Dodany: 08.08.2022 21:24|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Skutki kolekcjonowania nietypowych eksponatów


Oceną przeciętną zaszczycam zwykle książki, co do których nie mam żadnych zastrzeżeń natury technicznej, ale które z jakiegoś powodu nie potrafią mnie wciągnąć, wzbudzić emocji, zainteresować, są – przynajmniej w moim odbiorze – mdłe i nudne, albo (co zdarza się znacznie rzadziej) cechują się tak dużą dysproporcją jakości poszczególnych elementów – np. fajnymi postaciami bohaterów i strasznie drętwym stylem, bystrymi spostrzeżeniami i dużą liczbą błędów językowych czy też świetnym językiem w połączeniu z bardzo powierzchownym ujęciem tematu lub bzdurną intrygą – że ocena ostateczna jest średnią arytmetyczną ocen cząstkowych. Czy któraś z tych ewentualności zaistniała przed laty, gdy oceniałam „Karty na stół”, nie pamiętałam; nie zapisałam o tej lekturze praktycznie nic prócz konkluzji, że „rozwiązanie średnio udane, z niezbyt potrzebnym akcentem melodramatycznym”, a podejrzewam, że czytałam ją w okresie, gdy kryminały stanowiły dla mnie rodzaj wyzwania, w którym najbardziej się dla mnie liczyło, bym sprawcy nie poznała za wcześnie, mając jednak szansę zidentyfikować go na podstawie zawartych w tekście poszlak. Postanowiłam ją sobie przypomnieć, zyskując tym samym jeszcze jedną okazję do spotkania z ulubionym detektywem.

Pojawia się on już w pierwszej scenie, spotkawszy się na wystawie z niejakim panem Shaitaną, człowiekiem, który od pewnego czasu intryguje i drażni londyńskie towarzystwo. I tu od razu zdziwiłam się ogromnie, jak to się stało, że przy pierwszym czytaniu przeoczyłam symboliczność tego nazwiska, tak oczywistą, jak w przypadku Harleya Quina/Arlekina: wszakże szajtan (albo szejtan – tak pisał na przykład Sienkiewicz) to arabski zły duch, diabeł – stąd polski szatan i angielski satan! A przecież, „prawdę mówiąc, cała postać pana Shaitany przyciągała oko — czego zresztą ów pragnął. Rozmyślnie starał się nadać sobie mefistofeliczny wygląd. Był wysoki i chudy, z długą i melancholijną twarzą, mocno zaakcentowanymi i czarnymi jak węgiel brwiami, wąsami o mocno wypomadowanych końcach i malutką, czarną bródką (…). Nikt nie wiedział, czy pan Shaitana był Argentyńczykiem, Portugalczykiem, Grekiem, czy też przedstawicielem jeszcze innej narodowości słusznie pogardzanej przez wyspiarskich Brytyjczyków” [1] (później dowiemy się – już po jego śmierci – że przypuszczalnie pochodził z Syrii, a przynajmniej tam miał krewnych). Demoniczny bohater wyznaje Poirotowi, że wśród licznych obiektów, których kolekcjonowaniem się pasjonuje, jest jedna kategoria zgoła niecodzienna, mianowicie… mordercy, i to tylko nieukarani, co argumentuje równie zaskakująco: „złapany morderca jest kiepskim mordercą. Drugorzędnym. Nie, ja patrzę na tę sprawę z artystycznego punktu widzenia. Kolekcjonuję tylko najlepszych! (…) Tych, którym się udało! Szczęściarzy! Zbrodniarzy, którzy wiodą przyjemne życie, na których nie padł nawet ślad podejrzenia”[2]. I oczywiście występuje z zamiarem przedstawienia słynnemu detektywowi swojego zbioru, by tak rzec, na żywo, choć Poirot nie pała entuzjazmem do tego pomysłu: „podziwiam zbrodnię doskonałą, tak jak podziwiam wspaniałego, krwiożerczego tygrysa. Stojąc na zewnątrz jego klatki. Nie wejdę do środka. Oczywiście o ile nie będzie to moim obowiązkiem. Ponieważ, widzi pan, panie Shaitana, tygrys może skoczyć…”[3]. Wydaje się, że sposób, w jaki „kolekcjoner” zamierza to zrobić, zapraszając na przyjęcie „czterech »łapsów«, że tak powiem — i czterech morderców!”[4], eliminuje takie zagrożenie. A jednak tygrys… hm… albo może raczej jadowity gad, bo wszystko rozgrywa się po cichutku, bez użycia siły… atakuje. Skutecznie. Uśmiercając gospodarza w pomieszczeniu, w którym prócz niego znajduje się tylko czworo brydżystów, tak zaabsorbowanych rozgrywką, że – jak potem wszyscy zgodnie twierdzą – żadne z nich absolutnie niczego podejrzanego nie zauważyło (co oczywiście nie może być prawdą – wszak ręka zadająca śmiertelny cios nie wychynęła z kominka czy z podłogi, tylko musiała należeć do kogoś spośród czworga „eksponatów”). Tym bardziej nic nie słyszała grająca za ścianą druga czwórka, złożona z Poirota, nadinspektora Battle’a, pułkownika Race’a i pani Oliver (ona jedna nie zwalcza przestępczości w sposób czynny – jest jednak uważana za swego rodzaju ekspertkę w sprawach zbrodni, będąc autorką paru tuzinów powieści kryminalnych). Ci ostatni mają za to pewność, że przynajmniej jedna osoba z tamtych czworga – jowialny doktor Roberts, wytworna i powściągliwa pani Lorrimer, niespokojny duch major Despard (który uważa, że „jeżeli ktoś za motto ma »przede wszystkim bezpieczeństwo«, to ma tyle z życia, że równie dobrze może od razu położyć się do trumny” [5]) czy może bojaźliwa panna Meredith? – musi mieć na sumieniu czyjeś życie i tak się wystraszyła ujawnienia tego faktu, że gotowa była znów zabić. A jeśli zrobiła to drugi raz, może spróbuje trzeci?... Zatem czworo „łapsów” wystawia do wyścigu z umysłem mordercy swoje mocne strony: Poirot bezcenne szare komórki, Battle – skrupulatność, Race – umiejętność zbierania informacji, zaś jedyna w tym gronie kobieta, Ariadna Oliver – wyobraźnię i intuicję. Oczywiście, sprawiedliwości stanie się zadość, choć po drodze samozwańczy zespół śledczy niejeden raz zostanie trochę zbity z tropu…

Rozwiązanie nie do końca pamiętałam i właściwie nie wiem, czemu określiłam je wtedy jako „średnio udane”. Czy wydała mi się nieprawdopodobna sytuacja, w której w jednym miejscu zbierają się cztery osoby z (przynajmniej teoretycznie) obciążonymi sumieniami i więcej, niż jedna z nich dokonuje kolejnego przestępstwa? Czy wytłumaczenie, w jaki sposób któreś z tych przestępstw popełniono? Czy podpadł mi brak wyjaśnienia, w jaki sposób Shaitana pozyskał informacje o całej czwórce? Czy może raczej końcowy akcent melodramatyczny, gdzie los nagradza jedynego w gronie podejrzanych człowieka, który wcześniej nikogo nie skrzywdził celowo? Nie mam pojęcia. I w zasadzie jest mi wszystko jedno, bo jest to tylko dowód, jak bardzo subiektywne mogą być oceny lektur i jak czasem warto sobie taką nisko ocenioną książkę powtórzyć.

Zwłaszcza, jeśli w międzyczasie zaczęło się doceniać walory, na które się wcześniej nie zwracało uwagi – a którymi w przypadku powieści Lady Agathy są: kapitalne typy ludzkie, wraz ze szczegółami materialnymi i obyczajowymi składające się na niepowtarzalny klimat opisywanych środowisk, i dyskretna ironia, z jaką portretowani są jej bohaterowie, czy to pozytywni, czy negatywni, czy neutralni. Popatrzmy, jak uroczo przedstawia czytelnikom jednego z „łapsów”: „Patrząc na niego miało się wrażenie, że nadinspektor Battle został wyciosany z drewna, co więcej, że drewno to pochodziło z okrętu wojennego” [6], a on sam do swojej charakterystyki dodaje: „Żadnych fanaberii. Solidny i trochę tępy oficer — oto moja wizytówka” [7], gdybyśmy jednak mieli wątpliwość, że to tylko poza, da nam to do zrozumienia dowcipna riposta, zaserwowana przezeń pani Oliver na kolejną jej wzmiankę o kobiecej intuicji:
„(…) Gdybym była panem, nadinspektorze, aresztowałabym go natychmiast.
– Na pewno byśmy to zrobili, gdyby kobieta stała na czele Scotland Yardu! – powiedział nadinspektor, a w jego obojętnych zazwyczaj oczach pojawił się błysk. – Ale, widzi pani, ponieważ kierownicze stanowiska zajmują tylko mężczyźni, musimy być ostrożni. Musimy poruszać się powoli” [8].
W panią Oliver, co nie jest tajemnicą, autorka włożyła sporo siebie, obdarzając ją swoim zamiłowaniem do jabłek, a także – najpewniej – swoimi doświadczeniami z prowadzenia samochodu („Nie wiadomo dlaczego projektanci nowoczesnych samochodów zakładają, że pod kierownicą znajdują się zawsze szczupłe, zgrabne nóżki sylfidy. I do tego jeszcze ta moda na niskie siedzenia! Wskutek tego kobieta w średnim wieku, mocnej budowy, aby wstać z siedzenia kierowcy, zmuszona jest do nadludzkich wysiłków”[9] – chociaż już nie do końca swoim podejściem do twórczości (czyż sama powiedziałaby: „jakie ma to znaczenie, że pomylę stopnie policyjne albo napiszę rewolwer zamiast pistolet czy gramofon zamiast dyktafon i użyję trucizny, po której ofiara wypowiada jedno zdanie i umiera”[10]? Co to, to nie! Do szczegółów przywiązywała przecież dużą wagę). Co ciekawe, w dorobku bohaterki umieściła tytuł powieści, którą sama stworzyła dopiero parę lat później („Ta, która napisała »Noc w bibliotece«?”[11]).

Patrząc na te wszystkie postacie – a także na przykład na scenkę indagowania pokojówki Elsie przez sierżanta O’Connora czy też na wybieg z pończochami, który Poirot stosuje w celu… no, powiedzmy, że potwierdzenia domysłów co do charakteru jednej z podejrzanych osób – momentami można zapomnieć o samej intrydze. Wiem, że nie wszystkim to pasuje, ale mnie się ogromnie podoba. A ocena podskakuje o pełne dwa punkty w górę.

[1] Agatha Christie, „Karty na stół”, przeł. Krystyna Bockenheim, wyd. Wydawnictwo Dolnośląskie, 2004, s. 8-9.
[2] Tamże, s. 10.
[3] Tamże, s. 12.
[4] Tamże, s. 31.
[5] Tamże, s. 106.
[6] Tamże, s. 14.
[7] Tamże, s. 80.
[8] Tamże, s. 32-33.
[9] Tamże, s. 93.
[10] Tamże, s. 65.
[11] Tamże, s. 17.



(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 203
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: