2.08.2010 O "Pianistce" i nie tylko...
Wreszcie skończyłem "Pianistkę" Elfiede Jelinek. Dla mnie - pełnoetatowego połykacza książek - to była wyjątkowo ciężka przeprawa. Lektura jednego z najwybitniejszych dzieł austriackiej noblistki zajęła mi prawie dwa miesiące. Nie żeby książka była z gruntu zła czy gniotowata - wręcz przeciwnie.
Proza Jelinek jest absolutnie bezkompromisowa. Porusza ważne problemy społeczne w sposób skandalizujący i mocno kontrowersyjny. W "Pianistce" pokazuje upodlenie, jakiego ofiarą padają kobiety. Najpierw toksyczny związek matka-córka. Dla matki tytułowa pianistka, czyli Eryka, nie jest jedynie dzieckiem. Jest własnością, czymś na kształt domowego zwierzątka, które trzeba trzymać na bardzo krótkiej smyczy (albo pępowinie). Eryka nie ma prawa do zbytniej swobody, własnej przestrzeni (nawet łóżko dzieli ze swoją rodzicielką, jakby nigdy tak naprawdę nie wyszła z wód płodowych), z obowiązkiem zrobienia światowej pianistycznej kariery. Swoje potrzeby seksualne zaspokaja na sposób wojerystyczny. Co się stanie, kiedy w ten świat wkroczy młody i jurny uczeń Eryki z zamiarem zdobycia nauczycielki za wszelką cenę?
Fabuła może nawet... banalna. Takie coś teoretycznie mogłoby wyjść spod większości piór - toksyczna rodzina, pierwsza miłość, która urywa pępowinę. To mogłaby opisać choćby Jodi Picoult. A jednak... stylu Jelinek nie da się pomylić z żadnym innym. I nie chodzi tu wcale o ciąg narracyjny, w który wplecione są dialogi. Lektura dzieł Austriaczki jest trudna wcale nie przez nietradycyjną formę, do której trzeba się przyzwyczaić. Jej proza przytłacza, miażdży czytelnika - najpierw obrzydliwym naturalizmem, na który chyba nie zdobyłby się chyba nawet Emil Zola, a potem innymi opisami: seksualnego wyuzdania, bezlitosnej przemocy, psychicznego okrucieństwa. Okazuje się, że ta wielka artystka, której niestety noga się podwinęła skrywa w sobie wiele traum, wiele skrzywień (zresztą nie dziwne, gdy wychowała się pod kuratelą takiej matki) - autoagresję, fiksację seksualną. Eryka, która na co dzień obcuje z Szubertem, Mozartem czy Chopinem, w sobie skrywa iście zwierzęce fantazje, które chyba odgoniłyby większość kochanków - i obawiam się, że również czytelników. Jak to się wszystko skończy? Tego nie zdradzę. Poprzestanę na jednym: Jelinek przejaskrawia, przejaskrawia tak bardzo, że oczy bolą. A jednak przejaskrawiając ukazuje dogłębniej rangę problemu. Jest w tym wszystkim jakaś realność, jakaś prawda. Dodatkowym atutem, który chyba trzymał mnie do końca przy "Pianistce" jest cudowny język. Jelinek ma niezwykłe wyczucie lingwistyczne. Momentami brutalny, naturalistyczny, ale nieodmiennie fascynujący (choćby przez porównania, metafory) język wylewa się nie tylko z każdego akapitu, ale i z każdego zdania. Osobne brawa należą się tłumaczowi - Ryszardowi Turczynowi.
Jelinek przypisywana jest nurtowi feministycznemu. Ostatnio jakoś mnie ciągnie do książek podejmujących problematykę gender. Zwłaszcza, że na rodzimej księgarnianej półeczce niedawno dorobiliśmy się nowego feministycznego arcydzieła - "Żony Adama" Moniki Rakusy. Polska autorka jest bardziej przystępna niż noblistka zza sąsiedniej granicy, ale to nie oznacza, że jej proza jest jakoś uboższa - bo nie tak udziwniona. "Żona Adama" aż kipi od sensów, odniesień i zawiłości. To przedstawienie biblijnej historii obu małżeństw Adama we współczesnych odniesieniach. Jego pierwsza żona, Rita, podobnie jak starotestamentowa Lilith, nie daje się ujarzmić. Jest wyzwaniem dla mężczyzn i w taką rolę się wpisuje, choć właściwie ciągnie ją do kobiet. Nie jest lesbijką, raczej tęskni za pierwotną kobiecością. Z kolei druga żona - wycofana, pasywna Anna - jest ciągle podległa Adamowi. Sama przez całe życie pozostaje w tle - rodziców, koleżanek, wreszcie męża, którego trzeba by określić jak najbardziej niecenzuralnie. Obie małżonki - i ta dominująca i ta uległa - padają jego ofiarą. Obie go nienawidzą. Wreszcie obie - po jego śmierci - próbują się od niego uwolnić. Czy między tak różnymi, ale przecież połączonymi jakąś więzią - kobietami może się narodzić porozumienie?
Aktualnie czytam książkę z tej samej serii - "Dom Augusty" Axelsson. To moje pierwsze spotkanie z tą pisarką - i na pewno nie ostatnie. Jej powieść zachwyciła mnie od pierwszych stron - nasycona sensami, ale tajemnicza. Portrety kolejnych kobiet z jednej rodziny - tak różnych, ale przecież mających wiele wspólnego - rozbite i porozsypywane jak karty po zawaleniu piramidki, zostały przedstawione w taki sposób, że nie można się wręcz oderwać. Ich historie po prostu się pochłania - od Augusty, aż po jej praprawnuczkę Andżelikę. To wszystko ma w sobie jakąś magię - bajki, szepczące domy, rozczesywane włosy, lisy skradające się w głuchym lesie. I właśnie tej magii warto się poddać. Axelsson to moja zdecydowana kandydatka na odkrycie roku.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.