Dodany: 04.11.2018 12:04|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Zabaw się w detektywa, Janie!


W osadzonych we współczesności fabułach kryminalnych w zasadzie nie ma mowy o dochodzeniu bez wykorzystania mnóstwa metod kryminologicznych, od daktyloskopii poczynając, poprzez medycynę sądową, aż po komputerową analizę głosu, namierzanie urządzeń mobilnych i badania śladów DNA. A przecież jeszcze nie tak dawno wykrycie sprawcy zbrodni zależało głównie od przenikliwości i dociekliwości śledczego… Dwoje najsłynniejszych detektywów tego typu stworzyła niezapomniana Agatha Christie w połowie lat dwudziestych ubiegłego wieku, ale i dziś zdarza się pisarzom powoływać do życia podobne postacie, działające w podobnej lub jeszcze bardziej retro scenerii.

Na przykład Jana Morawskiego, trzydziestolatka o nieco zagadkowej przeszłości. Wiemy, że mimo stosunkowo młodego wieku „zwiedził cały świat, brał udział w wielu niebezpiecznych wyprawach”[1]; że wywodzi się z rodziny szlacheckiej, raczej niehołdującej tradycji – bo skoro organizacja pałacowej kuchni Tarnowskich stanowi dla niego atrakcję, trzeba wnioskować, że ani w rodzinnym domu, ani u dziadków takowej nie było – i raczej niebiednej, bo nie prowadzi gospodarstwa rolnego, nie pracuje w żadnym konkretnym zawodzie, a ma fundusze na swoje podróże. I jeszcze, że nie zamierza się z nikim na stałe wiązać, choć od niewiast ponoć nie stroni, a przynajmniej jedna z nich zajmuje w jego sercu jakieś sekretne miejsce. Za to ze sługą Mateuszem, wykształconym lepiej od niejednego szlachcica i pasjonującym się przygodami Sherlocka Holmesa, wiąże go raczej przyjaźń, niż typowa relacja chlebodawcy i pracownika. Ten oto duet, ledwie przybywszy w gościnę do ziemiańskiej posiadłości w Wielkopolsce, musi wziąć się za rozwiązywanie zagadki kryminalnej: jedna z osób, z którymi po przyjeździe zasiedli do stołu, rano zostaje znaleziona martwa. Na przyjazd stosownego urzędnika państwowego chwilowo nie ma co liczyć z powodu śnieżycy, uniemożliwiającej dotarcie na miejsce komuś, kto nie zna drogi. Z racji wspomnianych warunków klimatycznych staje się jasne, że grono podejrzanych trzeba ograniczyć do osób obecnych w pałacu, z których większość – wyjąwszy kilkoro służby – mogła mieć i motyw, i sposobność do popełnienia zbrodni. Atmosfera, niezbyt przyjemna jeszcze przed morderstwem, z każdym dniem gęstnieje od wzajemnych podejrzeń i oskarżeń. A ktoś jest najwyraźniej bardzo zdeterminowany, bo niebawem pada strzał…

Katarzynie Kwiatkowskiej, autorce „Zbrodni w błękicie”, udało się stworzyć wciągającą fabułę i zgrabnie ją osadzić w tle historycznym, przypominając czytelnikom temat oporu przeciw germanizacji i działań niepodległościowych w zaborze pruskim na przełomie XIX i XX wieku (opierając się na podanych w tekście faktach, zwłaszcza datach wydań czytanych przez bohaterów powieści, można sądzić, że jest to zima roku 1899). Scenę akcji zaludnia sporo wyrazistych charakterów; jeśli nawet niektóre spośród nich, jak uosabiający niemal wszystkie narodowe wady, a na domiar złego kolaborujący z zaborcą poseł Bonikowski i jego na wskroś dekadencka siostra, ezoterycznie nawiedzona pani domu czy też oberżystka Maciejowa, są nieco przerysowane, to zgodnie z konwencją epoki – zupełnie, jakby wyszły z któregoś komediodramatu Bałuckiego czy Zapolskiej. Nie brakuje i postaci na wskroś tragicznej, której tożsamości w tym miejscu zdradzić nie wypada; z początku sprawia ona bowiem całkiem inne wrażenie, a prawdziwa jej natura wychodzi na jaw dopiero w toku śledztwa, w związku z odkrytym przez Jana faktem. Sam Jan na tle tego barwnego korowodu wypada nieco blado, a jego przeszłość wciąż osnuwa mgła tajemnicy (ile z tego, co o nim opowiadają, jest prawdą? Co takiego się wydarzyło, że nie ma zamiaru pójść w ślady swego mentora i przyjaciela Tadeusza, osiadając w jednym miejscu i zakładając rodzinę? Czy to ma związek z Konstancją?); miejmy nadzieję, że w następnych tomach serii i jego postać nabierze więcej kolorytu!

Uważny czytelnik może się zastanowić, czy język bohaterów nie jest za bardzo uwspółcześniony; tu pewnie znajdą się argumenty i na „tak”, i na „nie” – ja osobiście wolę stylizację bardziej zarchaizowaną, ale znam wiele osób, którym staroświecki styl wypowiedzi przeszkadza – tak więc nie można tego poczytać za obiektywny mankament. Może też w tekście wyłapać jakieś pojedyncze niezręczności, które umknęły uwadze korekty („Odwrócił się lekko, by zobaczyć, jak idzie Mateuszowi – odkopywał się właśnie spod sterty futer”[2]; „przyzwoitka potrzebna jest mi czy twojej żonie?”[3]), ale rychło o nich zapomni, kiedy go wciągnie rozwiązywanie zagadki.

Po czym, jak to bywa po dobrym pierwszym tomie serii, zacznie się rozglądać za następnym.

[1] Katarzyna Kwiatkowska, „Zbrodnia w błękicie”, wyd. Zysk i S-ka, s.31.
[2] Tamże, s. 6.
[3] Tamże, s. 96.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 740
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: