Dodany: 19.10.2022 20:20|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Książka: Billie
Gavalda Anna

4 osoby polecają ten tekst.

Przyjaźń warta więcej niż złoto


Miałam czytać zupełnie coś innego, gdy przypadkiem zauważyłam na jednym z przyłóżkowych stosików kupioną dobre pięć (a może i więcej…) lat temu, a nietkniętą do tej pory powieść Anny Gavaldy, autorki, która pewnie raczej nigdy nie dostanie literackiej nagrody Nobla ani może nawet Goncourtów, ale jej twórczość ma w sobie coś takiego… że po prostu od czasu do czasu mam na nią zapotrzebowanie: na ten sposób budzenia emocji, ukazywania bohaterów, na ten niezmiernie żywy i naturalny język, w którym, jeśli ktoś klnie, to klnie dlatego, że taki jest, a nie dla demonstrowania bezpruderyjności pióra autorki.

Billie (to zupełnie niefrancuskie imię, w tym wypadku żeńskie, jest „spadkiem” po bohaterce piosenki Michaela Jacksona) też klnie. To prawda, chwilowo znalazła się w sytuacji prawie bez wyjścia – „na dnie szczeliny lodowej czy czegoś geograficznie bliżej nieokreślonego. Jakiegoś… osuwiska w Parku Narodowym Sewennów. Bez zasięgu w ciemnej dupie krajobrazu”[1] i w towarzystwie przyjaciela, który na skutek upadku do wzmiankowanej przestrzeni geograficznej doznał obrażeń znacznie poważniejszych niż ona, przynajmniej wszystko na to wskazuje – ale przecież istnieją ludzie, którzy nawet w takim położeniu nie używają słów gorszych, niż „cholera”. Na przykład właśnie ten leżący obok niej Franck (to imię powtarza się w wielu utworach Gavaldy i nie jest – jak myślałam czytając jej pierwszą powieść – z niemiecka brzmiącą, więc zapewne alzacką, lotaryńską, szwajcarską czy flamandzką mutacją François, czyli Franciszka, lecz osobnym imieniem pochodzącym od łacińskiego „francus” = „szczery”, notabene dość popularnym w pokoleniu jej bohaterów). Jemu dzieciństwo zapewniło dostęp do dóbr kultury i dość okazji do wyuczenia się form towarzyskich (co nie znaczy, że było szczęśliwe, o czym za chwilę).

Billie takich szans nie miała – bo też czego mieli ją nauczyć ludzie, wśród których się wychowała, „ludzie bez wiary, prawa, bez dumy, moralności, bez niczego, (…) na okrągło buchający dymem w nozdrza najmniejszych nawet dzieciaków, a potem strzepujący popiół z papierosów na ich szkolne zeszyty, niegodziwcy, którzy łomoczą je z byle powodu, którzy pozwalają im spać samym w nieogrzewanych przyczepach, kiedy nachodzi ich ochota wyluzować się i dymać ze wszystkimi wokół, żeby narobić jeszcze więcej dzieciaków, na które będą mogli mieć wylane etc.”[2]? Jasne, „pluć gdzie popadnie i przeklinać jak byle wywłoka”[3]. Więc gdy tak siedzi obok nieprzytomnego – przynajmniej tak jej się wydaje – Francka i prowadzi cokolwiek jednostronną rozmowę z wszechświatem, a potem z pewną szczególną gwiazdą, niejeden raz i nie dwa wplata w ten monolog zgoła wulgarne słowa. I, rzecz dziwna, zupełnie mnie to nie razi, bo jest tak szczere, tak naturalne, tak doskonale oddające osobowość tej dziewczyny, która wciąż nosi na sobie piętno swojego „czwartego świata”, trwałe „jak spartolony tatuaż: jeśli nie utniesz sobie całej ręki, to musisz z nim żyć, aż cię nie zeżrą robaki”[4].

Historia, którą opowiada, traktuje przede wszystkim o pokonywaniu własnych ograniczeń, o przekraczaniu barier, o dążeniu do szczęścia nie kosztem innych, ale z pomocą innych. Bo oto dwoje dzieciaków, „chorowity pedałek i jego Cosette z wysypiska”[5] – on wychowywany w czystym, porządnym domu „przez matkę jadącą na antydepresantach i ojca jadącego-po-wszystkich”[6] (ze szczególnym uwzględnieniem Żydów, masonów i homoseksualistów), ona w brudzie i głodzie przez ojca złodzieja i macochę alkoholiczkę – którzy pewnie w innych okolicznościach nie zamieniliby ze sobą ani słowa, a po ukończeniu gimnazjum więcej nie spotkali, dzięki wspólnemu udziałowi w inscenizacji lektury szkolnej znajduje płaszczyznę porozumienia. Billie dzięki Franckowi zaczyna mieć marzenia i je realizować, on dzięki niej nabiera przekonania, że może pójść własną drogą. Ich przyjaźń staje się czymś więcej, niż zwykłą przyjaźnią, choć nie w tym wymiarze, o którym każdy gotów pomyśleć, widząc dziewczynę i chłopaka trzymających się za ręce: przecież on nie „wyleczy się” ze swojej orientacji, a ona doskonale sobie z tego zdaje sprawę. Ale może właśnie tego im potrzeba?

Wzruszyło mnie to (w paru miejscach solidnie) i ogrzało emocjonalnie, i chwilowo nie dam sobie wytłumaczyć, że naprawdę takie rzeczy się nie zdarzają. W końcu literatura jest też po to, żeby dostarczyć czytelnikowi trochę wiary w człowieka. A jeśli do tego jest tak autentycznie, tak przekonująco i tak dobrze technicznie napisana – to wystarczy.

[1] Anna Gavalda, „Billie”, przeł. Paweł Łapiński, wyd. Wydawnictwo Literackie, 2014, s. 7.
[2] Tamże, s. 70.
[3] Tamże, s. 19.
[4] Tamże, s. 110.
[5] Tamże, s. 35.
[6] Tamże, s. 112.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 333
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: