Polska Jane Austen?
Maria Rodziewiczówna była osobą niezwykłą. Jej własny życiorys sam w sobie nadałby się na powieść. Miała zaledwie siedemnaście lat, kiedy umarł jej ojciec, a ona postanowiła spłacić rodzeństwo i samodzielnie prowadzić rodzinne gospodarstwo. Równocześnie podejmowała pierwsze próby literackie. W 1886 „Straszny dziadunio” zdobył wyróżnienie w konkursie pisma „Świt”, a następna powieść, „Dewajtis”, zajęła drugie miejsce w konkursie „Kuriera Warszawskiego”. Z czasem Rodziewiczówna zdobyła sławę jako pisarka, jej powieści rozchodziły się jak przysłowiowe świeże bułeczki. Ona sama stała się aktywistką kobiecych stowarzyszeń i redagowała pismo „Ziemianka”. Nigdy nie stanęła na ślubnym kobiercu, nosiła męskie stroje i krótko obcięte włosy (co w tamtych czasach musiało być ekstrawagancją). Swoje życie wiązała z kobietami.
Zastanawia, dlaczego jej powieści – często ckliwe, mocno tendencyjne i zaludnione przez czarne lub białe postaci – do dzisiaj są tak popularne. Na empikowych półkach można znaleźć świeżutkie wydania, a w studenckich spisach figurują jako obowiązkowe lektury. A zatem nadal jest swoisty popyt na romanse Rodziewiczówny. Co sprawia, że po przeszło stu latach wiele osób nadal chętnie po nie sięga? Trudno mi określić ten fenomen. Być może czytelników nęci dawny świat z jasno określonymi zasadami i bohaterami po słusznej lub mniej słusznej stronie. A może o popularności decydują ciekawa tematyka, zgrabny warsztat i wyciskane przez wzruszające historie łzy? Po lekturze „Wrzosu” mogę powiedzieć jedno – to nie jest puste, banalne romansidło, a książka warta przeczytania, stawiająca Rodziewiczównę wyżej, niż zwykło się ją umieszczać.
Fabuła tej powieści przedstawia się nader prosto. Andrzej Sanicki i Kazimiera Szpanowska postanawiają się pobrać. Nie jest to jednak związek z miłości, raczej obustronny układ. Andrzej dostanie długo oczekiwany spadek po matce (warunkiem jego otrzymania był mariaż), a Kazia wyrwie się z domu, w którym króluje głupia i zła macocha. Oboje decydują się na ten związek, choć każde z nich nosi w sercu kogo innego; on - powabną mężatkę, pannę Celinę, ona zaś - studenta, Stacha Boguckiego, z którym jest (a raczej była) zaręczona, ale słuch po nim zaginął. Młodzi małżonkowie przenoszą się do Warszawy, gdzie Sanicki czuje się jak przysłowiowa ryba w wodzie, natomiast Kazia zupełnie nie umie się odnaleźć.
Być może zresztą odnalazłaby się, i to całkiem dobrze, w nowej sytuacji, gdyby Rodziewiczówna dodała jej choć trochę charakteru, czy raczej charakterku. Tymczasem Kazia jest anielsko wręcz dobra, delikatna niczym tytułowy wrzos, jedyne ukontentowanie znajduje w pracy, nie cierpi próżniactwa i obłudy. To postać prawie święta, jednak tą świętością, która, choć może stanowiła wzór ponad sto lat temu, dziś może nieco bawić:
„- Pani dobrze klasztor wspomina. (…)
Twarz jej się ożywiła, oczy świeciły żartem i swawolą. Musiała być bardzo wesoła i dziecinna jeszcze w gruncie. Andrzeja zaczynała bawić.
- Bagatela! – roześmiał się – Więc bywają figle w klasztorze? A byli w to zamieszani studenci?
Kazia oburzyła się ogromnie.
- Studenci! Po co? Gdzie? Przecie to na wsi było, a nam wcale studenci nie byli w głowie! O, pan nie zna klasztorów i ich ducha! Pan wie, że jeśli w książce był zakreślony ustęp, tośmy go nie czytały. Za nic!”[1].
Kazia przypomina Kopciuszka z bajki. Tyranizowana przez złą macochę i nieznośną przyrodnią siostrę, znosi pokornie swój los, a pazurków nie pokazuje zapewne dlatego, że ich nie ma. Jednak ten, który ją wybawia, zasadniczo ani nie jest jej przeznaczony, ani nie przypomina bajkowego księcia. To bawidamek i hulaka afiszujący się ze swoimi kochankami. Również królestwo, do którego zabiera swoją „oblubienicę” nie jest wymarzonym dla niej miejscem. Kazia rychło przekonuje się, że Warszawa to siedlisko zblazowanych dekadentów, kochliwych artystów, kobiet fatalnych, wścibskich staruszek i najróżniejszej maści nędzarzy. Cała stolica żyje intrygami, romansami, skandalami i obmowami, a wszystko odbywa się w dorożkach, teatrach, cyrkach i na rautach. Kazi trudno się przystosować do tego środowiska. Okazuje się, że nawet dobroć i pogoda nie są w stanie zjednać ludzi i powstrzymać od plotkowania na jej temat. Nic dziwnego, że Kazia jest ciągle nieszczęśliwa i trwa w tej rozpaczy. Zdumiewa za to, że Rodziewiczówna – która pod wieloma względami przerastała swoją epokę – nie potrafiła wyposażyć tej bohaterki w odrobinę rumieńca. Kazia również przerasta swoją epokę, jest ponad niskimi pobudkami swoich warszawskich znajomych, jednak dobroć nie daje jej żadnej przewagi.
Nie chcę przez to powiedzieć, że „Wrzos” mi się nie podobał, bo uważam tę powieść za wybitną. Nie przepadam po prostu za posągowymi bohaterkami, dla których pisma religijne są lekturą najbardziej pasjonującą z możliwych. Kazi jednak, mimo iż jest jako ta lilia niewinna i jako ten wrzos delikatna i krucha (czyli tak święta, jak tylko polska heroina może być), nie sposób nie lubić. Z drugiej strony, dzisiejszemu czytelnikowi – udzie dwudziestego pierwszego wieku wyrośli już chyba dawno z literatury parenetycznej – nie przeszkadzają te wszystkie stołeczne modliszki, a rozliczne intrygi i plotki dodają powieści sporo pikanterii. Warszawa, którą opisuje Rodziewiczówna może przypomina kolejną proszącą się o deszcz siarki Sodomę, ale zasadniczo jest tak, jak w pewnym starym dowcipie – w piekle siedzi zawsze lepsze towarzystwo. I właśnie w portretowaniu tego obłudnego społeczeństwa Rodziewiczówna okazuje się prawdziwą mistrzynią… godną Jane Austen. Okazuje się, że ludzie są wszędzie tacy sami – czy akcja toczy się w dziewiętnastowiecznej Anglii, czy pozostaniemy w stolicy dwudziestego pierwszego wieku. I tu, i tu czytelnika czeka pyszna zabawa.
„Poczęto się żegnać bardzo uprzejmie, ale ledwie drzwi się zamknęły, Mania parsknęła śmiechem.
- A to sobie wynalazł indyczkę!
- A brzydka, a chuda! – dodała Wolska.
- Toć to nie ma o czym mówić z nią. Siedzi jak malowana.
- On znudzony, zły, bez humoru. Zestarzał się, zbrzydł.
- Tak się zmalować! Tak skończyć!
- Moja mamo, a któżby za niego poszedł! Któżby się naraził na śmieszność? Trzeba być wiejską gęsią lub nie mieć już krztyny ambicji”[2].
Czy to nie przypomina tego koszmarnego obmawiania, jakiemu panna Bingley i pani Hurst poddały Elizabeth Bennet w „Dumie i uprzedzeniu”? Angielska pisarka umiała wszakże również wspaniale obnażać głupotę ludzką. Jej ironia nie miała sobie równych i zapewniła takim postaciom, jak głupiutka pani Bennet, gadatliwa panna Bates, przemądrzała pastorowa Eton, komiczny Collins, zimny pan Darcy czy zawadiacki Henry Crawford stałe miejsce w literaturze. Jednak i Rodziewiczówna potrafi się zdobyć na może nieco mniej lekki, ale równie wyrafinowany sarkazm:
„Dzień pani Dąbskiej rozpoczynał się późno, około jedenastej, zwykle wizytą której z sióstr lub kuzynek, których miała cały legion.
Zrywała się z łóżka i w szlafroku rozpoczynała się śmiać, paplać i miotać po domu, zawsze coś gubiąc, czegoś szukając, popędzając służbę, słuchając ploteczek i nowinek odwiedzającej i powtarzając bezustannie:
- Mój Boże, co ja mam na dzisiaj roboty, jak ja wydołam!
Tak biegając i paplając myła się, czesała, piła kawę, dysponowała służbie, robiła rachunek z kucharką, wreszcie przeprowadzała siostrę czy kuzynkę do przedpokoju i tam, gdy się wycałowały na pożegnanie, u drzwi samych stojąc kończyły gawędkę „dwa słowa”, które trwały do pierwszej. Płoszył je dzwonek nowej, już etykietalniejszej wizyty, przed którą kryła się pani Tunia do sypialni, wołając w odwrocie do lokaja:
- Proś do sali, Leontyno, prędzej, ubieraj mnie. Gdzie gorset, gdzie trzewiki? Mój Boże, czy przynieśli stanik od krawcowej? Żelazko do fryzowania! Co się stało z kluczami?
Jeśli gość miał ważny interes albo był naiwny, czekał na ukazanie się pani bardzo długo. (…)
Zwykle przyprowadzała ze sobą znowu którą z sióstr lub z legionu kuzynek, znowu gadały, gadały, gadały. Zawsze też wieczorem porywała się pani Tunia za głowę, spojrzawszy na zegar:
- Rany boskie! Miałam być o szóstej u Jóźwickich, a to już siódma! Leontyno, prędzej, ubieraj mnie! Gdzie fularowa suknia! Żelazko do fryzowania mi grzejcie! Mój Boże, ja nie wydołam doprawdy! Głowę trzeba stracić w tym odmęcie roboty!”[3].
I tu, i tu wreszcie wplatane są na poły zabawne, na poły prawdziwe porzekadła:
„- Wiesz, nie uwierzysz, ale i ja miałam z Julkiem przejście. Dowiaduję się, naturalnie przez mamę Wolską, że ma kochankę. Przeraziłam się, obejrzałam, że go zaniedbywałam i naturalnie błąd mój zaraz naprawiłam. Mieliśmy drugą edycję miodowych miesięcy.
- Za to, że cię zdradził?
- Ano, cóż zrobić? Tym się mężów trzyma, moja droga. Muchy na ocet się nie biorą!”[4].
„Jest prawdą powszechnie znaną, że samotnemu a bogatemu mężczyźnie brak do szczęścia tylko żony”[5].
Jednak „Wrzos” nie jest pogodną bajeczką o Kopciuszku z happy endem, jak to bywa u Austen. Zbyt dużo u Rodziewiczówny nędzy, obłudy prowadzącej do frustracji, zbyt wielkie nagromadzenie negatywnych emocji, aby ciętego dowcipu demaskującego społeczeństwo nie spuentować jakimś zjadliwym morałem:
„Teatr był zatłoczony i jarzył się od strojów i klejnotów. Nikt nie słuchał uwertury, każdy zresztą umiał ją na pamięć i każdy tu był, żeby się pokazać spotkać znajomych, admirować toalety, podniecać się do flirtu, zabawy, rozpusty tą wystawą obnażonych ramion kobiecych, gorącem pełnym zapachu perfum i tonów muzycznych.
W tym ludzkim mrowiu skupionym ciasno i oświetlonym jaskrawym światłem gazu, wrzały wszystkie namiętności, a królowała ciekawość pusta, zawiść niska próżność nikczemna (…), a o uwerturze myślał tylko nieboszczyk Moniuszko w grobie”[6].
Austen również poruszała poważne, trudne tematy – między wierszami dostrzec można, jak ciężka była w tamtych czasach dola kobiet (np. „Rozważna i romantyczna”) i jak wielka konieczność zawarcia dobrego małżeństwa („Duma i uprzedzenie”), jak bardzo środowisko jest w stanie manipulować bezwolną osobą („Perswazje”), jak bawienie się cudzymi uczuciami może stać się przyczyną wielu przykrości („Emma”) – jednak wszystko wracało do względnego porządku, księżniczka znajdowała księcia i żyli długo i szczęśliwie, dopóki śmierć (u Austen zasadniczo nieobecna) ich nie rozłączyła. U Rodziewiczówny śmierć zbiera swoje żniwo, jednak pogrzeb nie niesie ze sobą żadnej zadumy, jest jedynie okazją do zaprezentowania nowej toalety, wymiany świeżutkich ploteczek i ewentualnego pomstowania na pogodę. [papla]We „Wrzosie” nie ma też happy endu – nawet jeśli ma się przez chwilę wrażenie, że pomiędzy „małżonkami z konieczności” może narodzić się szczere uczucie, autorka rozwiewa wszelkie złudzenia.[/[papla]
„Wrzos” jest książką demaskatorską, bezwzględną i wywołującą śmiech przez łzy. Może trochę to nie fair ze strony Rodziewiczówny czynić bohaterkę praktycznie bezsilną, wyposażoną jedynie w ogromny bagaż dobra, który nie na wiele się zda w pojedynku z rozplotkowanymi lokalnymi harpiami. Jednak taki portret na pewno lepiej obrazuje zepsucie ówczesnego społeczeństwa. Dodatkowym atutem jest brak ładunku patriotycznego – nie pojawia się on prawie wcale, ustępując miejsca ciekawej historii miłosnej.
Zachęcam do lektury „Wrzosu” – kto wie, może nie tylko ja odkryję w Marii Rodziewiczównie polską Jane Austen?
---
[1] Maria Rodziewiczówna, „Wrzos”, wyd. Spółdzielnia Księgarsko-Wydawnicza „Promocja”, Warszawa 1989, s. 17-18.
[2] Tamże, s. 66-67.
[3] Tamże, s. 69-70.
[4] Tamże, s. 102
[5] Jane Austen, „Duma i uprzedzenie”, przeł. Anna Przedpełska-Trzeciakowska, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2002, s. 5.
[6] Maria Rodziewiczówna, „Wrzos”, op. cit., s. 133.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.