Dodany: 24.04.2022 10:31|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Książka: Co się stanie z wisienkami
Henley Gail

3 osoby polecają ten tekst.

Droga do wiedzy... o wisienkach


Czytałam tę książkę, kiedy była świeżutką nowością (to znaczy, nie ten konkretny egzemplarz, tylko inny, pożyczony z biblioteki); zapamiętałam z niej tytuł - ale już nie to, skąd się wziął - imię głównej bohaterki i dość przygnębiający morał: że pewnych barier człowiek nie przeskoczy, choćby nawet bardzo chciał. Trzy dekady z hakiem później zobaczyłam ją w innej bibliotece na regale typu „bierz, co chcesz” i postanowiłam wzbogacić nią swój księgozbiór z myślą o powtórnym przeczytaniu. Odleżała jakieś dwa lata i wpadła mi w oko przy porządkowaniu jednego z niezliczonych stosików. I chociaż w kolejce czekało… no, nie powiem, ile dokładnie… kilka książek do oddania „na już” i więcej pożyczonych dawniej, za to z nienaglącym terminem zwrotu, postanowiłam sobie przypomnieć historię dziewczyny, która chciała być kimś innym, niżby to wynikało z jej genealogii i osobistych doświadczeń.

Genia Łukowska urodziła się w rodzinie Kanadyjczyków polskiego pochodzenia, w osadzie nazwanej przez pierwszych kolonistów, wśród których był jej pradziadek – w zamiarze pewnie życzeniowo, a w skutku, cóż, nader ironicznie – Jasną Górą. Ludzie z tak zwanego Polackville, gdzie „wszystkie domy są czarne, bo zanim je pomalowano, ściemniały od wilgoci, dachy są dziurawe, bo gonty się osuwają, a sznury od bielizny pękają co miesiąc pod ciężarem prania”[1], wyraźnie odstają od reszty mieszkańców gminy, wśród których przeważają Irlandczycy, i są przez nich uważani za obywateli gorszej kategorii – bo „ostatecznie irlandzki jest językiem angielskim”[2]. Większość z nich ma ziemię o wartości jeszcze mniejszej, niż mieli przodkowie w ojczyźnie, więc utrzymuje się raczej z ciężkiej, a mało płatnej pracy fizycznej – tak, jak ojciec Geni, z zawodu drwal, którego dochodów starcza na życie na poziomie poniżej progu ubóstwa. W chwili, gdy zaczyna się opowieść, mają z żoną ośmioro dzieci, od pełnoletniego, już pracującego jako gazeciarz Józka, po kilkuletnią Honey (ta jako jedyna z rodzeństwa dostała obcojęzyczne imię, mające posłużyć jako dobra wróżba: tak samo ma na imię kobieta z wyższych sfer, w której domku letniskowym sprząta pani Łukowska – kobieta, której nigdy niczego nie brakuje, która musi tylko ładnie wyglądać, a od roboty ma najemnych pracowników). Genia jest druga z kolei, za chwilę skończy szkołę średnią, a wygląda na dwunastolatkę – nic w tym dziwnego, bo, podobnie jak matka, jest chronicznie niedożywiona. W tym domu podstawą diety są gotowane ziemniaki, chleb z margaryną i surowa cebula. Jeśli na obiad jest mięso, dostają je przede wszystkim ojciec i dwaj starsi synowie, reszcie wydziela się symbolicznie po odrobinie, z wyjątkiem matki, dla której na ogół już nie starcza. W domu nie ma łazienki ani nawet bieżącej wody, a studzienna jest żelazista, obrzydliwa w smaku, osadzająca się na pranej odzieży i niepozwalająca na porządne domycie włosów i skóry; zresztą w zimie Łukowscy się nie myją, bo niepodgrzana woda jest lodowata, a grzanie za wiele kosztuje (i nie, to nie jest wiek osiemnasty czy dziewiętnasty, tylko druga połowa dwudziestego!). Szkoła prowadzona jest przez zakonnice, najwyraźniej sądzące, że tutejszych uczniów wystarczy nauczyć czytania, pisania i bogobojności, bo przecież nie trzeba większych umiejętności, żeby tu przetrwać. I tak „wszyscy osiądą tu raz na zawsze. Już nikt nie będzie udawał, że ma jakieś ambicje. Skoro w Polackville nie ma szpitala, niepotrzebne są pielęgniarki, a dopóki są zakonnice, nauczycielek jest pod dostatkiem. Wiadomo też, że każdy potrafi być mechanikiem, po co więc chodzić na kursy? (…) Bo w gruncie rzeczy nikt nie ma ochoty wyjechać z Polackville”[3]. A jeśli ma, skutecznie zniechęci go ksiądz, który też próbował i teraz ma do powiedzenia tylko jedno: „Bez względu na to, jakie zdobędziecie wykształcenie i gdzie w końcu zamieszkacie (…), kogo poślubicie i ile będziecie mieli pieniędzy, i tak nigdy wam się nie uda zatrzeć faktu, że urodziliście się w Hopefield. W Jasnej Górze. (…) Gdziekolwiek pójdziecie, to miasteczko wszędzie pójdzie za wami”[4]. A jednak Genia chce żyć inaczej od chwili, gdy pojechała z matką do domku Honey Montgomery-Jones, zobaczyła „szklany barek w salonie, gdzie stały butelki, wisienki, pałeczki i puszki z przyprawami do koktajli” i zamarzyła o tym, by „zobaczyć, kto z kim tańczy i co się stanie z wisienkami”[5]. Więc z żelaznym uporem realizuje swój plan pójścia na studia, mające być przepustką do wejścia w inną sferę. Ale Montreal to zupełnie inny świat i nawet przyjęcie na uniwersytet nie rozwiązuje problemu braku wiedzy, obycia, ogłady. Genia, która już jako nastolatka próbowała udawać, że jest kimś innym, niż jest (w sposób bardzo dziecinny – bo czy ktoś dorosły dodawałby sobie wzrostu, sypiąc kamienie do butów?), nabiera przekonania, że musi się ludziom pokazywać w taki sposób, by nikt nawet nie podejrzewał, że pochodzi z takiego środowiska. Więc kłamie. Kłamie jak najęta, zmyślając bzdury o sobie i swojej rodzinie. Okłamuje nawet chłopaka, którego pragnie poślubić, i jego rodziców…

Ile jest Gail Henley (z domu Olsheskie) w Geni Łukowskiej, wie tylko sama autorka, „urodzona w 1949 roku w małej polskiej osadzie Barry’s Bay w Ontario”, która, tak jak i jej bohaterka, studiowała „na uniwersytecie Mc Gill w Montrealu” [6]. Zadedykowanie powieści „Florence Chippior Olsheskie, jej mężowi i ich ośmiorgu dzieciom” [7] sugeruje przynajmniej liczebne podobieństwo rodziny i – zapewne – zbliżony status materialny. Czy towarzyszyło temu pijaństwo i grubiaństwo ojca, wyśmiewanie i bicie dziewczyny przez braci, molestowanie seksualne przez wuja (akurat nie Polaka, lecz Szkota) – nie wiadomo, ale w gruncie rzeczy nie ma to znaczenia, bo przecież nie potrzeba nam dowodów na identyczność doświadczeń autorki i bohaterki. Ważne, że ta pierwsza potrafi doskonale wejść w skórę tej drugiej. Ujawnić dręczące ją od dzieciństwa kompleksy, nieustanne uczucie upokorzenia w zetknięciu z każdym, kto był czystszy, ładniej ubrany, bardziej syty, wstyd i obrzydzenie towarzyszące wakacjom z wujostwem, przeświadczenie, że jedyną możliwością wyjścia (nie tylko fizycznego, ale zwłaszcza mentalnego) poza obręb Polackville jest zanegowanie wszystkiego, co ją z tym miejscem łączy. Pokazać ją w sposób, który będzie budził raczej współczucie, niż sympatię, a jej środowisko… czy realistycznie, zdania mogą być podzielone.

Pisujący do miesięczniku „Pomerania” Lech Bądkowski, który powieść Henley czytał po angielsku kilka lat wcześniej, nim ukazała się po polsku, zauważył, że „jej Kanadyjczycy o polskim rodowodzie, to w sumie tłum prymitywny, ciemny, nieokrzesany, zapijaczony, brutalny” i dodał dość kąśliwie, iż „nagromadzenie czerni i okrucieństwa do stanu omal nieprawdopodobnego, a bodaj i absurdalnego widocznie jakoś satysfakcjonuje albo podnieca czytelnika północnoamerykańskiego; zapewne też sprzyja sukcesowi autorskiemu”[8]. Ale co by tam miało być nieprawdopodobnego? Całe pokolenia, które nie chcą – a nie chcą dlatego, że nie potrafią – żyć lepiej, niż ich przodkowie? Robotnik-alkoholik, który bije żonę i rzuca w nią patelnią z ziemniakami? Zahukana kobieta, która nie dojada, bo kiedy mąż i synowie najedzą się do syta, zostaje jedynie tyle, że może wybierać: czy odjąć od ust sobie, czy młodszym dzieciom? Wujcio, który napastuje dziewczynkę, doskonale wiedząc, że ta ze wstydu nic nikomu nie powie? Uwaga o mieszkańcach Polackville biorących udział w wyborach: „Przywieźć ich tylko, a potem dać im się napić za darmo, a zaraz wkładają odświętne garnitury, przestają pracować i zachowują się tak, jakby to był ten jeden dzień w życiu, kiedy bierze się ślub” [9]? A na ileż to się różni od obrazu warszawskiej dzielnicy biedoty w „Ludziach bezdomnych” Żeromskiego albo w reportażach Korczaka? Brakuje w nich tylko wujka-pedofila, ale w międzywojniu jeszcze takich tematów w literaturze nie poruszano…

Do realności więc zastrzeżeń nie mam. Do formy literackiej także; nie wiem, jak by się czytało po angielsku, ale polski przekład całkiem dobrze oddaje sposób myślenia narratorki, wykształconej, a w dalszym ciągu dalekiej od wyrafinowania intelektualnego. Jedyne, co mi nie pasuje, a może nawet nie tyle nie pasuje, co sprawia jakąś wewnętrzną przykrość, to przesłanie, jasno mówiące, że człowiekowi może się nigdy się nie udać wyjść poza ograniczenia, którym przecież sam nie jest winien. Bo gdyby Genia nie była taka dziecinna i naiwna… bo gdyby nie była taką pozerką i kłamczuchą… ale czy miała szanse wyrosnąć na kogoś innego?

Na koniec ciekawostka: wspomnianemu wcześniej recenzentowi z „Pomeranii” w żaden sposób nie udało się rozszyfrować wymowy tytułu. Pisze on: „Tytuł książki w polskim przekładzie brzmi: »Tam, gdzie kończą się wiśnie« (albo czereśnie). Może jest to idiom kanadyjski, który znaczy coś szczególnego, tylko ja nie wiem co. Jeśli zaś w powyższych słowach nie należy dopatrywać się przenośnego sensu, a widzieć tylko dosłowny — nie potrafię tytułu powiązać z treścią. Nie ma powodu tym się martwić: literatura północnoamerykańska — i nie tylko ona, ale ta bodaj najbardziej — lubuje się w efektownych tytułach lub zestawieniach słownych, które tak naprawdę niewiele znaczą, ale wydają się świeże, zaskakujące, nigdy przedtem nie słyszane, a ich sens nie odgrywa większej roli. Język angielski, co może wydać nam się dziwne, nie odróżnia wiśni od czereśni, ma na nie wspólne słowo »cherry«. Niewykluczone, że tytuł zawiera w sobie cierpkości wisienne, od której usta drętwieją; może więc proklamuje on koniec wisien, koniec cierpkiego okresu życia, przedstawionego w książce, kres złego, przebrnięcia do lepszego czasu?”[10]. Otóż „where the cherries end up” nie jest żadnym kanadyjskim idiomem („end up”, swoją drogą, nie oznacza „kończyć SIĘ”, tylko „kończyć”, w znaczeniu takim, jak mówimy: „ten to skończy w więzieniu!”, a tłumaczka, pewnie po to, żeby uniknąć mało zgrabnego kolokwializmu, zdecydowała się na najprostszy synonim: „gdzie skończą wisienki” = „co się z nimi stanie”), lecz dosłownym cytatem z wypowiedzi Geni, dotyczącym konkretnej, namacalnej sytuacji (jakiej, to pewnie wie już każdy czytelnik, który dobrnął do niniejszego akapitu). Najwyraźniej recenzent nie przeczytał powieści na tyle uważnie, by dostrzec fragment, w którym Genia marzy o przyjrzeniu się procedurze przyrządzania koktajli przez panią Montgomery-Jones i jej gości. A w domyśle: o tym, żeby już więcej nie musiała sobie wyobrażać, tylko, żeby była pewna, co się stanie z wisienkami, na razie znajdującymi się w słoiczku. A pewna być mogła tylko wtedy, gdyby były to JEJ wisienki. JEJ własne życie.

[1] Gail Henley, „Co się stanie z wisienkami”, przeł. Beata Janiżanka, wyd. PIW, 1985, s. 9.
[2] Tamże, s. 14.
[3] Tamże, s. 69.
[4] Tamże, s. 12.
[5] Tamże, s. 20.
[6] Tamże, z okładki.
[7] Tamże, s. 5.
[8] Lech Bądkowski, „Cierpkie wiśnie”, „Pomerania” nr 11-12/1979, s. 49.
[9] Gail Henley, op. cit., s. 45.
[10] Lech Bądkowski, op.cit., s. 49 (stylistyka oryginalna).


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 415
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 2
Użytkownik: yyc_wanda 24.04.2022 21:55 napisał(a):
Odpowiedź na: Czytałam tę książkę, kied... | dot59Opiekun BiblioNETki
„End up” ma kilka znaczeń. Jednym z nich, ale nie jedynym jest „skończyć” (finish/finish up). Ale równie popularnym, a może nawet bardziej popularnym jest używanie tego słowa w zanaczeniu: arrive at, wind up – czyli dotrzeć do jakiegoś miejsca, znaleźć się w jakiejś konkretnej sytuacji. Osobiście przetłumaczyłabym ten tytuł jako: Tam, gdzie są wisienki – czyli ten wymarzony dom z koktailami i wisienkami.
Dosłowne tłumaczenie: Tam gdzie skończą wisienki = czyli ich miejsce docelowe, tam gdzie się w końcu znajdą (jak ten człowiek w więzieniu).
Książki nie czytałam. Moje rozumowanie oparte jest na Twojej recenzji i na fakcie, że w oryginalnym tytule nie ma znaku zapytania. A Twoja interpretacja jest prawidłowa, dotarłaś do niej bez pomocy tytułu. Gratuluję.
Użytkownik: Margiela 25.04.2022 13:33 napisał(a):
Odpowiedź na: Czytałam tę książkę, kied... | dot59Opiekun BiblioNETki
Obiecałam sobie tę powieść dawno, kiedy przypadkiem wpadł mi w oczy jej tytuł, a pomyślałam, że jest niepokojący i jakiś przejmująco melancholijny. Recenzja jak zawsze świetnie rysuje treść, więc teraz tym większy strach mnie bierze. Przed tym przesłaniem...
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: