Dodany: 03.11.2018 10:18|Autor: Krzysztof

Czytatnik: Zapiski

2 osoby polecają ten tekst.

Jesienna włóczęga


211018
Są miejsca na szlakach moich wędrówek niewyróżniające się niczym poza moją pamięcią o nich, miejsca mile wspominane i oczekujące mojego powrotu. Nie z powodu oszałamiających widoków, a dla ponownego przeżycia wrażeń, które musiały być wyjątkowe, skoro są pamiętane nawet przez lata. Jednakże czasami bywa, że samo miejsce pamiętam, ale zapomniałem gdzie ono jest. Dlatego gdy dowiedziałem się ze starszych tekstów o lokalizacji buków kiedyś podziwianych, gdy okazało się, że nieodległe jest inne takie miejsce, miałem z grubsza zarysowany plan wędrówki.
Wyszedłem z Wojcieszowa, więc z serca Gór Kaczawskich, ale większość trasy szedłem niskim pogórzem o lekko pofalowanych polach, z których tu i ówdzie pączkują łagodne wzniesienia. Trudno nazwać je górami, ale na szczęście nie wiążę urody tamtych miejsc z ich wysokością.
Gdy ruszyłem w drogę, było ciemno, dopiero w czasie podchodzenia na pierwszy szczyt, dość wyraźnie zarysowaną Zadorę, zaczęło się rozjaśniać. Właściwie szarzeć, ponieważ niebo przykrywały zwały burych chmur, a powietrzu brakowało przejrzystości – jakbym w grudniowy dzień się zanurzał. Uprzedzając fakty zaznaczę, że wracałem jednak w czas słonecznej złotej jesieni.
Siedziałem na szczycie patrząc na wznoszące się vis a vis największe masywy tych gór. Te rozpoznawałem, wiele średniaków też, ale z mniej widocznym drobiazgiem nie szło mi dobrze. Rzadko bywając w tych stronach, zobaczyłem góry odmienione. Wyższy szczyt widziałem jako niższy i na odwrót, wiele innych dobrało sobie za sąsiadów góry zwykle stojące dalej, a jedna czy dwie jakby powędrowały w inne miejsca, w co trudno byłoby uwierzyć, gdyby nie świadectwo wzroku. To ich bałaganiarstwo, to szwendanie się po Kaczawach, musiałem dłuższy czas porządkować, żeby nadać właściwe im nazwy.
Jedna część rozległych łąk za Zadorą jest zbyt równa, niemal monotonna, ale zachodnie połacie są dokładnie takie, jakie najbardziej mi się podobają. Mając w pamięci ranną wędrówkę tamtymi łąkami, widok przenikających się i coraz dalszych stoków wzniesień, drzewami obsiadłe granice i strumienie, samotny dąb stojący wyżej, na tle nieba, zwężającą się nitkę drogi meandrującej wśród zboczy, uświadomiłem sobie podobieństwo wszystkich miejsc uznawanych przeze mnie za najładniejsze. Jakby w jakiejś jednej jego cesze, albo w ich zostawieniu, krył się mój własny wzór piękna ukształtowany w dzieciństwie, a może już tutaj, w czasie sudeckich wędrówek.
Z czarem pamiętanych miejsc jest podobnie jak z kobietą: oczarowany chcę powrotu tamtej chwili, wracam więc, i nawet jeśli nie znajduję, szukam dalej, a szukając czarowany bywam inaczej, odmienną chwilą lub cechą, którą jakbym dopiero teraz zauważył. Zawsze więc wracam niezrażony, z nową nadzieją, dodając nowe do pamięci starych chwil.
Buki znalazłem, i chociaż spodziewanie odebrało im część uroku, postaram się tam wrócić, ponieważ za ogrodzeniem pobliskiej szkółki widziałem kilka wielkich drzew, którym dzisiaj nie przyjrzałem się z bliska.
Gdy usiadłem pod drzewem, poczułem jakże lubiany zapach wilgotnej leśnej ziemi i gorzko-orzechowy silny zapach jesiennych liści. Wyciągnąłem termos z plecaka i gorącym napojem napełniłem kubek. Dobrze mi się siedziało na tym ustroniu, gdzie prędzej sarnę można spotkać niż człowieka.
Po wyjściu z lasu droga prowadzi pod czereśniami – widok o tej porze warty palety mistrza – stopniowo odsłaniając rozległy pejzaż okolic wsi Dobków. Na szczycie wzniesienia droga ucieka spod nóg pędząc do wsi, a tak jest urocza, że zatrzymywałem się często – tak było i wtedy, gdy widziałem ją po raz pierwszy – nie chcąc przejść jej zbyt szybko. Może właśnie obraz takiej drogi jest jądrem mojego prawzoru piękna krajobrazu? To bardzo możliwe, ponieważ gdy nie mogę jechać na łazęgę, nie szczyty, nawet nie dal wspominam, a drogę. Jedną drogę w tysięcznych powtórzeniach.
Jest w wioskach kaczawskich sporo pustych domów, niektóre ładne i jeszcze nadające się do remontu. Jeden z nich stoi na brzegu Dobkowa, przy drodze biegnącej od lasu. Obszedłem dom wokół i z grubsza ustaliłem plan remontu, a nawet znalazłem ładny duży dąb, o klasycznie przysadzistej sylwetce. Zawsze chciałem mieć swoje duże drzewo. Nie wiem dlaczego i po co, ale chciałem.
Z drogi zobaczyłem liczne chabry, a gdy wszedłem na pole, zakręciłem się, zdumiony widokiem. Na przestrzeni paruset metrów kwitły chabry i rumianek. Całe połacie pola były dosłownie niebieskie. Chodziłem po nim rozglądając się, fotografując i klęcząc przy kwiatach. Podnosiłem się z zamiarem pójścia dalej i klękałem w innym miejscu. Nigdy nie widziałem takiej ilości tych kwiatów, nie pamiętam też chabrów-albinosów, a tutaj sporo było białych.
Pamiętaną drogę na wzgórze Piaseczna minąłem, ale dalej szedłem prosto: dokąd ta droga prowadzi? Zakolem aż pod las jednak i ona zaprowadziła pod wzgórze. Wróciłem na nie po raz trzeci, mimo iż jest zaoranym, niewielkim wzgórkiem w połowie rozkopanym kopalnią piasku. Gdy jednak siedzę do niej tyłem, widzę tylko to, co przyciąga mnie tutaj.
Za rozległymi łąkami jest las, a za nim Muchówek, mała wioska przytulona do ściany leśnego masywu. Na jej skraju, wśród chaszczy i drzew, sterczą ruiny domów; gdy byłem tutaj poprzednio, wydało mi się, że w nieistniejącym oknie domu widzę kobiecą twarz, ale dzisiaj jej nie zobaczyłem. Może odeszła pogodziwszy się z przemijaniem? Tam tylko owocowe drzewa jeszcze walczą, jeszcze się im wydaje, że ich owoce są zbierane. Przeraźliwie smutny jest widok tych jabłoni i grusz wykręconych wiekiem, owocowaniem i zaniedbaniem.
W pobliżu zaczyna się mały strumyk Rogozino; mając swoją nazwę i moją pamięć o nim, podwójnie jest wyróżniony. Parę lat temu, idąc jego brzegiem, zobaczyłem spory dąb rosnący nad samym brzegiem. Pod drzewem jest nieco równej i suchej ziemi, domów wsi już nie widać, odludne miejsce, idealne na postawienie namiotu. To jest właśnie drugie miejsce, które pamiętałem i chciałem dzisiaj odwiedzić. Gdy zobaczyłem dąb, wydał mi się znajomym, ale czy na pewno? Gdzie jest strumień? Rów przy drzewie był suchy jak pieprz, rozejrzałem się więc, zrobiłem wypady na boki, znalazłem jakiś inny suchy rów; wyschnięty strumień, czy rów melioracyjny? Chcąc się upewnić poszedłem dalej, do nieodległego Olszowego Stawu pamiętając, iż Rogozino do niego właśnie wpada. Rów doprowadził mnie do stawu, poznałem miejsce ujścia.
Rogozina więc nie ma, tak po prostu nie ma, a z nim ulotniła się niemała część uroku miejsca pod dębem. Jednakże wiem, że strumień odrodzi się po jesiennych deszczach, wtedy pójdę tam jeszcze raz.
Wrócić warto także dla zobaczenia stawu z uroczą wysepką i małymi polanami pod dębami rosnącymi blisko brzegu. Parę kilometrów dalej jest w lesie miejsce, które też przyciąga, chociaż urok nie w nim samym: to miejsce przecięcia linii pełnego południka i równoleżnika. Mam więc plan jednego z przyszłych dni w moich górach.
Wracałem szerokim zakolem, zboczami wzgórz łagodnie schodzących w szeroką a płytką dolinę, chociaż marsz spacerkiem nie był, ponieważ parę razy musiałem pokonywać dość głębokie i strome jary strumieni. Część drogi wypadła pod linią wysokiego napięcia, a widać tam było ślady niedawnych prac elektryków. Otóż usunięto nie tylko drzewa, ale dosłownie wszystko co zielone. Widok strumienia pozbawionego roślinności tak dokładnie, że nie zieleni się przy nim nawet jedno źdźbło trawy, jest bardzo smutny, wprost przytłaczający. Nie wiem, czym i po co niszczono tam wszystko co żywe. Chociaż konieczność wycinania drzew jest zrozumiała, krzewy dorastające do dwóch czy trzech metrów nie mogą przeszkadzać liniom rozwieszonym na wysokości siódmego piętra. Tam jednak na nagiej, szarej ziemi zostawiono jedynie zmiażdżone, połamane, rozszarpane strzępy gałęzi – jakby jakiś potworny kornik dopadł drzew i krzewów, wpychał je w swoją paszczę i wypluwał przeżute. Może tak wyglądałaby Ziemia po wojnie atomowej?
Okropna wizja.
Drugą niedobrą chwilę przeżyłem na ładnym widokowo wzgórzu Kapela. Oto napis wykuty w kamieniu postawionym pod szczytem.:
„Tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem, Polską jest Polską, a Polak Polakiem.”
Powszechnie szanowany Polak chlapnął, może bez zastanowienia, słowa okropnie bezmyślne, nieprawdziwe i krzywdzące takich ludzi jak ja (Polakiem jestem do szpiku kości, mimo że ateistą), inni bezrefleksyjnie, jak te małpy, powtarzają je, ponieważ to są JEGO słowa.
Zawsze byłem przeciwnikiem autorytetów.
Rano z Zadory patrzyłem na szaro-zielony świat, jednak wieczór po królewsku wynagrodził mi tamtą szarość. Wysokie zbocze wzgórza opada na zachód, szedłem więc pod słońce i tak też robiłem zdjęcia, tyle że obiektyw ustawiałem w cieniu żeby nie oślepł. Sam patrzyłem pod słońce chcąc doznać olśnienia jednym z najpiękniejszych zachodów, jakie widziałem w moich górach. Bliska zieleń traw i drzew, granatowe zbocza gór i stopniowo szarzejąca dal, zabarwione były oranżowo, a może szafranowo, światłem zachodzącego słońca. Świat wyglądał jak oprószony pyłem ciemnego złota. Był jak z bajki.
Teraz otworzyłem stronę Wikipedii z kolorami. Nie ma tam takiego, jaki widziałem, a wszystkie podobne wydają się marną imitacją. Na stronie są tylko kolory, pod Zadorą widziałem świecące, piękne barwy.
Gdy słońce zaszło wstałem i ruszyłem w dół, do miasteczka. U stóp wzgórza mijałem tę samą starą i samotną jabłoń, której jabłka zebrane rano jadłem w ciągu dnia. Dobre jabłka, chrupkie ale nie twarde, słodko-winne, z niegrubą skórką i bardzo aromatyczne. Wybierałem nieuszkodzone jabłka leżące w trawie. Nie dla złotówkowej oszczędności, ani nie tylko dla ich smaku. Po prostu szkoda mi się zrobiło – nie wiem, czy bardziej jabłoni czy tego dobra marnującego się na ziemi. Poczułem się lepiej, gdy kieszenie napełniłem owocami.
Zmierzchało się gdy ruszyłem do samochodu, ciemno było, gdy wyjechałem w drogę powrotną.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 167
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: