Dodany: 07.05.2019 13:10|Autor: Marek Jastrząb

Realne iluzje Honoriusza Balzaka



Tło

„Najgorszą z wad jest nie mieć żadnej”
Honoriusz Balzak
Bal w Sceaux

Zamieszki są z początku buntem zrodzonym ze społecznego niezadowolenia. Buntem kierowanym przez ludzi prawych, o czystych rękach i szlachetnych intencjach. Zrywem obywatelskiej desperacji. Sprowokowane są bezsilnym poczuciem krzywdzących dysproporcji w podziale dóbr. Lecz gdy się rozszerzają tak, że nie można nad nimi sprawować kontroli, uaktywnia się demagogiczny szlam i z kanałów wychodzi ferajna zwolenników każdej idei, której nie zależy na prawie do chleba, lecz na prawie do bezkarnej grabieży.

Narodowe metamorfozy wynikłe z Rewolucji 1789 r., sprawiły, że niektórzy niewłaściwi zostali wyniesieni do zaszczytów, a ich poprzednicy – pospadali ze swoich piedestałów. W opustoszałych gabinetach po zgilotynowanych tyranach rozsiadły się nowe kukiełki z teatrzyku Historii: karierowicze, obrotni spekulanci, szpanerscy frustraci wyrośli z niebytu i żądni rozlewu cudzej krwi.

Wśród konsumentów rewolucyjnych zdobyczy znaleźli się i tacy, którym było po drodze zarówno ze zwycięzcami, jak i z pokonanymi. Ponieważ ani w Monarchii, ani w Cesarstwie, nie czuli się po właściwej stronie barykady: czy to za Króla, czy za Republiki, wiedli żywot godnych zaufania, szanowanych kanalii: było im wszystko jedno, kogo należy uwielbiać, Najjaśniejszego Marnotrawcę, krwawego Robespierre’a, czy Napoleona; z równym zapałem opowiadali się tak za potrzebą dokonywania radykalnych zmian, jak i koniecznością powrotu do poprzedniego menueta dziejów.

Konserwatyzm i liberalizm ciągnęły ten sam wózek, lecz każde ugrupowanie pchało go w odwrotną stronę, w innym tempie i z zamiarem uzyskania odmiennych dobrodziejstw.

Liberałowie, zakamieniała nacja spolegliwych rabusiów, ugrupowanie maniaków ekonomicznej swawoli i prawnego rozgardiaszu, ludzie wmontowani w robienie dozwolonych kantów, zagorzali zwolennicy ekonomicznego bałaganu, opozycjoniści Monarchii, opowiadali się za literaturą klasyczną. Rojaliści natomiast, sekta spod znaku berła i wina - za literaturą dla obserwatorów własnego pępka, za literaturą dla mas: ufryzowaną z lirycznych i łzawych westchnień.

Lecz tak jednemu, jak drugiemu obozowi, drogę w przód, czy do tyłu rozświetlała nostalgia za niezrealizowanymi tęsknotami, to felerne złudzenie każdej nowej miotły polegające na przekonaniu, że jej porządki okażą się lepsze od wcześniejszych.

Rodząca się prasa, nieopierzona jeszcze, zajmowała się omijaniem prawdy o rzeczywistości, pogłoskami, supozycjami, jawnym bajdurzeniem, jakby oprócz rezonerskiego politykowania nie stać jej było na przytaczanie faktów i poruszanie się w obrębie rzetelnych informacji; pospolite ruszenie pismaków o skrajnie cynicznych poglądach, popierało mętne interesy.

Przedrewolucyjny okres pozostawił w spadku prawo nieczytelne, rozwodnione przez wyraźny brak jednolitej interpretacji: prawo sprzecznych paragrafów. Ignorowało ono człowieka; państwo było heteronomiczne i policyjne – po staremu, natomiast sfraternizowany obywatel, bezradny i zagubiony – po nowemu.

Luki prawne stanowiły drożdże legalnego cwaniactwa; brak jurystycznej obroży rozwydrzył wyznawców finansowego prymitywizmu, mnożyły się więc majątki mętnego pochodzenia.

Sądownictwo działało opieszale. Rekiny krętactwa śmiały się w kułak ze sprawiedliwości, a złodziejski plankton odsiadywał kolejną pomyłkę w okratowanej wylęgarni więziennych talentów.

Policja nie spełniała swoich zadań bawiąc się z łotrzykami w chowanego. Rosły zwarte szeregi ludzi takich, jak Fouche, brytan opowiadający się za każdą władzą.

Dawał się we znaki upadek jakichkolwiek pozytywnych wzorców; poprzednie autorytety moralne zostały obalone, lecz ich miejsca nie zajmowały trafniejsze.

Lęk przed bezprawiem powodował wewnętrzną, jak i zewnętrzną niemoc państwa. Wśród ludzi, którzy pozostali w miejscu sprzed ustrojowych przemian rodziło się coraz powszechniejsze rozczarowanie nowym systemem.

To były balzakowskie realia. Określi te lata jako „panowanie arystokracji pancernych kas”. A w „Jaszczurze” powie: „Wolność rodzi anarchię, anarchia wiedzie do despotyzmu, despotyzm przyprowadza znów do wolności”.

*

Balzakowski świat parzy, odstręcza i frapuje. Jego opinie są pesymistyczne: świat jest kotłem, w którym pichcą się koncepty.

Teraz wiemy, że nie ma, nie było i już nie będzie podobnego zjawiska; gdyby zdarzyło się zwycięstwo jego pragnień, byłby dusigroszem przemijania. Lecz niełaskawy los oszczędził go dla czytelników; talent pada pod naporem układów, a geniusz wzmacnia się przeszkodami, wchłania doczesne rafy i czyni z nich gustowne przystanie.

Jego pisarstwo znajduje się pomiędzy Szekspirami. To, co niemożliwe dla nas, dla niego staje się igraszką woli, fanaberią ducha. Konstruowane przez niego powieści mają rozmach; nie są kameralnymi dąsami Romantyzmu. Przeciwnie, zawierają duży ładunek obyczajowych scen, które do teraz stanowią żer dla epigonów jego myśli.

Nazywają go Prometeuszem, sam częstokroć określa się wyrobnikiem pióra (pisze sześćdziesiąt stron na dobę), lecz niezależnie od słów, obowiązkiem geniusza jest cudotwórstwo; rzeczą ludzką jest błądzić, a jego – trafiać do ich serc.

*

Czy można mówić o nim, nie wspominając o zażartej walce Klasyków z Romantykami, nie przypominając o nowych, ożywczych, tchnących optymizmem kierunkach w literaturze, o duchu romantycznym, jakże innym od naszego, upolitycznionego, wrzącego od niepodległościowych sporów, skażonego wyścigiem trafnych diagnoz i recept na zbawienie Ojczyzny?

Czy można mówić o nim, nie dotykając jego współczesnych, milcząc o Wiktorze Hugo, George Sand, Delacroix, zaprezentować go bez powiedzenia o Walterze Scotcie, o Byronie, nie nawiązując do Lista i Beethovena, nie odnosząc się do epigońskiego malarstwa przed Wielką Rewolucją, a pełnego wigoru po niej, o architekturze, muzyce i rzeźbie, o tych procesach i zjawiskach, z którymi się stykał, których echa widoczne są w każdej jego powieści?

*

Poza francuską miedzą, w 1836 roku, Gogol wystawia „Rewizora”, gorzką komedię o tragicznych czasach. Ma 27 lat. A w 1842 publikuje „Martwe dusze”. W 1831 roku, a zatem w roku publikacji „Jaszczura”, równolatek Honoriusza, Puszkin, kończy pisanie „Eugeniusza Oniegina”. Ma 32 lata. Bűchner w 1836 roku ogłasza „Woycek´a”. W tym samym roku ukazuje się „Spowiedź dziecięcia wieku”, dzieło Musseta. Anglia szczyci się Dickensem i jego „Klubem Pickwicka” (1836). Goethe zawłaszcza czytelniczą psychikę i po Europie rozlewa się moda na spazmy w werterowskim stylu.

Za atlantycką kałużą dogorywa Niewolnictwo. Wkrótce Wojna Secesyjna położy trupem wielu idealistów. W powietrzu wyczuwa się ideologiczną jonizację: dla człowieka nadchodzi lepszy klimat: ocieplenie dusz i ogólne zbratanie. Euforyczny Thore, Francuz, galopuje: istnieje już tylko jedna rasa i jeden naród, już tylko jedna religia i jeden symbol – LUDZKOŚĆ! [Thoré – Bürger Nowe kierunki w sztuce XIX wieku POLSKA AKADEMIA NAUK].

Zaczynają się polityczne exodusy: upada Powstanie Listopadowe i następują obrachunki z przeszłością. Przychodzi czas na wylewanie krokodylich łez i zewsząd słychać tupot rozwścieczonych motyli w konfederatkach.

Mickiewicz w Paryżu, dokąd zaniosły go krajowe klęski, pisze „Pana Tadeusza”, Chopin nie daje się namówić na skomponowanie Narodowej Opery, a Norwid gaśnie w przytułku. Mistyk, umysłowy chudziak i diaboliczny maestro, Mąż Opatrznościowy – Towiański, z kropidłem w ręku zamiast serca na dłoni, spieszy na mesjanistycznej miotle z Litwy do Paryża, by ratować z obłędu żonę Pana Adama, Celinę Szymanowską, by, ludzi tej miary, co Słowacki, owinąć wokół swojego charyzmatycznego palca.

To również Francja, lecz Francja nie Balzaka: Balzak jest frankofilem.

„Komedia ludzka”

Gigantyczny projekt namalowania uniwersalnego, socjologicznego portretu swojej epoki, obrazu wszechstronnie obejmującego życie człowieka, zamiar ten powstawał w głowie Honoriusza długo; lecz kiedy już przybrał konkretne rozmiary, przekształcił się w arcydzieło złożone z majstersztyków; „Komedia ludzka”, to przypominający system naczyń połączonych zbiór powieści składających się na wizerunek Francji; jest niekonwencjonalnym gmachem zbudowanym z pragnień, nadziei i złudzeń.

Kiedy czyta się większość z nich (nie wszystkie bowiem zostały przetłumaczone), ma się wrażenie przenikania bohaterów z jednej fabuły w drugą. W pierwszej występują w roli epizodycznej; ledwie są wymienieni w tracie rozmowy. Balzak wspomina tylko o nich. Natomiast w drugiej, ta sama postać przestaje być marginalna i awansuje na postać kluczową. Na przykład margrabina d`Espard, która na różnych kartach „Komedii ludzkiej” pojawia się przelotnie, w noweli „Kuratela” jest najważniejszą osobą.

Honoriusz robi to z premedytacją; ludzie zapełniający stworzony przez niego fresk, są postaciami pełnokrwistymi. Ukazani na tle epoki, są jej wyśmienitą ilustracją: wzbogaceniem i uzupełnieniem.
Pomysł utworzenia cyklu książek złączonego bohaterami wykluwał się od 1839 r., a ostatecznie zmaterializował - w 1841 roku. Jak pisze Andre Maurois („Prometeusz, czyli życie Balzaka”), Honoriusza olśniła myśl, że „istnieją gatunki socjalne, jak istnieją gatunki zoologiczne. Różnice między robotnikiem, kupcem, marynarzem, poetą są tej samej natury, co różnice między lwem, osłem, rekinem i owcą” (str. 450).

Wnętrza postaci Balzaka nie zmieniły się, tylko zmienił się gust, smak i wrażliwość. Czas odrzucił przestarzałe dekoracje: dawne margrabiny rozproszyły się po niebytach. Bale na wywoskowanych podłogach sal zostały zastąpione dyskotekami w remizie. Dżinsy wyparły z istnienia suknie z atłasu; po niegdysiejszych sposobach zadawania szyku, błyszczenia i elegancji zginął ostatni ślad, ale tak wtedy jak dziś, toczy się żółwia gra o lepsze jutro.

Muza

Początki: nie ma swojej Celesty Albaret opisującej mu wielkopańskie narowy, chusteczki, trykoty, okulary kupowane na tuziny i zamówione do domu kameralne kwartety. Nie ma wiernej Celesty - sekretarki, powiernika samotności i najskrytszych tajemnic, lojalnego Cerbera i osobistego bramkarza, kobiety kochającej Prousta jak własne dziecko; w zamian jest z nim pani Laura de Berny.

To pierwszy i długotrwały związek Honoriusza. Związek z kobietą o wieku sentymentalnym i zaprzeszłym; dla innych, lecz nie dla niego. Dla niego był to związek – zmysłowy. Najpierw fizyczny, a w późniejszej fazie - tylko przyjacielski, zwykle jednak nacechowany obustronną wyrozumiałością i wzajemną rewerencją; sojusz ascezy i zgody na nienasycenie.

Kiedy spotykają się, Balzak ma 22 lata, Laura - 45.
Początek znajomości nie jest zachęcający. Zanim ulegnie płomiennym namowom Honoriusza, minie rok. Ma obiekcje, waha się: wprawdzie mógłby być jej synem (niekiedy jest irytującym dzieciuchem), ale na jego korzyść przemawia niepospolita imaginacja i przebłyski talentu. Maniery Honoriusza pozostawiają wiele do życzenia; jeszcze nie potrafi językowo pełzać, a już chce być sławnym literatem.
Pisze niezgułowate powiastki, ckliwe ramoty, tandetne, schematyczne, bez polotu, nieprawdopodobne, naszpikowane korsarzami, aniołami, nierealną interwencją sił wszechmocnych, a nieczystych: przesłodzone westchnieniami, roztrzęsione epistoły fabrykowane pod niewybredny smak publiki.

Tworzy fabularne półwyroby galanteryjne: niby w historycznym kostiumiku, niby w żabotach z epoki, ale gdy nadziewa się na problem, który przekracza wąskie gardło jego wiedzy, omija go i na brzegu swoich elaboratów umieszcza niefrasobliwą adnotację, że błędy, które popełnił, są zamierzone, celowe, przemyślane.

Co prawda pisze pod pseudonimem, ale nie są to utwory dojrzałe, ostateczne, skończone; wymagają dopracowania, nadania im szlifu, odpowiednich tonacji, indywidualnych rysów, tych cech, których brakuje: oryginalności, niepowtarzalności; lecz kto, jak nie ona, mogłaby stać się jego nauczycielką, wychowawczynią, mentorką, przewodniczką po ogładzie i dobrym smaku?

Wprawdzie jest bezkrytyczny w stosunku do swoich umiejętności, lecz jakie to wdzięczne zadanie dla kobiety, wywierać wpływ na najdroższego, być Muzą Geniusza, zrobić z Zapowiedzi Wielkiego Człowieka – doskonałość?

I po roku następuje to, co mogło już od roku trwać. A po czterech - nie widzi za nim świata.

Jest odtąd lepszą częścią jego duszy. Przy niej Balzak odpoczywa, z nią dzieli się myślami, obawami, rozterkami, roztacza plany, zwierza się jej i jej się powierza bez reszty. Przy niej może być sobą; bezpieczny, oswobodzony z udręk.

Laura jest nadworną recenzentką trawiących go płomieni; zna go jak nikt. Uczy go; rozwija w nim nieprecyzyjne, jeszcze uśpione sposoby widzenia i syntetycznego oceniania świata, odsiewania nie wybrakowanych wartości, od wartości pokancerowanych.
To ona, wypali swoje piętno na „Komedii Ludzkiej”.

Przymiarka

Z rodzinnych narad i przesadnych kalkulacji wynika, że Honoriusz jest najbardziej obiecującym kandydatem do odbioru Literackich Wawrzynów Złotego Cielca, jedzie więc do Paryża po aplauzy. Jednak wkrótce okazuje się że zamiast uznania, sławy i worka z pieniędzmi, czeka go żmudna i niewdzięcznej robota. Na początek wciela w życie historyczne wypracowanie: mozolnie dziergany dramat wierszem pod wezwaniem „Cromwell”.

Pisze uskrzydlony determinacją, ponaglany wiarą w swoje siły, ufnością potwierdzoną mizernym rezultatem. Właściwie nie tyle go pisze, co kalikuje. Wymęcza z siebie wzniosłe frazesy. Beztrosko zżyna z Mistrzów Uznanych i Nadludzkich. Podwędza im poszczególne zamysły i dramatyczne rozwiązania. Powierzchownie syntetyzuje i przedstawia jako swoje.

Grube fastrygi są aż nadto widoczne i nawet ci, co nie mają o twórczości pojęcia, oceniają poemat Balzaka jako marny. Jednoznaczna opinia o literackim efekcie jego pióra, nie załamuje go: dufnym okiem wyobraźni dostrzega dla siebie szansę w powieści, ale, do „Jaszczura” droga daleka.

Mimo to robi dalekosiężne plany. W dalszym ciągu jest wobec siebie bezkrytyczny: jeszcze nie wie, że aktualną kiepszczyznę zastępuje … gorszą.

Pragnie zmienić się, lecz nie wie, jak. Na razie, gdyż wszystko przed nim. Chce się wznieść ponad poziomy. Świat, który ma zamiar zawojować swoim pisaniem, jednym oferuje nadzieję, innym pokazuje język; jedni są okrzyknięci za urodzonych w czepku, a inni są ich majordomusami urodzonymi we frygijskiej czapce; Fortuna nie patrzy, kogo, za co i czym obdarza... Chyba, że ten ktoś nazywa się Honoriusz Balzak.

Cierpliwość i wyczekiwanie

Nie jest twórcą oryginalnym na siłę i tolerowanym bez powodu. Pisarzem nazywanym tak przez grzeczność. Gryzipiórkiem, który opędza się od złych interpretacji i nieprzychylnych ocen. Który bez walki zgadza się, że jego utwory są pojmowane częściowo i tylko w miejscach gładko toczącej się fabułki. Tam, gdzie czytelnik może rozpoznać się i utożsamić z bohaterem.

Lecz kiedy zaczyna stawiać hipotezy i przyjmować ryzykowne założenia, gdy puszcza się na hazard pouczających deliberacji, podejmuje się budowy własnych systematów, wdaje się w definiowanie przyczyn obyczajowych degradacji i przewiduje kierunek społecznej marszruty – jego utwory nie trafiają do powszechnej świadomości odbiorców: są nazbyt moralizatorskie i percepcyjnie męczące.

Jednak nie ma o to pretensji. Rozumie, że taka jest kolej rzeczy. Nie ma żalu o to, że tyle czasu zajmuje rozpoznanie najczystszego talentu. Na ten temat ma pocieszającą teorię: uważa, iż dzieła chybione, przelotnie dobre i z gruntu cherlawe, skazane są na radosne zapomnienie. Toteż społeczeństwo traktuje je z przymrużeniem oka; pozwala im figlować w zbiorowej świadomości. Ale tylko do czasu powstania następnej lichoty.

Natomiast od dzieł poważnych, odpornych na blichtr i trwałych przez lata, ludzie wymagają więcej, ponieważ jeśli mają one rozwijać literaturę, muszą być bez skaz; dlatego ich uznanie tak długo trwa.

Stracone złudzenia

Paryska wycieczka Lucjana Chardon de Rubempré, (bohatera powieści „Wielki człowiek z prowincji w Paryżu”), jest podróżą Balzaka. W odróżnieniu od Lucjana, Honoriusz nie należał do psychicznych ułomków; jest jego przeciwieństwem: nie ma brzoskwiniowej urody, galaretowatego charakteru i minimalnego talentu, ale za to poszczycić się może niespotykaną pracowitością. Uporem w przezwyciężaniu literackich szkopułów.

Tak Honoriusz, jak i Lucjan, nieświadomi czekających zagrożeń, przybywali do francuskiej stolicy (razem z tysiącami innych) myśląc, że są jedynymi, których spotka kariera, jedynymi wybranymi w tym ludzkim zlewisku dążeń, podczas gdy już wkrótce mieli przekonać się, że stworzyli sobie nieistniejący obraz świata, w którym nie ma miejsca na sławę i zaszczyty poparte umiejętnościami, a o człowieku nie świadczy zawartość mózgu, ale pozerstwo, emblemat, nazwisko: o tym, kim się jest i co się sobą przedstawia, decyduje zawartość sakiewki: można być pokazowym bałwanem, byleby się miało odpowiednie apanaże, koneksje i lada jakie szlachectwo.

Niestrudzony marzyciel, Honoriusz, koneksje miał bajecznie złe, a szlachectwo – doszczętnie wątpliwe, pozostawała mu więc tylko harówka; tworzy powieść podszytą biografią, powieść o roztrwonionych umiejętnościach i wyśrubowanych nadziejach; historię upiększoną o miłosny wątek Lucjana przyczepionego do afektowanej Koralii).
*
Z łatwością mógł zaspokoić pretensje do seraficznego samopoczucia. Starczyło robić dobre wrażenie, mieć okolicznościowy, zamyślony wzrok polakierowany przenikliwością, odprasowany przyodziewek, głowę w zaświatach i mgle, bywać w salonie, w którym, na stanowisku Poetyckiej Wyroczni zasiadała czcigodna pani Maria Luiza Anais de Bargeton z domu de Negrepelisse.
Wystarczyło trzymać ją za pulchne łapki, starannie wzdychać do jej podstarzałych wdzięków, mieć omdlałą minę podczas czytania wierszy o życiu usłanym sonetami i być w niej od stóp do głów nieszczęśliwie zakochanym; w zacisznym grajdole Francji, w zapyziałej mieścinie Angoulěme, wystarczało. Natomiast w Paryżu – nie.

Nie, ponieważ dla Lucjana, Wielkiego Nieudacznika Z Prowincji, barda należącego do kategorii ludzi o miłym sercu, lecz wątłej osobowości, dla Lucjana, chciwego sławy synka pigularza i akuszerki, dla furfanta ponad miarę rozpieszczonego przez matkę i siostrę, dla poety daremnie pchającego się na wykwintne pokoje z lokajami, wyprawa z prowincji do Paryża była zapowiedzią gruntownych zmian streszczających się w iluzorycznym słowie nareszcie: w końcu zostanie zauważona jego wielkość, wreszcie znajdzie się na dobrze urodzonym miejscu i jego zdolności zostaną docenione zgodnie z ich niebotycznym rozmiarem.

Lecz w mieście stołecznym, w skupisku poetów lepszych od niego, w metropolii wielokrotnie przewyższającej partykularne śmiesznostki, wśród dywizjonów elokwentnych pieczeniarzy, wpisowe za zadawanie szyku stawało się zbyt wysokie dla ludzi pokroju Lucjana; ginęli zagryzieni przez tłum sobie podobnych, rozpaczliwie walczących o uznanie, a tęsknota za powodzeniem umniejszała ich niedawne skrupuły. Stawała się nawykiem (w szczerej rozmowie z Lucjanem Chardon, Stefan Lusteau, wyznaje: „sumienie, mój drogi, to kij, który każdy bierze, aby nim grzmocić sąsiada, ale którym nigdy nie posługuje się dla siebie”).

Lucjan wiódł życie finansowo skromne: prowadzone na cynowej zastawie zamiast na porcelanowych talerzach. Wymagało od niego poświęceń, kompromisów, ustępstw. Powolnego, lecz nieuchronnego wycofywania się z marzeń o szybkim bogactwie i wielkiej sławie. Rezygnacji z poprzednio wyznawanych ideałów. A takie życie – sprzyja wątłym naturom: rzucony na głęboką wodę paryskiego bajora, nie był w stanie utrzymać się na jego powierzchni. Co dopiero płynąć pod prąd.

Paryż, sierociniec szczęśliwości, podziemna oranżeria złudzeń, okazał się lęgowiskiem sceptycznych poglądów; zmienne nastroje społeczne, splecione z chłodnym rejestrowaniem ludzkich zachowań, uzależnione od smaku i obyczajów narzuconych przez egzystencję, wyznaczały ludziom dualistyczną rolę.

Na wstępie, zanim przybywający do Paryża geniusze – poezji nauczyli się redukować swoje przymusy i zachcianki: nim zadowolili się lada kanciapą i skromnym jedzeniem za Bóg zapłać, przyszło im nieraz złorzeczyć na topniejące zapasy wiktuałów przywiezionych z prowincji i żałować nazbyt pochopnej decyzji o podboju stolicy.

Zasiedziali wyżeracze paryscy wykorzystywali naiwność owych natur, starając się wycisnąć z nich wszystkie pozostałe soki uczciwości i obrócić je na swój pożytek: wiedzieli, że głodny, obdarty, zaniedbany przybysz z dalekiego departamentu szybciej zawrze pakt z szatanem, aniżeli - syty.

W ten sposób rozmnażały się kadry szubrawców o gołębim sercu: duchowi zdechlacy godzili się na paradowanie w kolczatce z mrzonek. Stawali się moralnymi brzuchomówcami: wtykali własne zapatrywania do kieszeni i tracili energię na rozsiewanie dwulicowych uśmiechów.
Lucjan, podobnie jak Balzak, jest człowiekiem o dyskusyjnym szlachectwie. Jak Balzak, ma nieprzyjemność zaznajomienia się z dziennikarskimi kurtyzanami: samotny i nieznany, gnieździ się w obskurnym pokoiku i jada w niewystawnej knajpie u Flicoteaux’a.
Odkrywa, że w salonach, buduarach i garsonierach, w miejscach zakłamanych intencji i fałszywych luster, rządzą te same, snobistyczne prawa co tam, skąd uciekł. Konstatuje więc, że nie ma różnicy między umysłową nędzą zaścianka, a nędzą wielkomiejskich umysłów, gdyż miejsca te dzieli tylko skala, tylko proporcja.
Zapowiedź zwycięstwa

Rok 1831 był zaznaczony "Jaszczurem", filozoficznym zamyśleniem nad rolą czasu w życiu człowieka i ulotnością jego pragnień.
Początkowo traktuje swoje arcydzieło z lekceważeniem; za blisko siedzi w opowiadaniu, by mieć do niego dystans. Znajdzie jednak godnego kontynuatora: temat przemijania pragnień rozwinie i zmodyfikuje Marcel Proust.

Życie, dotąd szare i zamulone gwarem ulic, turkoczące powozami, kiedyś dla niego niedostępne, odmieniło się z nagła i jest o nim głośno. Ludzie zaczynają wypowiadać się na temat jego pisania. Oczywiście, że ględzi się jeszcze o jego laskach i przywarach, ale coraz mniej. Co prawda pomniejsze pieski gryzą go nadal, ale czynią tak tylko z przyzwyczajenia do zawiści, a ich dyszkanty i uszczypliwe ataki już nie wyrządzają mu wielkiej krzywdy.

Sukces wywalczony Jaszczurem, choć bezsporny i choć rozpoczyna triumfalny bieg ku sławie, pęd trwający do teraz i sięgający poza granice dającego się przewidzieć jutra, nie przyniósł Honoriuszowi finansowego ukojenia; jak zwykle, nie ma grosza na zdrowy rozsądek. Jak zawsze, dba o wydumane interesy; nie inwestuje w teraźniejszość, lecz w ułudną przyszłość.

Honoriusz poznaje w Paryżu mechanizmy preparowania wiadomości: tworzenia prawdy z fikcji; fabrykowania dowodów z przypuszczeń. Poznaje cyniczną sforę usługowych mędrców. Mędrców o spożywczym poglądzie na świat. Hordę recenzentów gnojących arcydzieła, a pod niebo wynoszących fabularny chłam. Frazesowych erudytów piszących dla chleba. Dla utrzymania się w dziennikarskim zaprzęgu. Donoszących ze świętym oburzeniem o wyczynach Króla po to tylko, by, obsmarowawszy go w jednym szmatławcu, pochwalić za te same postępki w innym, równie przekupnym, lecz należącym do przeciwnego stronnictwa.

Dyktatorzy giełdy w rodzaju barona de Nucingen, te malownicze Ponsy i Bietki z kolekcji niebogatych familiantów, to stworzone przez niego i żyjące wśród nas typy, typy przecież nie wolne od wad, słabostek, ciągotek; są uzasadnieniem jego kompleksów i pechów. Jest mu wśród nich lepiej, niż w otoczeniu zwykłych śmiertelników.
Bohater jego, oceniany po latach, nie jest pojedynczą figurką, ale – generalizacją: skupia w sobie wszystkie znane i antycypowane cechy, które charakteryzowały Honoriuszowy czas.

Powieściowy Finot jest nie tylko wizerunkiem jednego dziennikarza swawolnych obyczajów, zgorzkniałym mentorem od siedmiu boleści, lecz emblematem ówczesnego czasu. Sechard z „Cierpień wynalazcy”, to nie odkrywca przepisu na dostatnie życie („Dwaj poeci”), ale symbol epoki, jej rozpoznawczy znak. Ojciec Goriot nie uosabia indywidualnego tatusia wplątanego w miłosne afery swoich córeczek, tylko jest ojcem zbiorowym, jego kwintesencją: syntezą i analizą równocześnie.

Tak jak jest nią (kwintesencją) Felicjan Vernon, żurnalista o fagasowskich przekonaniach, który w domu jest abnegatem i żyje w denerwującym niechlujstwie. Natomiast w towarzystwie, czyli na gościnnych występach, zrzuca z siebie maseczkę niedomytego łachmyty i zaczyna stroić grymasy zawodowego szczęściarza; zależnie od okoliczności jest w odświętnym nastroju i udaje bez reszty zadowolonego, a dobry ton nakazuje mu sprawianie wrażenia człowieka odklejonego od roboty, figury bez przerwy zajętej wytchnieniem.
*
Świat, w którym tkwi, rządzony jest przez namiętności; przepuszcza je przez filtr swoich przeżyć i doświadczeń. Stworzeni przez niego bohaterowie ugarnirowani są zgodnie z przeznaczeniem, istnieją tam, gdzie ich zasieje. Albo mają cherlawą psychikę, jak gogusiowaty Lucjan Chardon („Stracone złudzenia”), albo, jak Vautrine, pozują na tytanicznych ludzi czynu („Po czemu miłość wypada starcom”). Lub są niczym d`Arthez, czy Ludwik Lambert, postaciami uosabiającymi pracowitość, sumienność i odpowiedzialność, postaciami pochodzącymi z balzakowskich snów o zawrotnej karierze i nieprzeciętnym bogactwie; jego życzeniowymi autoportretami:służą mu do życia w rzeczywistej iluzji.

Alegorie, opisy najeżone metafizyką trudności, nadmierne i często nieuzasadnione odwoływanie się do anielskiej ingerencji, te jego narracyjne obsesje, ta nieprzerwana skłonność do egzaltacji i emfazy, charakteryzowały epokę, w której przyszło mu żyć. Naszą jednak, obfitą w pilnych i akuratnych strażników językowych, nawykłą do powściągliwego i dosłownego wyrażania uczuć (za pośrednictwem dowolnych reguł!), stosowane przez niego sposoby ekspresji - irytują. A choć rażą purystyczne, katońskie ucho dzisiejszych literatów, pamiętajmy, jak wtedy wyglądał balzakowski świat.

Jednakże to świat dramatycznych wydarzeń przetransponowanych na prozę „Ludzkiej Komedii”. Swoiste panoptikum nieprzerwanych obsesji. Szelmowska kraina Pana Kabzy. Kraina, w której „gardzi się człowiekiem, nie gardzi się jego pieniędzmi” [„Stracone złudzenia”]. To dżungla synekur i niezapłaconych długów: społeczny przekrój historii wyssanych z życia.

Przedstawia panoramę rejentów, galerię szpiclów z „personelu” Corentina, wzorzysty dywan utkany z handlarzy cudzym losem. Szkicuje psychologiczne podobizny wiarusów Cesarstwa [„Pułkownik Chabert”]. Przedstawia machinacje wokół spadków [„Kuzyn Pons”]. Opisuje grabieżcze mechanizmy posiadania wysokich a niezasłużonych rent. Krótko mówiąc zastępuje chudych łajdaków grubymi finansistami [”Baron Nucingen”].

Maluje obrazy wymarzonych, lecz odrealnionych jaskiń „dudków” z Biesiady [„Blaski i nędze życia kurtyzany”]. Bierze na warsztat łatwowierną miłość Estery [„Stracone złudzenia”], ślicznej aktorki odizolowanej od autentycznego życia. Kreśli portrety pułkownika Chabert, spensjonowanego rębajły, opowiada o Stefanie Lousteau, dziennikarzynie z gatunku sprzedajnych z rozsądku. Kreśli postacie Magusa, Gobseca, Samamona, Grandeta. Są to przygnębiające lunaparki uczuciowych pokurczów niezdolnych do użerania się z własnym przeznaczeniem; jak mówi ojciec Eugenii Grandet, „życie, to interes”.

Ewelina

Jego prywatny, domowy rynsztunek, to habit, strój przywdziewany do przymusowej, regularnej, rzemieślniczej pracy, codzienny ubiór służący skupieniu nad tworzonym tekstem.

Kiedy pojawia się wśród innych pisarzy, w oczach ma iskierki rozbawienia. Rozluźniony i oswobodzony z nadmiaru wrażeń, odpoczywa od poważnych myśli: gada byle co i byle jak. Nie musi udawać wielkiego człowieka. Ma świadomość swojej wartości, może więc, podobnie jak bohater jednego z dzieł „Komedii Ludzkiej”, Jakub Collin, powiedzieć: "nie uważam się za wielkiego człowieka! JESTEM NIM!”

Natomiast gdy pozostaje sam, odizolowany od czczej paplaniny, w nocy i ciszy, zanurzony w rękopisach, z dala od rejwachu przyjaciół, okiem wytęsknionej wyobraźni dostrzega bezkresne, równinne połacie zbóż: kolorowe stepy zagadkowej Ukrainy. Widzi i wspomina, że był tam osobistością szanowaną i podziwianą, kimś ważnym, otoczonym miłością. Tu dopada go refleksja: ważnym, ale tylko dla siebie.

Dla ludzi, u których gościł, a więc dla hrabiego Hańskiego i jego żony, Eweliny, był ciekawostką. Rozrywką i urozmaiceniem ogórkowej egzystencji. Tak Hański jak Ewelina, odnoszą się do Honoriusza z dobrze zamaskowanym, dumnym lekceważeniem: mają go za ekstrawaganckie stworzonko o artystycznych nawykach.

Jest dla nich mglistym wyobrażeniem o pisarzu. Dziwadłem piszącym „zajmujące” powieści; ich opinie na temat twórczości Balzaka są naskórkowe, lecz zgodne z modą. Przyjmują go w swoich włościach, bo miło nosić popularny breloczek. Nie jest przecież dobrze urodzonym; wszak to tylko gryzipiórek z kałamarzem w herbie!
*
Odległy, lecz dobrze znany głos Eweliny Hańskiej jest z nim blisko. On zaś, złakniony zakazanej, arystokratycznej miłości, wierzy mu lub nie. Ucieka w morderczą pracę nad swoimi tekstami. Szuka ukojenia i podniety zarazem - w kawie, gdyż czuje za dużo, by odpisać za mało; przeżycia, to zadry, trwałe rany uwidocznione postępowaniem.
W samotniczej scenerii biurka, gęsiego pióra, inkaustu i wymiany korespondencji z Eweliną, wspomina chwile spędzone razem.

Kochał nie tyle ją, co naiwne wyobrażenie na temat afektów, swoją namiastkę tęsknoty za uczuciem.

Bywa stały w swoim wiarołomstwie. Jakkolwiek jego świat okraszony jest niezmożoną ilością miłosnych pomyłek.

Za, przed i po Rewolucji, Wielkiej, czy Lipcowej, miłość była towarem niepotrzebnym i być może z tego powodu abstrakcyjnym, bo pięknym jak próchno udające kwiat.Dla Balzaka Miłość Prawdziwa istnieje tylko między bajkami. Często nie jest wzajemna, tylko jednostronna; zraniona, odepchnięta, wystawiona na pośmiewisko, staje się parodią upragnionej: przemienioną w odwrotność.

Miłość w potocznym rozumieniu, to ślepa gra ślepych namiętności. Schodek do kariery: parostwa, czy perfumerii. Przesiadka z trotuaru do powozu. Z jaskółki do loży. Uwolnienie od całowania pańskiej klamki i stanie się jej właścicielem. Korzystna zamiana obywatelskiej pozycji. Żadne uczucie, tylko interes.

