Dodany: 01.08.2010 18:04|Autor: ka.ja
Książki, od których robię się głodna.
Zawsze byłam niejadkiem, chudziną, domowym wybrzydzaczem, zakałą rodzinnych obiadków i zmarszczką na wizerunku rodziny podczas większych spotkań familijnych. Przyznaję, że bez skrupułów wywalałam jedzenie przez okno, upychałam w kieszeniach, a raz nawet wyszłam z przedszkola z kotletem schabowym zachomikowanym w rajstopach! Grzebałam w jedzeniu, wydłubywałam niedobre z jadalnego i potrafiłam pracowicie wyławiać nawet skórki śliwek z powideł. Wyjątkowo nieapetyczne dziecko!
Wyrosłam z tego, jak z tych schabowych rajstop. Dziś jem już normalnie, nie dłubię i nie wypluwam. Nabrałam ogłady. Ba! Nauczyłam się sama gotować i lubię zrobić sobie przyjemność różnymi pysznościami. Nadal jednak mój stosunek do jedzenia jest daleki od entuzjazmu.
Nie kocham jeść, ale całym sercem pokochałam czytanie o jedzeniu. Mam już sporą biblioteczkę kulinarną, w której szczególne miejsce zajmują zachwycające dzieła pań Ćwierciakiewiczowej i Monatowej, bo nikt tak pięknie, jak one, nie potrafił dawać rad, jak sprawić zająca, czym nadziać perliczkę albo jak wydrylować porzeczki! Te cudownie ekstrawaganckie przepisy na tort z kopy jaj albo mrożące krew w żyłach receptury pasztetów! Emocjonowałam się jak nad krwistym romansem. A dreszcz zgrozy przebiegał mi po plecach, gdy czytałam, jak zdemaskować nieuczciwego sprzedawcę mąki zmieszanej z kredą albo jaj nie pierwszej świeżości!
Ze sklepu z używaną odzieżą przyniosłam kiedyś przepiękne dzieło o angielskiej kuchni wiejskiej - pewnie w życiu nie wzięłabym do ust czegoś takiego, jak pudding chlebowy, ale czytanie o nim zachwyciło mnie zupełnie. Zwłaszcza, że nie umiem sobie wyobrazić tych wszystkich uncji, funtów i łutów, więc przepis brzmiał dla mnie jak egzotyczny poemat.
Jeszcze lepiej bawię się, kiedy książka, oprócz smaków, zapachów i receptur, zawiera intrygujący wątek epicki, dlatego zakochałam się w książkach Sary-Kate Lynch "Błogosławieni, którzy robią ser" i "Nie samym chlebem". Gdyby pisała więcej, pewnie roztyłabym się nieprzyzwoicie, bo nie potrafię jej czytać bez czegoś smacznego pod ręką. Kiedy opisuje smak i aromat skórki chlebowej, nawet niedopieczony graham z osiedlowego spożywczaka nabiera szlachetności. Czytając "Błogosławionych...", pochłonęłam z kilogram nędznego brie, bo lektura dodała mu serowego odpowiednika skrzydeł.
Mam nadzieję, że pani Lynch nie napisze niczego o czekoladzie, bo już i tak wystarczająco nagrzeszyłam, czytając "Herbaciarnię pod Morwami" Sharon Owens.
"Mistrzyni przypraw" Chitry Banerjee Divakaruni zmusiła mnie do zakupu ogromnej ilości pachnących ziół i sproszkowanych korzeni, przez co z pół roku bawiłam się w kuchni w alchemika. Niestety, nie wszystkie moje eksperymenty nadawały się do powtórzenia; kilka nie nadawało się nawet do spożycia. Ale pięknie pachniały.
Gdyby trzydieści lat temu moja mama wiedziała, jaką siłę oddziaływania na mnie ma literatura, zamiast błagać, żebym coś zjadła, czytałaby mi na głos książki kucharskie albo przynajmniej opis chatki z piernika z bajki o Jasiu i Małgosi.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.