Dodany: 05.10.2022 22:34|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Kogo przypływ wyniesie, a kogo pochłonie?


Ponieważ nieprzeczytanych dotąd powieści Lady Agathy zostało mi już bardzo mało, postanowiłam sobie spotkania z jej twórczością przedłużyć za pomocą tych utworów, po których czytaniu – na ogół mającym miejsce pięć, sześć lub więcej lat temu – zostały w moich papierach tylko krótkie notatki.
Jako pierwszą postanowiłam sobie odświeżyć „Porę przypływu”. Jej tytuł na pierwszym rzut oka kojarzy się ze scenerią nadmorską, jednak – kto już czytał, to wie – w tym przypadku nie ma związku z geograficzną lokalizacją miejsca akcji, będąc jedynie metaforą. Użył jej swego czasu słynny rodak autorki, William Szekspir, w dramacie „Juliusz Cezar”, Christie zaś nie tylko uczyniła stosowny cytat mottem powieści, ale też włożyła go w usta Poirota, wykładającego komisarzowi Spence’owi szekspirowski charakter zaistniałej sytuacji.

A rzeczy mają się tak: w roku 1944, gdy na Londyn spadają nieprzyjacielskie pociski rakietowe, jeden z nich trafia w dom zamożnego przedsiębiorcy, Gordona Cloada. Z katastrofy uchodzą z życiem tylko dwie osoby: dopiero co poślubiona żona właściciela i jej brat. Herkules Poirot słyszy w klubie intrygującą opowieść o wcześniejszych losach ocalałej młodej damy, co pewnie z czasem puściłby w niepamięć, gdyby niespełna półtora roku później nie zgłosiła się doń bratowa nieboszczyka Cloada, niewiasta co najmniej ekscentryczna (żeby nie powiedzieć: zbzikowana), twierdząc, iż otrzymała od duchów nakaz zawiadomienia Rosaleen Cload, że jej pierwszy mąż, Robert Underhay, uważany za zmarłego, jednak żyje. A osobą, która jej zdaniem powinna go odnaleźć, jest właśnie Poirot. Detektyw – dowiedziawszy się, że na pokrycie kosztów działań mógłby liczyć dopiero po sfinalizowaniu zadania, a i to nie na pewno – odmawia. I niebawem wyczytuje w gazecie, że w wiosce, z której przyjechała Kate Cload, zmarł nagle mężczyzna o personaliach skądś mu już znanych…

Zanim Poirot osobiście wkroczy do akcji, czytelnik zyskuje sposobność spojrzenia na sytuację oczyma osób bezpośrednio w nią zaangażowanych. A tych jest niemało, bo świętej pamięci Gordon Cload był człowiekiem zarówno majętnym, jak też mającym mocno rozwinięte uczucia rodzinne, i nigdy nie zostawiał bez pomocy potrzebującego krewniaka, mniejsza o to, czy chodziło o dołożenie się do remontu domu, sfinansowanie edukacji dziecka czy spłacenie niemądrze zaciągniętych długów. Nikt nie wątpił, że tak będzie jeszcze długo – wszak miał dopiero nieco ponad sześćdziesiąt lat i cieszył się doskonałym zdrowiem – a gdy jego życie dobiegnie kresu, bracia i siostra wraz ze swym potomstwem zostaną zabezpieczeni stosownymi legatami. Tymczasem przez jego niespodziewany ożenek testament uległ unieważnieniu, nowego nieboszczyk spisać nie zdążył, więc cały majątek przypadł żonie. Jednakże, gdyby tak się okazało, że pierwszy mąż Rosaleen wciąż żyje, jej małżeństwo z Gordonem byłoby nieważne, zatem nie miałaby prawa odziedziczyć po nim ani funta. Trudno więc się dziwić, że każdy członek rodziny Cloadów dałby wiele za udowodnienie tego faktu. Ale gdy tajemniczy nieznajomy, przedstawiający się jako Enoch Arden i twierdzący, że ma wieści o Underhayu, zostaje znaleziony martwy, sprawy jeszcze bardziej się komplikują…

Zabójstwo domniemanego Enocha Ardena nie jest jedynym przestępstwem, jakie w tej powieści zostaje popełnione, a mylne tropy pojawiają się prawie do samego końca (bo chociaż niektórych zagadkowych elementów można się domyślić, jest ich za mało, by poprawnie złożyć z nich całą układankę). Sama jednak intryga to jedynie część przyjemności, na jaką można liczyć podczas lektury. Bo co najmniej równie ważne są – jak to zwykle u Lady Agathy – doskonale nakreślone tło społeczno-obyczajowe oraz wyraziste portrety psychologiczne bohaterów.

Szczególną uwagę poświęciła autorka zmianom spowodowanym przez wojnę, zarówno w sferze materialnej („…pralnia to dziś problem! Do nas nikt nie zajrzał przez bite cztery tygodnie. Nie mamy w domu ani jednego czystego ręcznika. Żona musi prać własnoręcznie moją bieliznę osobistą!”[1] – utyskuje komisarz Spence), jak i duchowej („Atmosferę przesycają fale jakichś uczuć… jak gdyby silny prąd elektryczny… Czego? Nienawiści? Czy to istotnie może być nienawiść? No, w każdym razie coś destrukcyjnego… coś podobnego występuje wszędzie! – przyszło jej nagle do głowy. – Zauważyłam to zaraz po powrocie do kraju. Zła wola. Nieżyczliwe uczucia. Na każdym kroku: w pociągach, autobusach, pośród robotników, urzędników, a nawet ludzi zatrudnionych na farmach. Pewno podobnie dzieje się w kopalniach i wielkich zakładach przemysłowych. Zła wola” [2] – zauważa Lynn Marchmont). Lynn, zdemobilizowana żołnierka, sama jest zresztą najoczywistszym przykładem kogoś, komu trudno się odnaleźć w powojennej rzeczywistości:
„Czy naprawdę wszyscy ludzie czują teraz tak jak ona? Czy tak właśnie wygląda najcięższa krzywda wyrządzona przez wojnę? Nie chodzi o fizyczne niebezpieczeństwa; miny na morzu, bomby spadające z nieba, suchy trzask pocisków karabinowych, gdy mknie się samochodem na pustym szlaku. Groźniejsze jest niebezpieczeństwo duchowe: wniosek, że nieporównanie łatwiej jest żyć, kiedy przestanie się myśleć. Ona sama, Lynn Marchmont, nie jest dziś tą energiczną, rozsądną, inteligentną dziewczyną, która wstępowała do wojska. Swoją inteligencję wyspecjalizowała, zwróciła w określonym kierunku. Teraz, gdy jest znów panią własnej osoby i własnego życia, przeraża ją własne lenistwo umysłowe, niechęć do stawiania i rozstrzygania problemów osobistych.
To dziwne – myślała uśmiechając się smutno – ale z warunków wojennych wyszła chyba zwycięsko tylko postać wychwalana przez gazety: »dobra gospodyni«. Ta kobieta, ograniczana przez niezliczone zakazy, nie znajdowała pomocy w kategorycznych poleceniach. Musiała planować, myśleć, improwizować, wykorzystywać cały posiadany spryt, rozwijać pomysłowość, o jaką nie podejrzewała się nigdy. Tylko ona potrafi teraz stać bez podpórki, podejmować odpowiedzialność za samą siebie i innych (…)” [3].

Zupełnie inną „szkodę wojenną” dostrzega zrzędliwa wdowa, wynajmująca pokój w gospodzie „Pod Jeleniem”:
„ – Pan cudzoziemiec? – rzuciła oskarżycielskim tonem.
– Tak, proszę pani.
– Moim zdaniem powinien pan wrócić – zagrzmiała.
– Dokąd, proszę pani?
– Tam, skąd pan przybył – warknęła i dorzuciła tonem przygany, lecz sotto voce. – Ha! Cudzoziemcy!
– To nie byłoby łatwe, proszę pani – wyjaśnił układnie mały Belg.
– Nonsens! – obruszyła się sędziwa dama. – Po to przecież prowadziliśmy wojnę, żeby wszyscy mogli wrócić na swoje miejsca i siedzieć tam spokojnie.
Poirot nie podjął dyskusji. Zdawał już sobie sprawę, że poglądy na cele wojny są różnorodne i bardzo indywidualne.
Przez pewien czas panowało w saloniku nieprzyjazne milczenie.
– Nie wiem, do czego wreszcie dojdzie – podjęła matrona. – Nie mam wyobrażenia! Co rok przyjeżdżam do Warmsley Vale i zatrzymuję się »Pod Jeleniem«. Mój maż umarł i został pochowany w tym mieście przed szesnastoma laty. Co rok spędzam miesiąc w Warmsley Vale.
– Pobożna pielgrzymka – wtrącił Poirot.
— I z roku na rok wszystko wygląda coraz gorzej. Brak służby. Jedzenie pod psem! Siekane kotlety: dobre sobie! Ja lubię przyzwoity befsztyk z polędwicy, a nie końskie ochłapy, i do tego mielone!
Mały Belg smutno pokiwał głową.
– Jedno mnie cieszy: zwinęli to lotnisko. Obrzydliwość! Hordy młodych lotników przychodziły tu z jakimiś okropnymi dziewczętami. Ładne »dziewczęta«! Nie mam pojęcia, co te dzisiejsze matki sobie myślą? Dlaczego pozwalają córkom tak się prowadzić? Naturalnie to wina rządu, który mobilizuje kobiety do fabryk. Wolne są tylko matki niemowląt. Także pomysł! Każdy potrafi upilnować niemowlę. Niemowlę nie będzie ganiać za żołnierzami. A kto naprawdę potrzebuje opieki matki? Dziewczyna od czternastu do osiemnastu lat. Tylko matka może zrozumieć, co takiej grozi. Żołnierze! Lotnicy! To pannicom w głowie i nic więcej! Amerykanie! Murzyni! Polacy!
Sędziwa dama rozkasłała się z irytacji, a gdy przyszła do siebie, poczęła mówić dalej. Własne słowa podsycały to sprawiające jej przyjemność, zbożne oburzenie. A Poirot służył za niemy cel.
– Dlaczego obozy wojskowe odgradza się drutem kolczastym? Aby żołnierzy nie dopuścić do dziewcząt? Nie! Aby dziewcząt nie dopuścić do żołnierzy! Wszystkie mają bzika na punkcie mężczyzn. A jak się ubierają! Spodnie, dobre sobie! Niektóre idiotki noszą nawet szorty. Nie paradowałyby w szortach, gdyby mogły zobaczyć, jak wyglądają z tyłu.
– Przyznaję pani słuszność, madame, zupełną słuszność.
– A na głowach co mają? Uczciwe kapelusze? Nie! Jakieś pozwijane szmaty. No i te wypacykowane twarze! Nic tylko szminka i puder. Na ustach jakieś kolorowe obrzydlistwo! Lakierowane paznokcie nie tylko u rąk, ale także, wstyd powiedzieć, u nóg!
Matrona zrobiła wojowniczą minę i z wyczekującą, miną spojrzała na słuchacza. Poirot westchnął, pokiwał głową.
– I do kościoła chodzą bez kapeluszy – ciągnęła dama – czasami nawet bez tych tam apaszek. Na głowach nic nie mają, tylko paskudne, kołtuniaste, ondulowane włosy. Włosy: dobre sobie! Ja mogłam usiąść na włosach, jak byłam młoda!
Poirot spojrzał na siwostalowe sploty i wydało mu się niepodobieństwem, by ta rozjuszona wiedźma mogła być kiedykolwiek młoda” [4].

Zresztą nie ona jedna jest nieprzychylna w stosunku do cudzoziemców, bo i młodego Rowleya Cloada, młodziana bardziej konserwatywnego, niż wszyscy jego stryjowie razem wzięci, rażą oczywiste atrybuty „obcego”: „długie wąsy, elegancja manekina krawieckiego, białe getry, lakierki ze spiczastymi noskami – wszystko to kolidowało z jego wyspiarskimi uprzedzeniami” [5].
Nie znaczy to, że miejscowi są wyrozumialsi wobec siebie samych: plotka, zawiść, drwina to prowincjonalny chleb powszedni. Stosunkowo niegłupiego przecież komisarza Spence’a trawi zazdrość o szersze horyzonty intelektualne podwładnego, a że chwilowo nie jest w stanie mu dorównać, powiada z przekąsem do Poirota:
„Niech pan tylko nie udaje Pytii delfickiej! – obruszył się Spence. – Ja nie wiem, co to jest Pytia delficka, ale młody Graves udaje, że wie, i wcale mu to nie pomaga w karierze policyjnej” [6],
zaś ów podwładny musi się powstrzymywać, by się nie zrewanżować demonstrowaniem swych przewag:
„Sierżant Graves chciał powiedzieć »Cherchez la femme«, ale ugryzł się w język. Miał doskonały francuski akcent, wolał więc nie denerwować tym przełożonego. Był taktownym młodym człowiekiem” [7].
Jeszcze bardziej lapidarnie ukazana jest opozycja dwóch stylów życia na przykładzie Frances Cload, wywodzącej się z rodu wprawdzie bardziej utytułowanego, ale zdecydowanie uboższego w zasady, niż mieszczański klan jej małżonka: „Frances wiedziała, że w razie braku gotówki trzeba skąpić sobie albo dokądś wyjechać i przez czas pewien żyć na koszt krewnych lub przyjaciół. Później można zaciągnąć pożyczkę… Jednakże spoglądając na męża rozumiała, że w świecie Cloadów nie stosuje się takich chwytów. Nie żebrze się, nie robi długów, nie pasożytuje na bliźnich. I odwrotnie: nie daje się jałmużny, nie udziela pożyczek, nie toleruje pasożytów”[8].

Całości dopełnia kapitalny, jak zawsze, styl narracji, niemal od początku do końca podszytej dyskretną ironią – celującą w każde nieomal zjawisko (oto dwa pierwsze zdania powieści: „Każdy klub ma swojego nudziarza. Klub Koronacyjny nie stanowił wyjątku, a fakt, że odbywał się właśnie nalot, nie wywierał wpływu na normalną procedurę” [9]) i każdą postać, bez pomijania głównego bohatera:
„Poirot nie byłby człowiekiem, gdyby zaniechał popisania się własną chwałą.
– Mam swoje metody, panie Cload – powiedział z godnością, wzorem wielkiego poprzednika, Sherlocka Holmesa” [10] – i zaprawionej równie dyskretną erudycją; oprócz wspomnianego cytowania Szekspira i odniesień do mitologii pojawia się w tekście dość czytelna aluzja do pewnego poematu A.Tennysona, a także cytat z wiersza R.L. Stevensona: „Dzielny marynarz zawinął do portu (…). A łowca powrócił z gór” [11]. Co prawda w profil osobowości kogoś, kto go wypowiada, nijak się nie wpasowuje zamiłowanie do poezji, ale tak małe uchybienie – jeśli jest to uchybienie, a nie, na przykład, zabieg celowy, ukazujący tragizm postaci stworzonej, być może, do lepszych czynów, a jednak dającej się ponieść pokusie zła – jestem w stanie Królowej Kryminału wybaczyć (tak, jak tłumaczowi, że z występujących w oryginale krzewów/drzewek złotokapu – ang. i łac. „laburnum” – zrobił jakieś dziwne „prunusy” [12]. Prunus to łacińska nazwa rodzaju, do którego należą drzewa owocowe: śliwy, wiśnie, czereśnie, brzoskwinie, morele, a także japońskie wiśnie ozdobne, ale one wszystkie kwitną wcześniej niż bez, więc chyba nie stąd to przejęzyczenie).

[1] Agatha Christie, „Pora przypływu”, przeł. Tadeusz Jan Dehnel, Wydawnictwo Dolnośląskie, 1992, s. 197.
[2] Tamże, s. 52.
[3] Tamże, s. 109.
[4] Tamże, s. 192-194.
[5] Tamże, s. 142.
[6] Tamże, s. 216.
[7] Tamże, s. 129.
[8] Tamże, s. 37.
[9] Tamże, s. 7.
[10] Tamże, s. 147.
[11] Tamże, s. 57.
[12] Tamże, s. 220

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 333
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: