Dodany: 05.08.2010 02:17|Autor: adas

Whiskey w Dalkey


Można by twierdzić, iż Flann O'Brien przez całe swe literackie życie zmagał się z cieniami. Lekka to przesada, bo cień zasadniczo był jeden, ale za to rzeczywiście przytłaczający. Był nim oczywiście James Joyce, inny wielki pisarz irlandzki.

Właśnie kilka osób zakrztusiło się herbatą, popadło w depresję lub zareagowało gwałtownymi drgawkami, bo jak można pisać o Joysie per: "inny wielki pisarz irlandzki"? No nie da się, Joyce był największy. Na calutkim świecie. Stawianie go w jednym rządzie albo tylko ociupinkę wyżej to najprawdziwszy skandal. Ale ja tak uczynię, choć asekurancko ubiorę ten pogląd w bezpieczniejsze słowa: O'Brien niekoniecznie był pisarzem gorszym. Pod pewnymi względami może nawet lepszym.

Nie ma jednak co ukrywać, cała jego twórczość jest naznaczona tym, co wcześniej zrobił słynniejszy rodak. Porównanie z pierwszego akapitu jest więc niezbyt adekwatne, bo w sumie to O'Brien był cieniem Joyce'a. Cieniem o własnej osobowości, bardziej niż autonomicznym, ale jednak niepotrafiącym pozbyć się ciężaru bycia - czy tego chciał, czy nie - epigonem. Buntującym się w dość intrygujący sposób (o tym poniżej), ale jednak fantomem. Bytem mniej istotnym, mniej dostrzegalnym.

O'Brien właśnie z ulotności, lekkości uczynił swój atut. Maciej Słomczyński w posłowiu do polskiego wydania "Ulissesa"[1] postawił tezę - posługuję się pamięcią - iż jest to powieść skończona, równocześnie pionierska i formalnie wyczerpująca schemat. Konkluzja brzmiała: dalej pójść się nie da. Imć Flann doskonale zdawał sobie z tego sprawę.

Nie stworzył Dzieła, a napisał kilka dziełek. Niezbyt długich powieści skrzących się wybitnym poczuciem humoru, trafnością obserwacji i błyskotliwymi dialogami. Za swoimi bohaterami wędrował po dublińskich pubach, zapoznając czytelnika z całą gromadką dziwacznych typów, wykazujących olbrzymią chęć do filozofowania. Dyskutujących o literaturze, religii, życiu. Przy nieodłącznej whiskey wspominających heroiczną przeszłość i sarkających na teraźniejszość.

Brzmi podobnie hermetycznie jak u Joyce'a? Jestem pewien, że temu ostatniemu nigdy by nie przyszło do głowy, iż człowiek może stać się rowerem. Dwudziestowieczny dublińczyk może konwersować ze świętym Augustynem. A autorem "Ulissesa" jest grupa paryskich pisarzy-spiskowców, o czym donosi sam Joyce. Nie pisarz-prowokator, a pracujący jako barman w podrzędnej knajpce autor religijnych broszurek. O'Brien w końcu się zemścił, uprzejmie donosząc czytelnikowi: "Naoczna konfrontacja z Joyce'm uświadomiła mu, że umysł artysty nie pracuje najlepiej"[2].

Nie on jest największym oryginałem w (archiwach) Dalkey. Tę rolę samozwańczo pełni De Selby, wybitny myśliciel i szalony wynalazca. Filozof i teolog, nieprzepadający za ludzkością jako taką, dosadnymi słowami podważający pisma Ojców Kościoła. Jest zwariowany policjant, kilku studentów kierunków wszelakich, angielski ksiądz. Wszystkich w ryzach stara się utrzymać Mick, facet, którego można by nazwać typowym irlandzkim cwaniakiem. W pewnej mierze. Piękny chaos, piękna katastrofa. Sympatyczna powieść. Jak atrament.

Z punktu widzenia postronnego widza, pierwszy raz mającego kontakt z twórczością tego akurat Irlandczyka, "Z archiwów Dalkey" ma jeden jedyny feler. To ostatnia rzecz O'Briena, napisana kilkanaście miesięcy przed śmiercią. W treści nawiązuje do innych jego książek, choćby do "Trzeciego policjanta". To na kartach tej powieści świat poznał De Selby'ego. Na swoje nieszczęście...



---
[1] James Joyce, "Ulisses", tłum. Maciej Słomczyński, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1969.
[2] Flann O'Brien, "Z archiwów Dalkey", tłum. Hanna Pustuła, wyd. Świat Literacki, Warszawa 2008, s. 141.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1195
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: