Z moich ostatnich lektur chyba najciekawszą był "Portret młodego artysty". To zbiór listów, jakie na przestrzeni kilku lat pisał do Jarosława Iwaszkiewicza Józef Rajnfeld - młodo zmarły artysta-malarz. To listy bardzo przewrotne: pełne zapału, rezygnacji, emanujące subtelnym erotyzmem, a wreszcie nieco śmieszące nieustannymi prośbami o pieniądze. Każdy list został opatrzony osobistym komentarzem Iwaszkiewicza. Lubię czytać listy, pamiętniki - oczywiście te wydane, nie czytam nigdy cudzej korespondencji, a tym bardziej cudzych dzienników, nieprzeznaczonych dla moich oczu. Inaczej ma się sprawa z wydanymi listami - czytając je jesteśmy na pewno tak samo ciekawscy, a jednak przecież rozgrzeszeni. Zresztą dla mnie lektura "Portretu młodego artysty" była pokłosiem pewnego radosnego wydarzenia. Otóż Najukochańsza Osoba - jakby napisał Jan Lechoń, zresztą wspominany przez Rajnfelda - postanowiła mi zrobić urodzinowy prezent-niespodziankę i zabrać do Muzeum Jarosława i Anny Iwaszkiewiczów, czyli po prostu Stawiska. Było to jedno z moich największych marzeń, więc kiedy w końcu dowiedziałem się, dokąd zmierza nasz pociąg miałem ochotę wyściskać Najukochańszą Osobę za wszystkie czasy. Niedługo później chodziłem po tych samych pokojach, po których chodził jeden z moich ulubionych polskich pisarzy, oglądałem jego prywatne rzeczy, syciłem się tą atmosferą. Byłem jak wiele innych, mogłem się postawić w szeregu z Baczyńskimi, Miłoszem, Dąbrowską, Gojawiczyńską, Nałkowską i innymi, którzy odwiedzali Stawisko. Być może to za wiele - ale co mi tam, jeśli się raduję, to bez granic, nawet jeśli zakrawa to na absurd. Zawsze zastanawiałem się jaki naprawdę był autor "Panien z Wilka". Tym razem mogłem zobaczyć, jak mieszkał. Nic dziwnego, że po powrocie - jeszcze na fali uniesienia musiałem sięgnąć po coś związanego z "panem na Stawisku". Mój wybór padł na korespondencję i nie pożałowałem. W kolejce czekają "Listy do córek".
Ostatnio przeczytałem też
Mitomanka (
Morrissy Mary)
Jest to związane z moim zainteresowaniem losem ostatnich Romanowów, zamordowanych w bestialski sposób. Choć już wiadomo, że z tej masakry nikt nie zdołał się uratować, ta historia wcześniej dorobiła się jeszcze jednego rozdziału - biografii Anny Anderson. Anna Anderson (którą brano czasem za polską awanturnicę Franciszkę Szanckowską) przez wiele lat walczyła o prawo uznania jej za ocalałą Wielką Księżnę Anastazję. Nie ona jedna zresztą - samych Anastazji pojawiło się na pęczki, podobnie jak Tatian, Olg, Marii, a nawet carewiczów Aleksych. Jednak trudno nawet dziś oprzeć się tej przekonującej "Anastazji", trudno nie dać wywieść się w pole. Polecam zresztą wspaniałą biografię Anny Anderson pt. "Anastazja" Petera Kurtha. "Mitomanka" jest z kolei biografią Franciszki Szanckowskiej, wyjaśniającą niektóre zbieżności z Anastazją. Morrissy przedstawia bardzo ciekawą, sprawnie opowiedzianą historię, przeplata ją z myślami prawdziwej Anastazji oraz zapisem ostatnich dni Anny Anderson. Jednak - cóż za rozczarowanie - zabrakło najciekawszego rozdziału - walki o tożsamość. Zostaje jedynie pokazany sam początek - kiedy Fraulein Unnbekant dopiero zaczyna podawać się za Anastazję. Autorka jednak pomija cały dalszy ciąg tej historii skupiając się na dzieciństwie Franciszki. I choć "Mitomankę" świetnie się czyta, postaci są ciekawe i przekonujące, trudno o większy zawód dla mnie. Nie było tego głównego "rarytasu", stąd jedynie czwórka.
A dziś wieczorem - dzięki rekomendacji Paren - przeczytałem "Trzy siostry". Było to moje pierwsze spotkanie z Czechowem i muszę przyznać, że nie zawiodłem się. To dziwny dramat. Niewiele tam się dzieje, bohaterowie snują się po domu, wygłaszając monologi, bądź prowadząc banalne rozmowy. Tytułowe trzy siostry - Olga, Maria (Masza) i Irena - tęsknią do Moskwy niczym stary Baryka do szklanych domów. A obok toczy się zwyczajne życie - z flirtami, z aspiracjami, z rozczarowaniami, z więdnącymi marzeniami - i okazuje się, że nawet szara i banalna codzienność może stać się źródłem straszliwych dramatów. I to jest chyba najbardziej zaskakujące - w tej plazmie bez akcji obserwujemy cały wulkan oparty na emocjach. Okazuje się, że nawet tam gdzie nic się nie dzieje, jest więcej emocji i akcji niż w niejednym filmie sensacyjnym. Cóż, po dramaty Czechowa na pewno jeszcze sięgnę.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.