Ale to wątpliwy interes; rzut w niepewne, skok w złudzenia, brawurowa galopada żarliwości połączona z człapiącą agonią uczuć.

Czysta, gorąca, obustronna, występuje incydentalnie. Tak rzadko, że niejako wcale. To wyścig do majątku; z kotem w worku. Miłość, to kochanka w powozie i Rotszyld na koźle w liberii. Albo bezpardonowa walka na podstępy i wzajemne poszturchiwania.

Utwory jego nadal są aktualne, jak usposobienia kobiet. Listownie go uwielbiają, utwierdzają w przekonaniu, że je zna, a on, podekscytowany i zadowolony, wodzi zmęczonym wzrokiem za byle suknią.

W odwet za ziemskie porażki, narzuca czytelnikom własne obrazy kobiet. Potworków wziętych z autopsji i awanturniczych dykteryjek. Przenosi je na papier, a pisząc o nich ze swadą, wtłacza w romanse. Są to zatem rozliczne ambasadorki mętnych spraw, jawnogrzesznice o gdaczącym rozumku, megiery paplające głodne kawałki, wyrzucające z siebie oficjalne biuletyny o swoich nastrojach.

Płodzi misterne, zniewalające, rozkoszne Drętwy [„Blaski i nędze kurtyzany”], które są poślubione śmierci; skazane na grzech, występek, zbrodnię, kochają za krótko, za żarliwie i za bezinteresownie, by być prawdziwymi.

Tworzy pięknotki zdarzające się w snach. Wojownicze mikroby przywleczone z najgorszych koszmarów. Chciwe na uwielbienie, cwane kręgosłupy swoich mężów, kochanków i absztyfikantów. Kobiety - anielice, kobiety - muszki, kobiety - gnidy i kobiety - klęczniki, które stroją przed audytorium kontrolowane fochy, mają niszczące wymagania, posługują się myślami pasującymi do koafiury.

Opisuje przechery, posępne matrony, żylaste szkapy, kute na cztery nogi, przeżarte cynizmem, obrotne w gadce, pyskate, gderliwe babsztyle udające ciotki Jakuba Collin, „Azje” i „Europy” [„Po czemu miłość wypada starcom”), których jedynym zajęciem jest sprawianie sobie przyjemności, które tolerują mężczyzn tak, jak znosi się cudze zwyrodnienia. Bawią się nimi, jak kot bawi się kłębkiem strachu z myszy; zawsze pod bronią, skoncentrowane na sobie, ostentacyjnie czułe i na pozór bezgrzeszne.

Mężczyzna nie ma u nich szans, jeżeli jest karmiony szpakami, ma niedochodowe przywary lub za majątek – ubogich krewnych. Staje się interesujący i powabny, kiedy można go zeszmacić, oskubać i wypchać, gdy za głośno nie narzeka na drański los jelenia.
*
Balzak, jako erotyczny turysta, amant od wielkiego dzwonu, cierpliwie dojeżdżający do chimerycznych wdzięków Eweliny, ma bezsporną zaletę: jest za daleko. Otrzymywanie od niego listów bawi ją, zaspokaja próżność.

Jej altruizm podszyty jest egoistycznymi względami; przestrzeń dzieląca ją od pisarza jest ratunkiem przed opinią krewniaków troszczących się o niedeptanie Carowi po imperialnych odciskach, o nie niszczenie mu jego łaskawej wrogości do Polaków, o utrzymanie złudzeń po [ongi] bezwstydnie pokaźnym bogactwie.

Obawia się w nim inteligentnego szaleńca, rozrzutnego twórcy po uszy zanurzonego w długach, nieobliczalnego geniusza wstrząsanego iluzją; pruderyjna sensatka i zrzędliwa syrena jednocześnie, myśli o nim z ostrożną tkliwością rozkapryszonej „skąpicy” [listy Balzaka do Hańskiej].

Z wielkiego wszędzie i nigdzie, z domu wypełnionego dobrobytem, dokonuje mu strofujących ocen postępowania, zwodzi obietnicami rychłego małżeństwa, a zarazem trzyma go na smyczy z dobrych rad i piłuje bezustannymi apelami o zachowanie rozsądku: na dystans; z dala od swoich peniuarów.

Bez większego uszczerbku mogłaby zlikwidować jego finansowe zobowiązania, lecz wie, że metoda skrócenia mu trosk, obróciłaby się przeciwko niej, przyspieszyłaby chwilę zawarcia legalnego związku z niepoprawnym utracjuszem, no i moment, gdyby, jako mąż, zaczął puszczać się na swoje korzystne bankructwa.

Do tego zadaje sobie retoryczne pytanie: czy pisałby bez bata finansowej niepewności? Zwleka więc z podjęciem decyzji o małżeństwie. Do chwili, gdy upragniony mariaż staje się dla niego spóźnioną rekompensatą twórczej niemocy, gdy może być tylko bezsilnym obserwatorem spełnionych rojeń [na kilka miesięcy przed zgonem, dochodzi do ślubu (1850, Berdyczów), na który czekał kilkanaście lat].
*
Kiedy Ewa nie odzywa się przez tygodnie, Honoriusz nie pisze. Wyfruwają z niego dobre pomysły, nie ma w mózgowej przechowalni odpowiednich słów, słów też więc zapomina co i rusz. Mało co mu się klei, a wszystko wydaje mu się nie takie, jak planował: niezręczne, wydumane, dęte i pokraczne. Cała ta sarabanda z oczekiwaniem niepokoi go, mąci mu resztki optymizmu, irytują te miłosne zgrzyty i korowody.

Ale gdy na widnokręgu pojawia się lekarstwo, list, oficjalny znak pamięci, życie powraca do ustabilizowanych rytmów. Słońce świeci znowu, deszcz nie pada tak ciągle, a czarne oceny świata zabarwiają się na zielono; nieustanna adoracja, to silny narkotyk.

Kiedy słucha jej cierpkich pouczeń, gdy otrzymuje skwaszoną przesyłkę z Ukrainy, stwierdza, że kochanka jest nieznośną formalistką, ponieważ odpowiada na jego serenady stylem obrachunkowym, pełnym liczb, kwot i utyskiwań, stylem kaznodziejskim i odcedzonym z miłości. Dostrzega, że Ewelina przedstawia się na tle rodziny jako nieszczęśnica pogrążona w oceanie sprzeczek, napięć i animozji z pociotkami.

W takich mgnieniach wychodzi z niego literat – pocieszyciel i w jego odpowiedziach pobrzmiewają uspokajające tony: wie, że powinien ujrzeć w niej biedną, uciśnioną, słabą i przez nikogo nie rozumianą kobiecinę, prawie rezydentkę we własnym domu, wie, że powinien ją bezapelacyjnie zrozumieć, pisze więc do niej, roztacza przed nią upiększoną wizję wspólnej szczęśliwości. Buja, baja i wlewa jej do serca hektolitry otuchy mówiąc, że nie jest tak źle, bywało gorzej.

Na razie nikt jej nie wypędza na tułaczkę w zamróz, więc jakoś wyjdą z tarapatów, bo mijają siebie, bo mogą na sobie polegać, bo drogę rozjaśnia im kochanie. No a czy perspektywa życia razem z nim, to dla niej nic?

Jako mistrz pióra święcie wierzy w kojącą moc swoich słów; jako podstarzały Adonis – nie za bardzo.

Mimochodem nadmienia, że w imię tej umykającej, lecz niezmordowanej wizji, pracuje ponad ludzkie wyobrażenia. Już wkrótce przyjdą pieniężne efekty i sława stanie się podstawą jego bogactwa, a jej dumy.

Tłumaczy, że zbrodnią wobec własnych nadziei, jest poprzestać na niej; nie robiąc nic. Żyć w przeświadczeniu, że się je zaspokoiło. Uprawiać wegetację lalusia wiodącego niebiański żywot fircyka przytulonego do boku złotodajnej kochanki. Przekonuje, że nie potrafi skazać się na taką rolę w jej życiu.

I wierzy w to, co skrobie; rozpływa się w swoim rozbuchanym kłusowaniu po imaginacjach, po korespondencyjnych całuskach na dobranoc.
*
Chciał być jej wilkiem; uznanym przez świat i zalegalizowanym przez Kościół; wilkiem - przywódcą stada. Jeszcze dwuosobowej watahy, ale już powiększonej o spodziewanego potomka, o nowiutkie wcielenie rodu Balzaków, o Wiktora Honoriusza, kontynuatora nieistniejącej tradycji literackich infantów.

Lecz głównie chciał być uważany za wilka oszczędnego, roztropnego, rozważnego. Za władcę haremu, kierownika magazynu uciech - wypłacalnego i niezawodnego, jakim zresztą widział się w trakcie pisania.

Z tym „oszczędnym zamiarem” buduje dla niej „Istny Pałac”, reprezentacyjną norę godną kupionej komody Marii Medycejskiej: ziemiankę z komfortem, fabrykę beczek bez dna, kosztów za bezcen i pobożnych życzeń na niski procent.

Pałac w środku, ruina na wierzchu: obraz ten do złudzenia przypomina Balzaka po ślubie.
*
Na wieść, że za jego sprawą Ewelina znajduje się w odmiennym stanie, szaleje z dumy, czuje się odpowiedzialny za smarkaczowski los przyszłego dziedzica powieściopisarskich splendorów.

Honoriusz Wiktor dodaje mu sił, rozpala gęstniejącą krew, pobudza wenę, uaktywnia mrzonki: „Blaski i nędze życia kurtyzany” pisze przez 9 lat (1838 - 1847), ale kolejne arcydzieło, „Kuzynkę Bietkę” (1846) - w dwa miesiące.

Jest rok 1847, gdy nadzieje związane z dzieckiem rozpadają się razem z jego przedwczesnymi narodzinami: Ewelina zostaje matką wspomnień po szczęściu, a Balzak zagłusza ból –syzyfową pracą.

Epilog

Wiktor Hugo zajrzał do niego, lecz choć Honoriusz widział go jeszcze, to już był w swojej „Komedii”. Życie prowadzone wbrew pospolitym oczekiwaniom cieszyło go więcej, niż to, w którym wymagano, by dreptał pod ich dyktando; śmierć była jego ostatnią walką, pożegnalnym wyzwaniem Losu na ubitą ziemię. Podjętym, lecz przegranym protestem wobec jej nieodwracalnych konsekwencji.

Pogodzenie się z nią, rezygnacja z uporu wobec jej przyjścia, uznanie jej wyższości nad życiem, ta tchórzliwa forma zmysłowej uległości, dla niego, piewcy żelaznej woli, dla niego, półkrwi ateusza, była oznaką bojaźni, dowodem poddawania się werdyktom Macochy Natury.

Nie potrafił ulec jej obrządkom. Pojednanie się z nimi, zaniechanie sprzeciwu, to rodzaj samobójstwa; jego niepokorna egzystencja nie mogła nagle, pod wpływem chwilowej bezsiły, zaakceptować swojego odrażającego przeciwieństwa.

Wprawdzie śmierć jest rezultatem życia, lecz rezultatem usprawiedliwionym przez cierpienie i organiczny bunt. Chwilowym triumfem materii nad wiecznotrwałą psyche, pyrrusowym zwycięstwem biologii nad rzeczywistością ducha...

W rzeczywistości wyższej niż realna panował porządek; sprawy ziemskie były doczyszczone aż do granic jego życzeń i przebiegały po myśli tych, którzy chcieli, by ich nie opuszczał. Lot nad sobą sprawia jednak, że ziemskie utarczki stają się z czasem obojętne; ludzie, te tyle razy opisywane przez niego społeczne stworzonka, tyle razy przewentylowane i naszpikowane obserwacjami z jego życia, blakły; wyrozumiale, z pobłażliwym uśmiechem, opuszczały go, oddalały się od niego. A wiedząc, że już ich nie wskrzesi, ustami Lucjana Chardon ironicznie i chóralnie stwierdzały: "wszystko jest opodatkowane, wszystko się sprzedaje, fabrykuje, nawet powodzenie".

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 304
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: