowny tytuł „Fizjologia” jedynym cielesnym szczegółem są… łzy.

Tego rodzaju proz można czytać tylko po to, by się samymi wyrazami i frazami napawać, delektować, przepuszczać je po raz kolejny przez filtr wyobraźni, kręcąc w niej niewidzialne dla wszystkich prócz nas samych etiudy filmowe. Można ją mieć na półce, by wyciągać co roku albo co parę lat i na chybił trafił wracać do tego czy owego tekstu, a to patrząc na rynek starego miasteczka czy na rękę bohatera wyłuskującego zapomniane nasiona fasoli z kłębowiska zeschłych pędów, a to zaglądając do wnętrza prowincjonalnej knajpki albo pokoiku w pensjonacie. By móc ją porównać z tym lub owym współczesnym bestsellerem, sprzedawanym w wielotysięcznych nakładach, z którego rok czy dwa po przeczytaniu możemy jeszcze pamiętać wątek fabularny, ale w żaden sposób nie rozpoznamy autora po stylu. Tu – odwrotnie – być może zapomnimy, w jakim opowiadaniu Jan żegnał się z Leną na peronie, a w jakim inny Jan szukał znanej mu przed laty Agnieszki, za to zostanie w nas na przykład przeświadczenie, że „wspomnienia, kiedy przychodzą, są natarczywe, nie ma przed nimi obrony ani ucieczki. Są chaotyczne i nieuporządkowane w czasie i przestrzeni, ich ruch jest niemożliwy do przewidzenia. Jawią się niespodziewanie i równie nieoczekiwanie znikają. Ale czekamy na nie, jesteśmy szczęśliwi, gdy przychodzą. Są naszym najsłodszym pokarmem, który spada na nas z góry, z nieba, niczym manna. Wspomnienia żywią nas najlepszą cząstką tego, co było kiedyś, dawno, każą zapominać zło, które przyszło później, i pozwalają mieć nadzieję, że, być może, mamy przed sobą jeszcze coś dobrego. Dzięki nim możemy żyć nie tylko tym, co jest i będzie, ale także tym, co było. A nawet, gdyby nam odjęto całą teraźniejszość i przyszłość – czyż nie pozostanie nam jeszcze pod dostatkiem tego, co było?”[11].

Dzięki autorom, którzy tak piszą, literatura jest nie tylko rozrywką, ale i darem.


---
[1] Wojciech Bonowicz, „Filipowicza zmagania z formą”, w: Kornel Filipowicz, „Romans prowincjonalny i inne historie”, wyd. Znak, 2018, s. 350.
[2] Tamże, s. 348.
[3] Kornel Filipowicz, „Podróż do Sopotu, czyli opowiadanie naiwne”, tamże, s. 244.
[4] Kornel Filipowicz, „Spotkanie i rozstanie”, tamże, s. 186.
[5] Kornel Filipowicz, „Adela, czyli list znaleziony w szufladzie”, tamże, s. 312.
[6] Kornel Filipowicz, „Romans prowincjonalny”, tamże, s. 144.
[7] Kornel Filipowicz, „Romans prowincjonalny”, tamże, s. 113.
[8] Kornel Filipowicz, „Feliks”, tamże, s. 232.
[9] Kornel Filipowicz, „Podróż do Sopotu, czyli opowiadanie naiwne”, tamże, s. 250.
[10] Kornel Filipowicz, „Fizjologia”, tamże, s. 325.
[11] Kornel Filipowicz, „Wspomnienia są moim słodkim pokarmem”, tamże, s. 335.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1337
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: