Dodany: 12.08.2021 11:09|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Książka: Długi zew
Cleeves Ann

3 osoby polecają ten tekst.

Północny Devon też skrywa tajemnice


Były już farmy i miasteczka hrabstwa Northumberland, teren działalności inspektor Very Stanhope, były osnute mgłą Szetlandy, gdzie rozwiązywaniem mrocznych zagadek zajmował się małomówny inspektor Jimmy Perez, a teraz Ann Cleeves zabiera swoich czytelników do północnego Devonu, regionu na ogół mało – jeśli w ogóle – znanego Europejczykom spoza Wysp, a i samym Brytyjczykom pewnie nie aż tak bardzo, od kiedy „tak łatwo dostępne stały się tanie loty nad Morze Śródziemne”[1] i wakacje nad, powiedzmy prawdę, zimnym Atlantykiem (maksymalna temperatura wody w Ilfracombe w sierpniu osiąga około 17 stopni…) przestały być atrakcją.

Niewielu ludzi decyduje się tam osiedlić na stałe, ot, jakiś artysta, któremu potrzeba spokoju i nastroju do tworzenia, jacyś sezonowi pracownicy hoteli, którzy „znaleźli tu przyjaciół, czasem z powodu lenistwa albo ponieważ nie mieli dokąd wracać”[2], albo ktoś, kto – jak sierżant Jen Rafferty – potrzebował skądś uciec, a tu właśnie znalazł pracę. No i tacy, którzy tu nie przybywają, lecz wracają – tak, jak komisarz Matthew Venn, który wychował się tutaj, w wiosce Braunton, w ortodoksyjnej wspólnocie religijnej zwanej Bractwem Barum, której członkowie, w tym jego właśni rodzice, przedkładali purytańskie reguły i fasadowe demonstracje wiary nad zwykłe ludzkie uczucia; więc Matt jako szesnastolatek opuścił wspólnotę i opuścił dom, w którym stał się persona non grata. Próba poszukiwania własnej drogi w życiu zaprowadziła go do policji, jedynego miejsca, gdzie czuł się stabilnie i bezpiecznie. I nawet, gdy wrócił w rodzinne okolice z człowiekiem, którego pokochał, nie mógł się spodziewać serdecznego przyjęcia… Teraz uczestniczy w pogrzebie własnego ojca, stojąc z boku, jak ktoś, kto wie, że jego obecność tam jest niemile widziana. I z ulgą wraca do pracy, otrzymawszy wiadomość, że na plaży znaleziono zwłoki. Ustalenie tożsamości denata, który z pewnością nie jest tubylcem i nie ma przy sobie dokumentów, okazuje się nie takie trudne. Potem jednak zaczynają się piętrzyć wątpliwości dotyczące jego osoby, a prawdziwy problem pojawia się, gdy znika młoda kobieta – jedna z pensjonariuszek ośrodka opieki dziennej dla osób niepełnosprawnych intelektualnie, związanego z lokalnym centrum kultury i sztuki, którym zarządza mąż Matta, Jonathan, a w którym pracował jako wolontariusz także Simon Walden, ofiara morderstwa. Jeśli jeszcze ktoś wątpi w związek między tymi dwoma zdarzeniami, za chwilę się przekona, że nic tu nie stało się przypadkiem. Tylko czy Matt i jego koledzy zdążą zapobiec kolejnej tragedii?

Jak to zwykle u Cleeves – i jak to być powinno w klasycznym kryminale – akcja toczy się w niespiesznym, iście angielskim tempie i jeśli nawet miewa niespodziewane zwroty, jeśli nawet nie ulega wątpliwości, że policjanci w danym momencie muszą działać szybko i w sposób skoordynowany, nie mamy co się spodziewać spektakularnych pościgów czy olśniewających scen walki. Tak, jak w poszczególnych odsłonach serii z Verą i z Jimmym, i tutaj przekonujemy się, że najważniejsza w policyjnym rzemiośle jest praca, ta żmudna, codzienna praca. Wielokrotne i często wielogodzinne rozmowy z rodzinami ofiar, potencjalnymi świadkami i podejrzanymi, skrupulatne notowanie i przeglądanie zeznań pod kątem nieścisłości czy też pozornie nieistotnych szczegółów, które się komuś przypomniały dopiero za trzecim razem. Analizowanie wszelkich możliwych śladów, od billingów telefonicznych i rachunków bankowych po pozornie nieprzydatne drobiazgi i zagryzmolone świstki. Obchodzenie miejsc zdarzeń z każdej strony, odwiedzanie miejsc ważnych dla ofiary, poszukiwanie w jej przeszłości sytuacji, które mogły dać motyw mordercy. I myślenie, kojarzenie, kombinowanie, to wszystko, do czego każdy, kto pracuje głową – nie tylko Hercules Poirot – musi zaprzęgnąć swoje „małe szare komórki”[3]. Ludzie, którzy się tym zajmują, nie są ideałami, superglinami, którym od razu wszystko się udaje; bywają roztargnieni, pogubieni, przytłoczeni sprawami osobistymi, przemądrzali, gadatliwi, podejrzliwi, dręczą ich kompleksy czy dolegliwości zdrowotne, i są w tym wszystkim bardzo ludzcy. Taki schemat konstruowania policyjnych bohaterów, czy to protagonistów, czy postaci drugoplanowych, ogromnie lubię.

Lubię też kolejny atut pisarstwa Cleeves, mianowicie tworzenie galerii postaci niekoniecznie jednoznacznych. Ktoś budzi sympatię od pierwszego wejrzenia, ale widać, że kłamie jak z nut i przez dłuższy czas nie wiemy, dlaczego. Ktoś jest tak porządny i dobrze ułożony, że aż wszyscy się przy nim czują nieswojo, i nagle okazuje się, że ma na sumieniu coś, o co by go nikt nie podejrzewał. Ktoś nielubiany przez niemal całe sąsiedztwo potrafi zdobyć się na gest, jakiego nie umieją z siebie wykrzesać ci lubiani. I tak dalej, jak to w życiu bywa. I niemal w każdej opowiadanej przez autorkę historii jest mowa o czymś ważnym dla relacji międzyludzkich czy o aktualnym problemie społecznym; tutaj – przede wszystkim o akceptacji i tolerancji. Matthew i Jonathan są ostatnimi ludźmi, którzy by mogli w tej lokalnej społeczności siać zgorszenie; a jednak temu i owemu język kołkiem staje, gdy mowa „o ślubie z mężczyzną”[4]. Lucy, Christine i Rosa, młode kobiety z zespołem Downa, są ufne, serdeczne, prostolinijne i pomocne w takim zakresie, na jaki pozwalają im ich zdolności poznawcze; a jednak są tacy, którzy uważają, że trzydziestolatka o umysłowości pierwszoklasistki, która się do wszystkich uśmiecha i tuli, zasługuje na „opinię nieco…(…) rozwiązłej”[5] i jeśli jej się z tego tytułu przydarzy coś złego, winowajca nie musi być ukarany.

Lubię i tę spokojną, melancholijną atmosferę, przesycającą wszystkie jej powieści, i umiejętność odmalowania lokalnego klimatu w taki sposób, by poczuł go człowiek, który nigdy w życiu nie był ani na Szetlandach, ani w Północnym Devonie, ani w ogóle w żadnym miejscu Wysp Brytyjskich.

Lubię sam styl pisania Cleeves, bardzo udatnie oddany w przekładzie Sławomira Kędzierskiego (jedynej drobnej usterki dopatrzyłam się w zdaniu: „Pewnej nocy, kiedy moja Maggie nadal żyła…”[6]; w oryginale bez wątpienia autorka użyła zwrotu „was still alive”, a tłumacz, pewnie z rozpędu, wybrał nie to z kilku znaczeń „still”, które by tu najlepiej pasowało. Bo przecież nie chodzi o to, że „nadal żyła”, lecz, że - wtedy - „jeszcze żyła”).

I z przyjemnością odkryłam, że autorka już napisała kolejną część cyklu z Matthew Vennem, w oczekiwaniu na którą chyba przeczytam odkładane na czarną godzinę dwie ostatnie „Very”.

[1] Ann Cleeves, „Długi zew”, przeł. Sławomir Kędzierski, wyd. Czwarta Strona, 2021, s. 40.
[2] Tamże, s. 41.
[3] Agatha Christie, seria powieści z Herculesem Poirotem, z pamięci.
[4] Ann Cleeves, op. cit., s. 175.
[5] Tamże, s. 406.
[6] Tamże, s. 292.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 511
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: