Dodany: 01.11.2022 10:43|Autor: pawelw

Książki i okolice> Konkursy biblionetkowe

BIEGANIE W LITERATURZE - konkurs nr 262


Przedstawiam konkurs numer 262, który przygotował i poprowadzi KrzysiekJoy.


BIEGANIE W LITERATURZE

Witam,

zapraszam Was na trzeci i zarazem ostatni etap tryptyku konkursowego, którego tematem są dyscypliny sportowe wchodzące w skład morderczej konkurencji jaką jest Triathlon. Tym razem zakładamy sportowe obuwie i wybieramy się na powolny truchcik, wyczerpujący długi dystans czy też szybki sprint.

Zasady konkursu:

Punktacja:

- Do odgadnięcia przygotowałem Wam 30 fragmentów, za każdy można otrzymać 2 punkty (po jednym za autora i tytuł) , czyli maksymalnie 60 punktów.


Laureaci:

- Przy jednakowej zdobyczy punktowej, o wygranej zadecyduje kolejność nadsyłania odpowiedzi.


Podpowiedzi:

- W ramach protestu, gdyż nie rozumiem dlaczego schowek ma opcję "pokaż wszystko" a oceny nie posiadają tego udogodnienia, nie udzielam żadnych podpowiedzi dotyczących znajomości utworów czy też autorów.
- Zapytania tylko i wyłącznie na forum konkursowym. To na nim pytacie się o wszelkiego rodzaju kwestie korelacyjne czy jakiekolwiek inne. I inni uczestnicy, wraz ze mną Wam pomagają. Niech to forum z podpowiedziami odżyje.


- Wszystkie dusiołki znajdziecie w moich ocenach.


Kontakt:

Odpowiedzi tym razem proszę wysyłać tylko na PW.

- Termin nadsyłania odpowiedzi upływa: 13 listopada o godz. 23.59.


Gotowi... do startu... START!

Powodzenia.


BIEŻNIA BIEGACZY:


1.

Kiedy wystartowaliśmy, rywale narzucili mordercze tempo. Skupiłem się na sobie, na własnym tempie, i starałem się nie myśleć o ty, co robią liderzy. Pokonałem pierwszy zakręt, schowany w tłumie biegaczy dwa razy większym ode mnie. Zajmowałem mniej więcej setną pozycję i miałem naprawdę dużą stratę do prowadzącego. Gdy pokonywałem kolejne zakręty, których na tej trasie nie brakowało, nagle dotarło do mnie, że przecież jestem szybszy od większości tych chłopaków. Powoli, ale konsekwentnie zacząłem wyprzedzać rywali. Po pierwszym kilometrze przesunąłem się do pierwszej pięćdziesiątki. Po dwóch kilometrach byłem w pierwszej trzydziestce. Po przebiegnięciu trzech kilometrów, półtora kilometra przed metą, udało mię dopaść dziewiątki liderów. Cały czas pamiętałem o tym, że zdobywcy pierwszych ośmiu miejsc trafią do reprezentacji kraju. Sukces znajdował się w zasięgu ręki.
Kiedy wypadliśmy z ostatniego zakrętu, wysunąłem się przed biegacza na ósmej pozycji i znalazłem się w finałowej ósemce. Jeszcze tylko dwieście metrów. Pędziłem jak szalony, ale chłopak, którego chwilę wcześniej wyprzedziłem, wrzucił wyższy bieg i doścignął mnie. Biegliśmy łeb w łeb. Centymetry dzieliły mnie od reprezentacji. Przyspieszyłem, gnałem jak opętany, dawałem z siebie wszystko, byle tylko nie wypuścić z rąk tego cennego ósmego miejsca. Ale nie dałem rady. Miałem za słabe nogi. Pięćdziesiąt metrów przed metą przeciwnik mnie prześcignął i skończyłem bieg jako dziewiąty.
Byłem zawiedziony. Pamiętałem co Alan mówił o miejscu w pierwszej pięćdziesiątce - że to już będzie sukces - ale świadomość, iż byłem tak blisko i przegrałem na ostatnich metrach, okropne bolała. Alan czekał na mnie na finiszu. Podszedł, objął mnie i powiedział:
- Naprawdę świetnie ci poszło, M. Pamiętaj o tym. Dziewiąte miejsce to kapitalny wynik.
Posłałem mu wymuszony uśmiech. miał rację. Biorąc pod uwagę mój młody wiek i kiepskie warunki fizyczne - w porównaniu z rywalami - nie miałem prawa marzyć o tak wysokiej pozycji. A jednak nie mogłem przestać myśleć o końcówce biegu. Pobiegłem na pełnej mocy, a mimo to przegrałem.
- Biegaj tak dalej, a kiedy przyjedziemy tu za rok, na pewno wygrasz - dodał Alan. - Wiesz co, jeśli wygrasz przyszłoroczne mistrzostwa Anglii w biegach przełajowych kupię ci strój piłkarski. to chyba uczciwa propozycja, co?
Przetarłem oczy ze zdumienia.
- Poważnie?
Alan pokiwał głową.
- Jaki tylko będziesz chciał.
- Arsenalu - odparłem natychmiast.


2.

Start. Wszyscy szykują się na dobrą zabawę, na widowisko, które im zwykle serwuje, wykrzywiając twarz, dręcząc swoje ciało tak, jakby je zmuszał do każdego kroku. Lecz tym razem nic z tego. Człowiek o rysach naznaczonych strasznym cierpieniem to Emil z bieżni. Emil z maratonu to ktoś zupełnie inny. Biegnie pogodny, widać, że to co robi, nie sprawia mu najmniejszej przykrości. W połowie drogi niektórzy odpadają zniechęceni, jak ten Szwed czy Anglik, którzy do tej pory biegli obok z wywieszonymi językami. Emil posyła im pożegnalny uśmiech: Dziękuję za towarzystwo, ale teraz muszę już lecieć.
Dalej biegnie samotnie, rozkoszując się łatwością, z jaką mu to przychodzi. Utrzymuje równy krok, twarz ma pogodną, pozdrawia kibiców, witających go okrzykami, robi kilka żartobliwych gestów w kierunku kamery na użytek tych, których dziwi jego druzgocąca przewaga. Po raz pierwszy uśmiecha się podczas biegu! Szczerzy duże zęby i rozgląda się po okolicy. Jeszcze trochę i zacznie rozdawać autografy lub dzielić się wrażeniami na temat uroków fińskiego pejzażu: świerkowych zagajników i pól jęczmienia, brunatnych skał i brzóz, migocących w słońcu jezior.
Siedem kilometrów przed metą widać, że przeszkadza mu mokra od potu koszulka, podciąga ją wysoko i biegnie dalej, promienny, z obnażonym torsem. Później, gdy stadion jest już blisko, sprawdza, czy z ekspresją twarzy wszystko w porządku, by mieć pewność, że zostanie rozpoznany. Zaczyna się więc wykrzywiać, ale tylko odrobinę, to się nie umywa do zwykłego numeru z bieżni. Tylko nieznaczny, pogłębiający się dopiero przed samym stadionem grymas, który służy mu za paszport. Zapowiedziany dźwiękiem fanfar, wbiega świeżym krokiem, ku ogólnej radości funduje sobie na finiszu sprint, który nie był konieczny, i zdobywa złoty medal.


3.

Wiosną władze Ofuny sprowadziły japońskiego cywila i kazały Louiemu stanąć z nim do rywalizacji. Louie zrazu odmówił, ale powiedziano mu, że jeśli się nie zgodzi, wszystkich więźniów spotka kara. Mieli ścigać się na dystansie około dwóch i pół kilometra, trasą wokół kompleksu obozowego. Louie nie zamierzał wygrać i przez większą część biegu pozostawał daleko z tyłu, jednak im dłużej biegł, tym bardziej się przekonywał, że ciało ma tak lekkie, iż zaskakująco łatwo jest mu je nieść. Więźniowie obserwowali go z zapartym tchem, a przed finiszem zaczęli zagrzewać go do walki.
Louie popatrzył przed siebie na japońskiego biegacza i zdał sobie sprawę, że ma w sobie siłę do tego, aby go prześcignąć. Wiedział, co się stanie, jeśli wygra, ale okrzyki widzów i nagromadzenie wielomiesięcznych upokorzeń wyzwoliły w nim niespodziewaną hardość. Wydłużył krok, wyszedł na prowadzenie i przekroczył linię mety. Więźniowie wznieśli chóralny okrzyk.
Louie nie zobaczył pałki spadającej na jego czaszkę, poczuł tylko, jak świat przechyla się na bok i ginie w ciemnościach. Kiedy otworzył oczy, zobaczył niebo, obramowane twarzami współwięźniów. Było warto.
Strażnikom wydawało się, że dali mu nauczkę. Sprowadzili innego biegacza, który przyjechał ze swoją dziewczyną. Louie był gotów pokonać i jego, ale tuż przed wyścigiem rywal zwrócił się do niego uprzejmie, po angielsku, z prośbą o odstąpienie mu wygranej i zaoferował w zamian kulkę ryżu. Wyznał, że bardzo mu zależy na tym, żeby dziewczyna zobaczyła, jak wygrywa. Louie przegrał, dziewczyna była pod wrażeniem, a jego konkurent dostarczył obiecaną kulkę ryżu i jeszcze jedną, jako premię. Ta zapłata, jak stwierdził później Louie, „zrobiła ze mnie zawodowca”


4.

Po pięciu ciągnących się w nieskończoność minutach zostałyśmy w końcu wywołane i wyszłyśmy na płytę stadionu, gdzie przywitał nas ogłuszający aplauz, zaadresowany do Cambell-Brown. Wilgotność powietrza była tak wysoka, że tartanowa nawierzchnia w oddali zdawała się drżeć i migotać.
Bieżnia była taka sama jak zawsze, takiej samej jak zawsze długości, ale w moich oczach ogromniała. Dwa razy dłuższa, niekończąca się.
Przeszłam obok Veroniki Cambell-Brown: śliczna, doskonała, monumentalna jak pomnik, pachnąca jak gwiazda filmowa. Jakich perfum używa? Zdecydowany rysunek zgrabnych nóg podkreślał jeszcze wyraźniej całą ich siłę.

...

Bum.
Pistolet. Ryk tłumu.
Ruszyły jak gazele, jak ważki, jak kolibry.
Tak szybkie...
Oderwały się od bloków tak prędko, że nawet nie zdążyłam tego zarejestrować wzrokiem.
Już w pierwszym momencie zrozumiałam, że przegrałam wyścig. Z każdym krokiem dystans między mną a nimi się powiększał. Nieubłaganie. Moje konkurentki śmigały w powietrzu, z tyłu wyglądały jak pędzące na wietrze źrebaki.
Biegłam dalej. Podniosłam głowę i dałam z siebie wszystko.
Byłam jeszcze na zakręcie, kiedy pozostałe już wyrównywały oddech za metą.
Drugą połowę dystansu przebiegłam sama. Jednak na ostatnich pięćdziesięciu metrach stało się coś nieoczekiwanego.
Część widowni wstała z miejsc i zaczęła klaskać. Jednocześnie. Dopingowali mnie, wykrzykiwali moje imię, zachęcali mnie. Tak samo jak w dniu mojego pierwszego zwycięstwa na stadionie Koonis. Tyle, że tym razem ten dźwięk, był ogłuszający.
Wolałabym, żeby tego nie robili. Żeby nie spostrzegli, że tak bardzo odstaję od pozostałych.
Przebiegłam linię mety niemal dziesięć sekund po najszybszej, Veronice Cambell-Brown.


5.

Cisnąłem ostro, żeby dogonić tych na przedzie, i wkrótce znalazłem się tuż za nimi. Wiedziałem, że niedługo zacznie się długi odcinek biegnący między skałami, a także pamiętałem, jak lekko biegł Julian na podobnym terenie pierwszego dnia. Nie chciałem, żeby znów oddalił się ode mnie, więc minąłem trzeciego i czwartego biegacza, a potem Juliana i Tommy'ego.
Dobrze było znowu być na przedzie. Czułem moc w nogach, biegłem z wysoko uniesioną głową. Słyszałem, że odległość między mną a tamtą czwórką zwiększa się z każdą minutą. Byłem w stanie biec szybko, a za każdym razem, gdy zaczynałem odczuwać zmęczenie, wystarczyło, że zerknąłem na G. Mała suczka nic nie wiedziała o technikach biegania ani o strategii wyścigu. Nie wiedziała nawet, jak daleko zamierzam dobiec tego dnia. Po prostu biegła. Biegła, bo do tego została stworzona.


6.

Czasem gdy gram przed kamerami, wstydzę się swoich wyuczonych niegdyś zachowań – dotykania uszu, dłubania w nosie, mrugania. To jest okropne i mnie przytłacza. Ale snooker i bieganie mają również wiele wspólnego. W obu tych dyscyplinach jesteś zdany wyłącznie na siebie. To od ciebie zależy, czy będziesz zawiedziony, czy staniesz w blasku chwały. To sporty na wskroś indywidualne.
W snookerze chodzi jednak o technikę, podczas gdy bieganie to krew, flaki, potężna determinacja i sztuka znalezienia w sobie czegoś, co pozwoli ci jechać dalej. Po każdym wyścigu, gdy ledwo żywy przekraczasz linię mety, wmawiasz sobie, że już nigdy nie doprowadzisz się do takiego stanu. Ale robisz to za każdym razem. Piekielny ból przeszywa twoje ciało, a ty zastanawiasz się, jakim cudem dobiegłeś do końca. To cecha niemal wszystkich biegaczy – nawet tych, którzy sprawiają wrażenie, że wygrywają łatwo, szybko i przyjemnie. A gdy już widzisz swój wynik, otrzymujesz nagrody i pochwały, wszystko staje się warte tych cierpień.
Jak wspomniałem, pokonanie pierwszej w moim życiu 10-kilometrowej trasy zajęło mi 39 minut. Kolejne biegi były już o wiele szybsze – jedną milę potrafiłem przebiec w nieco ponad sześć minut. Kolejnym wyzwaniem było więc pokonanie tej granicy. Ten cel stał się moją obsesją. 5 minut 50 sekund – oto rezultat, o którym marzyłem.
Pamiętam 10-kilometrówkę w Southend. Zacząłem fatalnie. Moje nogi były jak z waty, bo poprzedniego dnia zaliczyłem bibę. Niezbyt ostrą, ale wypaliłem kilka blantów, co nazajutrz przyniosło swój skutek. Czułem się ospale. Po pierwszych trzech milach spodziewałem się totalnej klęski, ale w drugiej części dystansu odżyłem. Ostatecznie wykręciłem rekord życiowy – na metę wpadłem po 36 minutach i 30 sekundach. Mimo tego byłem wściekły – do złamania granicy sześciu minut na milę zabrakło naprawdę niewiele.
Potem stanąłem do przełajowego wyścigu na 8,5 mili w Essex. Zająłem 27. miejsce, co – uwierzcie – było całkiem dobrym wynikiem. Pod koniec trasy czułem się już wyssany z energii, całkowicie wyczerpany. Odpłynąłem. Byłem gotów zasnąć nawet na stojąco. Ale wszyscy gratulowali dobrego występu, twierdząc, że pokazałem się z dobrej strony.
Największym biegowym wydarzeniem, w jakim wziąłem udział, był wyścig przełajowy w Południowej Anglii. Na starcie stanęli najlepsi na kontynencie – faceci biorący udział w zawodach w całej Europie i na mistrzostwach świata. W 1200-osobowej stawce osiągnąłem 180. rezultat. Na mecie stara śpiewka: "Już nigdy więcej, mam tego dosyć", bo trasa była naprawdę wymagająca, według moich przyjaciół najtrudniejsza w mojej dotychczasowej przygodzie z bieganiem. Trzymilowa pętla wokół Parliament Hill, którą trzeba było pokonać trzykrotnie, była najeżona ciężkimi podbiegami. Pokonanie jej zajęło mi ponad godzinę. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że to naprawdę wielkie osiągnięcie.


7.

Świadomość istnienia kenijskich biegaczy po raz pierwszy dociera do mnie w połowie lat osiemdziesiątych, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy zaczynam trenować w klubie. Kenijczycy niespodziewanie objawiają się liczną grupą w świecie biegania, zdominowanym w moich oczach przez Brytyjczyka Steve'a Crama i Marokańczyka Saïda Aouitę. Jestem wielkim fanem obydwu zawodników - Crama, wysoko podnoszącego nogi i biegającego wręcz majestatycznie i Aouity, robiącego miny i machającego ramionami, świetnie sobie radzącego na każdym dystansie, od krótkich, szybkich ośmiuset metrów aż po dziesięć kilometrów.
Podczas igrzysk olimpijskich w Seulu w 1988 roku górą są Kenijczycy, wygrywając wszystkie biegi mężczyzn na średnim i długim dystansie - z wyjątkiem jednego - i zdobywając wszystkie złote medale - z wyjątkiem jednego. Największe wrażenie robi na mnie ich sposób biegania. Popularny pogląd jest taki, że najbardziej wydajną metodą, zwłaszcza przy dłuższych odległościach, jest bieg równym tempem, i rzeczywiście w większości wyścigów tak to wygląda. Tymczasem Kenijczycy podchodzą do sprawy nieszablonowo. Od samego początku gwałtownie przyspieszają, po czym nagle zwalniają, albo zaraz od startu zaczynają pędzić w szalonym tempie. Podoba mi się, jak ich styl budzi zdumienie sprawozdawców sportowych, którzy zawsze powtarzają, że Kenijczyk biegnie za szybko, po czym okazuje się, iż ten jeszcze przyspiesza.


8.

Maraton odbywał się w niedzielę, 9 sierpnia. Na starcie stanęło pięćdziesięciu sześciu zawodników, którzy mieli biec na oczach tłumu szacowanego na milion widzów, zgromadzonego wzdłuż 42-kilometrowej trasy okrążającej przedmieście Grunewald. Wśród rywali Sona był Carlos Zabala, Argentyńczyk, który w roku 1932 w Los Angeles ustanowił olimpijski rekord z czasem 2:31.36 - około pięciu minut wolniej niż wynosił nieoficjalny rekord świata Sona. Kolejne zagrożenie stanowili trzej Finowie - Tamila, Muinonen i Tarkianen - uchodzący za niebezpiecznie przebiegłych. Czarnym koniem wyścigu był natomiast Anglik Ernest Harper, górnik z Shefield, który jako trzydziestoczterolatek był najstarszym z jego uczestników.
Natychmiast po starcie na stadionie Zabala oderwał się sprintem od grupy, jakby chciał jak najszybciej dowieść swej wyższości. Na 12 kilometrze jego przewaga wynosiła już półtorej minuty i wyglądało na to, że zdecydowanie pobije rekord świata. Za nim biegł Son oraz smukły Harper, którzy stanowili osobliwą parę. Na półmetku Harper ustawił się tuż za Sonem i obaj biegacze szeptali do siebie nawzajem słowa zachęty i rady. "Harper wciąż powtarzał mi, bym nie martwił się Zabalą - powiedział Son po wyścigu - ale pozwolił mu wyczerpać siły. Tak więc nie zwracaliśmy uwagi na niego ani na innych rywali i ustaliliśmy sobie własne tempo". Mimo wszystko, jak wspominał Son, było to bolesne doświadczenie: "Ludzkie ciało ma ograniczone możliwości. Potem kontrolę musi przejąć serce i duch". Harper dotrzymywał mu kroku, z zaciętym wyrazem na twarzy.
Wysiłki Sona przyniosły owoce. On i Harper zrównali się z Zabalą na dwudziestym ósmym kilometrze. Argentyńczyk nie wierzył własnym oczom, tak pewny był już swego rychłego zwycięstwa. Po zaledwie stu metrach został w tyle, a trzy kilometry później zasłabł. Finowie także byli zaskoczeni, zwłaszcza gdy w pewnym punkcie trasy ujrzeli Koreańczyka i Anglika biegnących powrotną pętlą w ich stronę. Ich taktyka trzymania się w gromadzie okazała się nieskuteczna i teraz mieli o wiele za dużo do nadrobienia. Mimo wszelkich starań nie byli jednak w stanie odebrać prowadzenia biegnącemu bez skarpetek Sonowi.
Koreańczyk pojawił się ponownie na Stadionie Olimpijskim niespełna dwie i pół godziny od jego opuszczenia. Był sam, a jego drobna postać zdawała się wręcz maleńka wobec ogromu budowli. Jego twarz była pozbawiona wyrazu, nie zdradzając żadnych oznak olbrzymiego wysiłku. Zdawało się wręcz, że ma jeszcze zapas energii, gdyż ostatnie 100 metrów pokonał w dwanaście sekund. Przekroczył linię mety z czasem 2:29.19, ustanawiając nowy oficjalny rekord świata. Dwóch działaczy podbiegło do niego z kocem, pod którego ciężarem pod Sonem ugięły się nogi. Harper zjawił się dwie minuty później, z twarzą wykrzywioną bólem, jaki sprawiał mu pęcherz, i z butem wypełnionym krwią. Runął na trawę, a działacze rzucili na niego stos obowiązkowych koców. Zaledwie dziesięć sekund za nim na stadion wbiegł nieoczekiwanie Nam Sung Yong, inny Koreańczyk, który zdołał przechytrzyć trójkę Finów.



BIEŻNIA NOBLISTÓW:


9.

Księżycowa poświata opadła
na murawę, drzewa i mokradła…
„O wyścigach czyś słyszała już,
w których zdobyć nagrodę myślałem?”
„Nigdy! – rzecze M. z zapałem;
i z serduszkiem od szczęścia nabrzmiałem
słucha Wicka, przysiadłszy się tuż.

„Te wyścigi - zaczął - po naradzie
urządzono w Nîmes, na Esplanadzie,
W Nîmes, Mirejo!... Tłum gęstszy nad śnieg
przybył wiedząc, na co się zanosi.
A tymczasem liczni przetowłosi
zawodnicy, bez kubraków, bosi,
już przed chwilą rozpoczęli bieg.

Wtem widzowie znienacka dostrzegą
Lagalanta… Lagalanta! tego,
Co jest królem biegaczy; i tyś
wszak musiała słyszeć jego imię.
Szczęście zawsze mu sprzyja olbrzymie,
bo nie tylko u nas, lecz i w Rzymie
najśmiglejszych zmagał nie od dziś.

Takiej nogi, takich ud kolosa
nie miał chyba nawet Jan de Cossa.
W domu pełno ma cynowych mis
z wyrzniętymi nazwami swych biegów;
wstęg na ścianie ma kilka szeregów,
tak złocistych, jak gdyby z ich ściegów
blaskiem słońca snop promieni trysł…

Więc zwiesili głowiny chłopaki
i z powrotem wkładają kubraki:
z Lagalantem nie śmią biec. - Do Nîmes
przygnał krowy Krzyk (miał ten przydomek
taki sobie Tomek-Niewiadomek,
powsinoga, ale nie ułomek)
i on jeden chce się ścigać z nim.

Mnie, com był tam przypadkiem, coś sparło
i na całe jak nie wrzasnę gardło:
"My też biegać umiemy!" O jej!
Ledwiem rzekł to, już mię ciżba pili:
"Ruszaj!" Ja zaś nigdy do tej chwili
nie biegałem, chyba ot, pół mili,
gdym przepiórki gonił pośród kniej.

Lecz się słowo rzekło, trudna rada.
A Lagalant widząc mnie, powiada:
"Cóż mój mały, jeśli chcesz, to gnaj!"
I to mówiąc, do biegu napina
ud swych mięśnie, twarde jak sprężyna;
dziesięć dzwonków zaś brzęczeć zaczyna,
które zdobią mu spodenek skraj.

By dech zwolnić, każdy do ust bierze
pręt brzeziny; potem ręce szczerze
uścisnęlim sobie wszyscy trzej.
Do wyścigu sama dusza rwie się,
ledwie ustać możemy na kresie,
niecierpliwość, zda się, nas poniesie.
Wreszcie - sygnał. Boże, litość miej!...

Po równinie gnamy jak wariaci.
Prędzej! prędzej! Włos nam się kudłaci,
łeb paruje, ziemia dudni... Och!
Jak kowalski miech się człek zasapał,
ale taki opętańczy zapał,
taki rozpęd szalony nas złapał,
że tłum myślał: zetrą metę w proch.

Wtem się naprzód wysadzam zwycięsko.
I to właśnie było moją klęską!
W chwili bowiem, kiedy miałem już -
cały mokry, zdyszany, zziajany,
półprzytomny i bielszy od ściany -
tamtych dwóch obu prześcignąć... o rany!
Bęc! jak długi nosem wyrżnę w kurz.

Tamci dwaj zaś - niby owe konie,
co malują je w Aix na kartonie -
sadzą, sadzą.... Nasz marsylski ćwik,
imć Lagalant, był już pewien swego.
Nie przeczuwał nieboraczek, że go
spotka zawód i że mu kolegą
będzie odtąd nasz wioskowy Krzyk!

Przy ogromnych tłumów głośnej wrzawie,
już o metę oparli się prawie.
Gdybyś mogła widzieć Krzyka skok!...
Niech cię kule! Bo, nie przymierzając,
żaden jeleń, żaden jeszcze zając
tak nie sunął, przed sforą czmychając.
mój Lagalant rwie, rycząc jak smok...

Uwieńczony chwałą. Krzyk nasz młody
słup obłapia, gdzie wiszą nagrody;
ludzie istny przypuszczają szturm,
każdy pyta, skąd rodem i kto to;
w słońcu misa jarzy się jak złoto...
I cynową misę Krzyk nasz oto
otrzymuje przy fanfarach surm"


10.

Jaki to żal! Co prawda na Olimpiadzie w Rzymie raz jeszcze wystąpiła drużyna ogólnoniemiecka, ale u Adidasa ostatecznie doszło do rozpadu. A stało się to z powodu Hary’ego. Nie w tym rzecz, by jego zamiarem było wywołanie kolejnej kłótni między braćmi, ale mimo to zaostrzył nasz konflikt, choć w interesach już dużo wcześniej poszliśmy osobnymi drogami, ponieważ mój brat także tutaj, w pobliżu Fürth, otworzył konkurencyjne przedsiębiorstwo Puma, nie dorównując jednak choćby w przybliżeniu wynikom produkcyjnym Adidasa.
Zgadza się: obie firmy opanowały światowy rynek obuwia do lekkoatletyki i piłki nożnej. Ale prawdą jest także, że Armin Hary wygrywał nas przeciwko sobie nawzajem, idąc na start swych rekordowych biegów raz w pantoflach Adidasa, to znów w panto¬flach Pumy. Płaciły za to obie firmy. Na przykład w Rzymie biegał w pantoflach mojego brata, a potem, gdy po bajecznym biegu zdobył złoto, na podium dla zwycięzcy stanął w adidasach. Tymczasem to ja już po zuryskim rekordzie świata wynoszącym dziesięć sekund umieściłem jego sprinterskie pantofle w naszym muzeum i opracowałem przyszłościowy model „9,9”, żeby Hary mógł stanąć w Rzymie na starcie w tym właśnie obuwiu.
Żal, że dał się podkupić mojemu bratu i że w sposób typowy dla naszego rodzinnego konfliktu zaraz po złotych triumfach - Hary był pierwszy także ze sztafetą cztery razy sto metrów — przedstawiono prasie sportowej osiem modeli Pumy z jego podpisem. Zaczęło się od „Startu Hary’ego” i „Finiszu Hary’ego”, a skończyło się na „Zwycięstwie Hary’ego”. W rzeczy samej nie wiem, ile Puma musiała za to wybulić.
Dzisiaj zaś, kiedy na zmianę czegokolwiek i pojednanie jest za późno, kiedy firma przeszła w ręce zagranicznych właścicieli, mój brat nie żyje i wszelka wrogość została pogrzebana, wiem z bolesną jasnością, że z tym chłopakiem, słusznie nazywanym pędziwiatrem, obaj nie powinniśmy byli nigdy się zadawać. Rachunek za naszą szczodrobliwość wylądował niebawem na biurku. Ledwie nasz biegacz ustanowił zatwierdzony w końcu rekord świata, dopadły go skandale. Już w Rzymie w związku ze sztafetą rozgrymaszony szczeniak popadł w konflikt z działaczami. W rok później jego sprinterska kariera na dobrą sprawę dobiegła końca. Zabłysnął i zgasł jak kometa. E tam, to nie wypadek samochodowy, jak mówiono, lecz poważne wykroczenia przeciwko regułom amatorstwa były powodem. A my - Adidas i Puma - jakoby sprowadziliśmy biednego chłopaka na złą drogę. To jest oczywiście bzdura, aczkolwiek muszę przyznać, że mój przyzwoity pan brat zawsze umiał podkupywać biegaczy — nie oglądając się na koszty. Czy to Fütterer, Germar czy Lauer, żadnemu nie przepuścił. Lecz z Harym noga mu się powinęła, chociaż jestem zdania, że komisja dyscyp-linarna wyrokowała nazbyt małostkowo, uniemożliwiając temu niezrównanemu fenomenowi krótkich dystansów - nawet czarny Jesse Owens z uznaniem ściskał dłoń białego Armina Hary’ego - odnoszenie dalszych zwycięstw i bicie nowych rekordów.
Obstaję przy swoim: żal! Mimo że droga życiowa tego biegowego geniusza wskazuje, jak niewystarczający był podkład moralny jego talentu, jak często później, będąc czy to pośrednikiem w handlu nieruchomościami, czy przedsiębiorcą, wikłał się w skandale i wre-szcie na początku lat osiemdziesiątych został wciągnięty w owo bagno machinacji związkowego przedsiębiorstwa „Neue Heimat” i monachijskiej kurii arcybiskupiej, co za sprzeniewierzenie i oszust¬wo przyniosło mu dwa lata więzienia, to ja nadal jednak widzę przed sobą wysokiego młodzieńca - i takim pewnie widział go także mój brat — jak czterdziestu dziewięciu krokami pokonuje dystans stumetrówki w czasie rekordu świata, przy czym najdłuższy krok miał dwa metry dwadzieścia dziewięć centymetrów.
Ach, jego start! Ledwie wyszedł z dołków, mijał wszystkich, także kolorowych biegaczy. Przez wiele lat utrzymywał się ten ostatni sprinterski rekord białego. Jaki żal, że jemu samemu nie było dane zejść poniżej słynnego dziesięć przecinek zero. Bo gdyby Armin Hary został u Adidasa i nie zadał się z Pumą i moim bratem, na pewno osiągnąłby 9,9. Jesse Owens spodziewał się nawet po nim 9,8.

Właściwie oboje z żoną chcieliśmy mieć pierwszy raz praw¬dziwy urlop. Jako emeryci chudego portfela musieliśmy sobie skąpić, mimo że reichsmarka niewiele już była warta. Ponieważ jednak zawsze byliśmy niepalący, dzięki kartkom dla palaczy - wszystko było przecież tylko na przydział-mogliśmy jakoś sobie radzić na czarnym rynku i nawet coś tam oszczędzić.
Pojechaliśmy więc do Allgäu. Ale tam padało i padało. O tym i o wszystkim, cośmy przeżyli w górach i co poza tym jeszcze się zdarzyło, moja żona ułożyła później prawdziwy rymowany wiersz, i to w dialekcie nadreńskim, ponieważ oboje rodem jesteśmy z Bonn. A wiersz zaczynał się tak:
Trzy dzionki i trzy nocki jak z ceberka lało, niebka, górek i gwiazdek nic się nie widziało.
Ale wtedy w pensjonacie i w ogóle wszędzie przebąkiwało się już o nowych pieniądzach, co to wreszcie miały przyjść, aż potem gruchnęła wieść: To nastąpi za dwa dni!
Jak tu ci urlopować? A na domiar złego pieniążki nam zmieniają ni z tego, ni z owego... napisała moja żona. A ja czym prędzej na zapas i za stare reichsmarki ostrzygłem się jeszcze u wiejskiego fryzjera, i to krócej niż zwykle. Moja żona ufarbowała włosy na kasztanowo i — nie oglądając się na koszty — zrobiła sobie nową trwałą. A potem trzeba było się pakować. Koniec z urlopem! Ale pociągi we wszystkich kierunkach, zwłaszcza do Nadrenii, były przepełnione, prawie jak za czasów szmuglerskich, ponieważ każdy chciał szybko dostać się do domu, w związku z czym Anneliese zrymowała:
W pociążku takich tłumów nigdy nie bywało, przez te nowe pieniążki ludków opętało...


11.

Z pierwszej opowieści o Willu dowiadujemy się o jego sprawności w bieganiu. Na początku pracował w Ettrick Valley, wypasając owce u pana Andersona. Pan Anderson zauważył, że kiedy Will chciał schwytać owcę, zbiegał w dół zbocza wprost na nią, nie klucząc zakolami. Wiedział dzięki temu, że pastuch jest szybki. Kiedy do doliny przybył angielski mistrz w biegach, pan Anderson postawił ładną sumkę na Willa, który miał stanąć z nim w szranki. Zarówno Anglik, jak i jego zwolennicy kpili sobie z Willa, ale to on zwyciężył. Pan Anderson zebrał górę monet, a Willowi przypadły w udziale szara suknia i rajtuzy.
„No i wystarczy”, rzekł; wierzchnie okrycie i rajtuzy znaczyły bowiem dla niego tyle, co pieniądze dla ludzi pokroju pana Andersona.
Tak brzmi oficjalna wersja tej opowieści. Kiedy dorastałam w hrabstwie Huron w Ontario, słyszałam też wariacje na jej temat – ze zmienionymi imionami i innymi wyczynami. Przyjeżdżał jakiś okryty sławą obcy, chełpiąc się wszystkimi swoimi umiejętnościami, po czym zostawał pokonany przez miejscowego mistrza, którego nawet nie interesowała nagroda.
Elementy te powracają w kolejnej dawnej historii, w której Will przeprawia się przez wzgórza do miasta Moffat, żeby załatwić jakąś sprawę. Nie wie jednak, że wybrał się tam w dniu, w którym odbywa się jarmark, i daje się namówić na udział w wyścigu. Jako że nie ubrał się odpowiednio na tę okazję, kiedy biegnie, jego wiejskie portki opadają. Nie zważając na to, wierzga nogami, by się uwolnić, pędzi dalej w samej koszuli i wygrywa. Will wywołuje swoją osobą spore zamieszanie, otrzymuje też zaproszenie na obiad do karczmy, w którym mają uczestniczyć dostojni panowie i panie. Do tego czasu zdążył już zapewne wciągnąć z powrotem spodnie. Mimo to oblewa się rumieńcem i odrzuca propozycję, twierdząc, że to straszny wstyd przed takimi „paniusiami”. Może i wstyd, ale oczywiście uznanie, jakim „paniusie” obdarzały tak ponętnego młodego sportowca, świadczy o pikantnym uroku całej tej historii.



BIEŻNIA DLA DZIECI I MŁODZIEŻY:


12.

Następnego dnia Szarek obudził się wcześnie.
- Pierzyna nie uciekła... zdziwił się.
I wtedy przypomniał sobie to, co było napisane na afiszu.
"Pójdę zobaczyć ten bieg" - pomyślał. Zawodnicy stali już na starcie. Huknął strzał - rozpoczął się bieg.
Ale co to? Wraz z innymi zawodnikami biegnie Szarek. I to jak jeszcze! Przebiera szybko nogami. Jest już w środku grupy zawodników... Już jest na czele...
Wszyscy biegacze, nawet ci najlepsi, zostali daleko w tyle.
A Szarek z dumnie podniesioną głową pierwszy wpada na metę.
Trudno po prostu opisać, jakie były brawa, jakie wznoszono okrzyki na cześć zwycięzcy.
Podbiegli do Szarka przyjaciele: Kapustek i Sałatek.
Nasz bohater ściskał łapki przyjaciół serdecznie i długo.
- Dawno bym już został dobrym biegaczem - powiedział - ale wiecie, co mi przeszkadzało?
- Co? dziwili się przyjaciele.
- Pierzyna! - zawołał Szarek, a potem dodał, uśmiechając się życzliwie do przyjaciół:
- A wiecie, komu zawdzięczam to, że nie jestem piecuchem i śpiochem, ale dobrym biegaczem?
- Chyba nie pierzynie... - zaśmiali się Kapustek i Sałatek.


13.

Zaczął się bieg i oczekiwania zostały spełnione. Chłopak wystartował i biegł u czoła stawki trzymając się wciąż na zewnątrz od niej. Wszystkie oczy były utkwione w zbyt luźnym trykocie i bosych piętach biegacza. Jak długo wytrzyma tę zabawę? Skończył okrążenie wśród ogromnej wrzawy. Nareszcie coś się działo na nudnawych zawodach.
- Kto go dopuścił do biegu? - dopytywał się radny miejski, odpowiedzialny za kulturę fizyczną mieszkańców.
Brygadier straży pożarnej, dawniej mistrz biegów na przełaj, powiedział do kolegi:
- Drugie okrążenie. Oho, już się skończył! To było wiadome.
Równocześnie z nim tysiące oczu prowadzących A. z takim zajęciem, jakby nikt więcej nie biegł, dostrzegło to samo. Nagłą zmianę. I wszyscy pomyśleli podobnie: na więcej nie ma siły, zaraz zejdzie z bieżni. Zawodnik wyszedł z wirażu i jego ruchy spowolniały, widziano, jak rytm kroków staje się jakby leniwy.
- Pływa - powiedział strażak.
Uciszyła się wrzawa, powiało rozczarowaniem, zabawa trwała zbyt krótko. Wiele oczu zwróciło się teraz baczniej na właściwą czołówkę utworzoną przez pięciu zawodników. Sunęli zaledwie kilka metrów z tyłu, teraz czekano na ich przesunięcie się do przodu.
Zamiast tego odkryto, że na bieżni dzieje się coś przeciwnego niż oczekiwano. Każdy widział, że ten wiejski chłopak zwolnił, tymczasem przecież to on zyskiwał przewagę nad pozostałymi. Rosła wyraźnie i stale, to nie było złudzenie! W błąd wprowadziły patrzących jego płynne, miękkie, wydłużone kroki. Patrzono z niedowierzaniem, stadion objęła cisza. Kończył kolejne okrążenie z przewagą pięćdziesięciu metrów. Za nim biegło trzech, dwaj inni
z czołówki odpadli jeszcze dalej. Na prostej przeciwległej do głównej trybuny zyskał dalsze dziesięć metrów. Gdy wszedł pochylony na wiraż, przypomniano sobie, że wciąż biegnie po trzecim torze, więc przewaga jest jeszcze znaczniejsza.
Niebieski trykot przestał już być śmieszny, nikt go nie widział. W myślach patrzących budziło się przekonanie, że widzą coś niezwykle rzadkiego. Tkwili nieruchomo na miejscach, uciszeni, ujęci do głębi obrazem płynności i harmonii. Nie było w tych ruchach siły, bieg był jak lot ponad ziemią. Przestała być ważna kolejność na mecie, wystarczało patrzeć na owe ruchy powtarzające się w płynnym rytmie, przykuwające, doskonałe, zamieniające postać biegnącego człowieka w poruszający się żywy przedmiot sztuki.


14.

Teraz rozpoczyna się drugi punkt zawodów – biegi. Szybkobiegacze ustawiają się w równej linii. Tu konkurencja będzie znacznie trudniejsza. Znakomity biegacz Ikkos ukośnym spojrzeniem mierzy szczupłą sylwetkę Kaliasa. Jego szeroka, wypukła klatka piersiowa podnosi się równym, mocnym oddechem. Nogi sprężyste, śniade i owłosione drżą napięciem mięśni jak uda konia oczekującego niecierpliwie na bieg.
Wreszcie upragniony, krótki sygnał trąbki – porwali się z miejsc jak liście zerwane przez niespodzianą burzę. Kalias biegnie nie dotykając niemal ziemi. Obok niego w równym kłusie, niby konie w jednej uprzęży, biegną współzawodnicy. Ciepły wiatr gra uszom wesołą melodię. Ale szereg jakoś załamuje się, wydłuża. Zostaje z tyłu jeden, potem dwóch, trzech. Na równej linii biegną już tylko Kalias, Ikkos, Filanor.
Grube krople potu spływają Kaliasowi po twarzy i plecach. Serce łomoce silnie, zda się, chce rozsadzić szczupłe piersi. Przyjemny wiatr staje się nagle wrogiem, który stawia opór, którego trzeba pokonać jak wodę na wzburzonym jeziorze. Nagle Ikkos krzyknął i zatrzymał się na moment. Nie wiadomo skąd nawiany cierń wraził się w jego nogę. Filanor zaś biegnie niestrudzenie. Kalias słyszy jego przyspieszony, nierówny oddech.
„Aha, już tak – jak błyskawica przelatuje przez myśl Kaliasa. – Nie dobiegnie”.
Kalias wysuwa się naprzód o szerokość klatki piersiowej – w następnym momencie już o długość cienia Filanora, który ginie mu nagle sprzed oczu. „Został poza mną” – uświadamia sobie chłopiec. I pewność zwycięstwa uskrzydla jego kroki. Jak baletnica przeskakuje zaklętą linię mety. Tłumy ryczą. A Kalias bezwładny i mokry osuwa się w ramiona przyjaciół – Kastora i Polluksa, którzy pieczołowicie okrywają go ręcznikami.
Wierny Efebus, jakby postradał zmysły, krzyczy z przejęciem:
– Ka-lias, Ka-lias, Ka-lias! – i wymachuje rękoma. Głos jego to jakby słabe echo
tłumu, który krzyczy imię zwycięzcy.


15.

Detektyw powinien być silny, szybki i wytrzymały - dlatego właśnie nasz dzielny bohater postanowił każdego ranka uprawiać jogging.
- Biegać, a nie uprawiać jogging - poprawiła go pani Ryczaj, nauczycielka języka polskiego.
- Przecież jogging i bieganie to jedno i to samo - bronił się zaczerwieniony X.
- Ale jogging to słowo z języka angielskiego - westchnęła pani Ryczaj. A my mieszkamy w Polsce i powinniśmy posługiwać się językiem polskim. Jogging to pan może uprawiać w Anglii. U nas pan po prostu biega.
X skrzywił się mimowolnie. Uprawianie joggingu brzmiało, jego zdaniem, dużo atrakcyjniej niż bieganie. Biegać to można do szkoły. Albo do pracy. Można też biec do autobusu, pociągu, ewentualnie na randkę.


16.

Wspaniałe uczucie, nawet dotyk nierównej ziemi pod zniszczonymi tenisówkami był przyjemny. Biegł szybko. Prawie namacalnie odczuwał zdziwienie Fulchera na widok jego postępów. Chłopcy wrzeszczeli głośniej niż podczas poprzednich biegów. Pewnie wszyscy zwrócili uwagę na jego dobrą formę. Korciło go, by spojrzeć do tyłu, żeby zobaczyć jak biegną inni, lecz zrezygnował. Nie chciał wyjść na zarozumialca. Skupił wzrok na linii mety, która przybliżała się z każdym krokiem. "Szkoda, że mnie nie widzisz, Panno Bessie".
Ktoś się zbliżał, J. poczuł to raczej, niż zobaczył. Odruchowo przyspieszył. Kształt pojawił się z boku, potem nagle - przed nim. Zmusił się do jeszcze większego wysiłku. Nie mógł złapać tchu, a pot zalewał mu oczy. Ale i tak widział postać przed sobą. Opalone nogi w wyblakłych, obciętych dżinsach przekroczyły linię mety dobry metr przed nim.
L. spojrzała na niego z szerokim uśmiechem na opalonej twarzy. Potknął się i bez słowa, pół idąc, pół biegnąc, ruszył w stronę startu. Oto dzień, który miał być dniem jego triumfu, dniem, w którym miał zostać najlepszym biegaczem czwartej i piątej klasy, a nie wygrał nawet własnej rundy. Nikt nie wiwatował. Reszta chłopców była tak samo zdumiona jak on. Dałby głowę, że i tak będą się z niego później wyśmiewać, ale przynajmniej na razie nikt się odzywał.


17.

Po krótkim namyśle zdecydowałem się więc zaktywizować sportowo, zapisałem się do klubu do sekcji lekkoatletycznej i jako obiecujący narybek codziennie ćwiczyłem pod okiem trenera biegi średniodystansowe razem z innymi młodzikami. Po dwu tygodniach osiągnąłem wymagane minimum i zostałem dopuszczony do Międzyszkolnego Biegu z okazji Święta Wojska Polskiego, który to bieg miał się odbyć dwunastego października. Najpierw stanąłem do eliminacji i wygrałem ją w mojej grupie. W biegu finałowym razem ze mną mieli startować zwycięzcy pozostałych pięciu grup. Znałem wszystkich doskonale z pracy w klubie. Byli to następujący chłopcy: bracia B., C. T., O. Klaudiusz, zwany Klodkiem, oraz K. Stanisław. Wszyscy byli bardzo groźni, może z wyjątkiem Klodka, który zwyciężył fuksem, bo wylosował najsłabszą grupę. Od razu więc pomyślałem sobie, że nie mam szans liczyć na zwycięstwo, chyba... chyba że zdarzy się jakiś cud. Ale potem przyszło mi na myśl, że gdzie jak gdzie, ale właśnie w sporcie zdarzają się różne cuda i nie powinienem z góry kapitulować. Najważniejsze to prócz formy fizycznej mieć formę psychiczną. Wiedziałem, że to nie zależy tylko ode mnie, ale i od postawy publiczności w czasie zawodów. Gdybym czuł, że trzyma moją stronę, że stawia na mnie... Tak, potrzebowałem dopingu, oparcia duchowego i zachęty. Na kogo mogę liczyć? Oczywiście liczyłem na moją klasę, a zwłaszcza na Nelkę S., bo ważne jest nie tylko, ile osób dopinguje, ale także kto to robi. Tak, w tym biegu Nella by mi bardzo pomogła. Wystarczyłaby świadomość, że znajduje się na trybunie. W przeddzień zawodów spotkałem ją w szkole.
- Oczywiście jutro spotykamy się na stadionie - powiedziałem. Była raczej zdziwiona.
- Na stadionie? Dlaczego?
- Nie wiesz?
- Skąd mam wiedzieć?!
Zamilkłem, przykro zaskoczony. Nic nie wie! A ja głupi myślałem, że wszyscy żyją
tymi zawodami. To był pierwszy kubeł zimnej wody na mój rozpalony łeb.
- Będę biegał na czterysta metrów - wyjaśniłem rozdrażniony, jutro są zawody i ja...
- Będziesz brał udział w biegach? - Nelka spojrzała na mnie dziwnie.
- Tak. Trenowałem ciężko przez dwa tygodnie...
- Rozumiem - powiedziała - dlatego nigdzie nie było cię widać.



BIEŻNIA POLSKA:


18.

D. zapłacił za kurs, dał napiwek kierowcy i stróżowi. Przez ten czas Fiszer poprawił melonik i binokle, przygładził brodę oraz płatki nastroszonego, czerwonego goździka w klapie i odzyskał godność Boga Ojca.
- Pan kto? - spojrzał z góry na Kusocińskiego.
- Janusz Kusociński, sportowy mistrz Polski i mój ślubny drużba - przedstawił przyjaciela Jerzy, podając Fiszerowi laseczkę. - A to...
- Nie trzeba przedstawiać! - powstrzymał go Kusociński.
- Ja jestem z Warszawy... Bardzo mi miło!
- A w czym to szanowny drużba jest mistrzem? - zapytał Fiszer, oddając uścisk dłoni.
- Biegam - odparł skromnie Kusociński.
- A dokąd?! - zdumiał się Franc.
- Do najbliższej olimpiady - odparował mistrz.
- A potem pan przestanie?
- Noo, nie... - Kusociński zająknął się zaskoczony.
- Zatem, dokąd pan biegnie, ja się pana pytam?! - popatrzył surowo Fiszer. - Czy pan nie wie, dokąd pan zmierza?
- Może chodźmy na górę się rozgrzać? - D. przerwał metafizyczną inkwizycję.
- O to, to właśnie! - Fiszer skwapliwie przystał na propozycję i energicznie ruszył po schodach.


19.

Z płonącego miasta
Wybiegł niewolnik, a za nim w pogoni
Jęk konających przy uchu mu dzwoni; –
On leciał nocy osłoniony mrokiem;
Czasem za siebie rzucał trwożnym okiem,
A wiatr przez góry za nim żarem dmuchał
I wrzask niósł z sobą. On stanął i słuchał:
Może mu teraz wróg braci wyrzyna
I starą matkę napawa krwią syna
I chatę niszczy ogniem i żelazem? –
– Hej, nie ma czasu! Z satrapy rozkazem
Pędź dalej, gończe! Jeszcze drogi wiele!
Gdy wrócisz, trupów policzysz w popiele.
Zerwał się goniec znękany boleścią,
Ruszył przez puszczę z nakazaną wieścią
I biegł tak skoro aż do wschodu słońca;
A gdy na czatach zszedł innego gońca,
„Hej, Sardes gore! Do Suzy! Do Suzy!”
Krzyknął i wrócił; a tamten przez gruzy
Jak struś popędził rozwinąwszy skrzydło –
I znikł przed słońcem jak nocne straszydło.


20.

Powinieneś zacząć uprawiać jakiś sport, powiedział kiedyś mój ojciec, który na uprawianiu sportu się znał, ponieważ regularnie czytał „Przegląd Sportowy” i oglądał zawody żużlowe, powinieneś zacząć biegać, od razu podjął za mnie decyzję, ponieważ byłem jedyną osobą, za którą mógł decydować, to znaczy tak mu się wciąż wydawało, tak się łudził, choć sam już nie wiem, czy faktycznie się łudził, że go posłucham, czy też mówił, by mówić, a potem ewentualnie ubolewać, że go nie posłuchałem. Bieganie jest proste, zdrowe i tanie, uzasadniał swój wybór, wystarczą do tego dobre buty i jakiś dres, stać cię przecież na dobre buty do biegania, powiedział mój ojciec, siedząc w swoim fotelu w rozdeptanych kapciach i, owszem, także w dresie, w wyciągniętym niebieskim dresie wyprodukowanym jeszcze za komuny, zapewne przez firmę Polsport, w dresie wychodzonym i wyrozciąganym latami na trasie pomiędzy pokojem telewizyjnym a łazienką, w której lubił przesiadywać, nie wiem, czy ze względu na jakieś przykre dolegliwości gastryczne, czy też aby w spokoju i samotności przemyśliwać różne ważne rzeczy.
Oczywiście wybór padł na bieganie, bo wszyscy wokół biegali, co nie umknęło uwadze mojego ojca i co musiało oznaczać, że bieganie jest zdrowe, mówiono o tym w telewizji, nie tylko w programach sportowych, nie chcę, aby powstało wrażenie, że mój ojciec oglądał jedynie programy sportowe, bynajmniej, oglądał zasadniczo wszystko, także programy poświęcone zdrowemu trybowi życia na przemian z programami kulinarnymi, debaty polityczne niemające nic wspólnego z debatowaniem, reportaże nieocierające się nawet o sztukę reportażu, a najchętniej relacje z wszelkiego rodzaju katastrof i wypadków, które oferowała telewizja, i można było sobie wyobrazić, że te katastrofy i wypadki odbywają się na specjalne zamówienie, że giną w nich ochotnicy wybrani przez stację na castingach.
Mój ojciec w trakcie swoich sporadycznych spacerów nad pobliskim kanałkiem, ciągnącym się od Zamku Ujazdowskiego, wzdłuż stadionu Legii, aż po Czerniaków, widywał z pewnością mnóstwo biegaczy i wyglądali oni niewątpliwie młodziej i zdrowiej ode mnie. Okolice te były prawdziwą Częstochową biegaczy, Licheniem uprawiających jogging, osobliwie rano i wieczorem, szczególnie zaś w weekendy, gdy szedłem odwiedzić rodziców, zawsze natykałem się na biegaczy, w parach lub pojedynczo, drepczących wzdłuż kanałku niezbyt żwawo, ponieważ wszyscy byli neofitami i na prawdziwe bieganie nie mieli siły, dopiero niedawno nawrócili się na bieganie, od kiedy bieganie stało się zarówno modne, jak i zdrowe, a dokładniej od kiedy wyjątkowo modne stało się bycie zdrowym, a bardzo niemodne bycie chorym, bycie za grubym, bycie niedoskonałym, cóż za wspaniała eugenika, myślałem, mijając spoconych zdrowych ludzi, którym udało się wyeliminować wszelkie cielesne niedoskonałości, ludzie chorujący, cierpiący, ludzie z nadwagą, z nadciśnieniem, z trądzikiem stawali się powoli pariasami pośród ludzi doskonałych, wśród tych obrzydliwych, wstrętnych Elojów, którzy biegali nie tylko po to, by być zdrowszymi i chudszymi, ale także po to, by epatować swoją lepszością, piękniejszością, życiową mądrością, biegali, aby się wywyższać, tak jak ci wszyscy łajdacy mówiący o tolerancji i równości nieustannie wywyższają się ponad innych i w imię owej tolerancji i równości pozamykaliby w więzieniach wszystkich nietolerancyjnych i nierównych; gdyby biegacze przejęli władzę, nie wątpię, że pozamykaliby w więzieniach niebiegających.


21.

Jednak mieszkaniec Pacetro, jeśli go zapytać o to, z czego słynie region, nie wymieni wspominanych cukierników. Opowie za to o tradycji corocznego quasi- maratonu nazywanego Corsa degli Zingari, co oznacza ni mniej, ni więcej, tylko Bieg Cyganów. Skąd Cyganie w miasteczku na końcu świata? Znikąd. Bo nie o nich chodzi. "Cygan" w miejscowym dialekcie oznacza biedaka w łachmanach albo tego, który chodzi boso. Tradycja jest wielowiekowa. Nazwa też. I nikt nawet nie myśli o jej zmianie.
W każdą pierwszą niedzielę września Pacentro ogarnia szał, nie mniejszy niż ten w Sienie podczas palio słynnego festynu, którego kulminacyjnym punktem jest gonitwa konna wokół głównego placu miasta - piaza del Campo. Z tą tylko różnicą, że do Abruzji nie ciągną pielgrzymki z całego świata, nikt nie rezerwuje z wyprzedzeniem hoteli, bo ich tutaj po prostu nie ma. Apartamenty i bed breakfast - tak. Ale hotelu ani jednego. Tak więc Corsa del Zingari jest zarezerwowana tylko dla miejscowych. Ci co roku obserwują facetów, którzy morderczy bieg (na bosaka, oczywiście) rozpoczynają na zboczu Monte Morrone, a kończą w kościele Matki Boskiej Loretańskiej w centrum Pacentro. Trasa liczy zaledwie dziewięćset metrów, ale kto nigdy nie widział zbocza góry, z której trzeba zbiec w ekspresowym tempie, ten nie wie, o co chodzi. Prawie na całej długości znajdują się ostre kamienie. Dzisiaj nie ma obowiązku odbycia biegu boso, niektórzy zawodnicy wkładają klapki, ale to obniża ich prestiż. Najodważniejsi, jak przed kilkuset laty, biegają bez obuwia. I przybiegają na metę zakrwawieni. Białe kamienie na rynku, a także kościelna posadzka tego dnia są zalane krwią. dosłownie. Po wszystkim zaś zawodników na ramionach odnosi się do domów, żeby świętować albo zwycięstwo, albo porażkę.
Tę nazwijmy rzecz po imieniu, koszmarną rozrywkę wymyślił dawny właściciel miasta. W ten sposób dawał biedakom szansę na zdobycie materiału, z którego dało się uszyć ubranie. Bo spory kawałek płótna był i jest główną nagrodą tego wariackiego wyścigu.



BIEŻNIA ŚWIATOWA:


22.

Rozpracował ciało w najdrobniejszym szczególe, przyszedł więc żeby zabrać się za mózg. Podstawowe pytanie brzmiało: Jak to się w ogóle dzieje, że w kimś odzywa się chęć do biegania? Jak dotknąć wewnętrznego przełącznika, który zamienia nas z powrotem w Urodzonych Biegaczy, którymi niegdyś byliśmy? Nie chodzi tylko o wspomnienie początków ludzkości, ale o nasze własne życie. Pamiętasz: gdy byłeś dzieckiem, twoi rodzice musieli na ciebie krzyczeć, żebyś nie biegał tak szybko? W jakiejkolwiek grze byś nie uczestniczył, zawsze zwiększałeś tempo: uganiałeś się za puszką, kopiąc ją z impetem po ulicy, uciekałeś przed innymi, dryblując zaciekle, a potem atakowałeś bramkę przeciwnika na podwórku sąsiadów. Jedną z największych zalet tych zabaw było to, że rozgrywały się szybko, na pełnym gazie. To ostanie chwile w życiu, kiedy ktoś ochrzaniał cię za to, że robiłeś coś za szybko.

W tym tkwił prawdziwy sekret T.: otóż oni nigdy nie wyrzucili z pamięci miłości do biegania. Pamiętali, że bieganie było pierwszą prawdziwą sztuką uprawianą przez ludzkość, naszym najpierwszym natchnionym dziełem. Na długo zanim zaczęliśmy wydrapywać rysunki na ścianach jaskiń i zanim odkryliśmy, że potrafimy wybijać rytm na wydrążonym pniu drzewa, doprowadziliśmy do perfekcji sztukę łączenia oddechu, umysłu i mięśni tak, by razem dawały impuls unoszący nas ponad dzikim lądem. A kiedy nasi przodkowie wykonali wreszcie pierwsze malowidła naskalne, to cóż takiego było ich motywem przewodnim? Cięcie w dół, błyskawice pośrodku i w dolnej części - Biegnący Człowiek.

Ceniono zdolność biegania na długi dystans, ponieważ była wówczas niezbędna - dzięki niej trwaliśmy, rozwijaliśmy się i rozprzestrzeniali po całej planecie. Trzeba było biec, żeby mieć co jeść, a jednocześnie samemu uniknąć bycia zjedzonym, należało biec, żeby znaleźć wybrankę serca i móc jej zaimponować, a potem wraz z nią biegło się ku nowemu, wspólnemu życiu. Musiałeś kochać bieganie, w przeciwnym razie nie dane ci było przeżyć na tyle długo, by pokochać cokolwiek innego. Dokładnie tak jak w przypadku innych rzeczy, które darzymy uwielbieniem - z sentymentem określamy je jako nasz "pasje" i "namiętności" - bieganie jest po prostu zakodowaną w naszych genach odwieczną koniecznością. Urodziliśmy się, żeby biegać. Przyszliśmy na świat, ponieważ biegamy. Wszyscy jesteśmy Biegającym Ludźmi, z czego świetnie od zawsze zdawali sobie sprawę T.


23.

Przed domem na chodniku oczekiwał go Quentin McGovern. Był też w ubiorze
treningowym, na który naciągnął bardzo obszerny sweter. Czapka z wełnianej dzianiny zasłaniała mu uszy. Quentin miał czternaście lat i był najstarszym synem w murzyńskiej rodzinie mieszkającej po przeciwnej stronie ulicy.
Każdego rana odbywali razem biegi.
- Cześć, Quentin - powitał R. chłopca.
- Cześć, R. - odpowiedział. - W takie ranki mama zawsze myśli, że chyba mamy fioła.
- Zmieni zdanie, jak przywieziesz do domu złoty medal olimpijski.
- Ma się rozumieć - uśmiechnął się Quentin. - Jakbym już słyszał to, co wtedy powie.
Szybko skręcili w najbliższą przecznicę i R. otworzył drzwi garażu, w którym wynajmował miejsce. Podszedł do swojego motocykla. Gdzieś w głębi świadomości zamajaczyły wspomnienia.
Inne drzwi, inna mroczna przestrzeń, inna maszyna. Łódka w magazynie, zapach rzeki, sękate ręce ojca.
Szybko wrócił do Whitby, gdzie nie było rzeki. Stał znów w garażu obok chłopca w ubiorze treningowym. Wytoczył motocykl, naciągnął stare rękawiczki na wełnianej podszewce, wskoczył na siodełko i zapalił silnik. Quentin usadowił się za nim, objął go rękami i ruszyli ulicą, gdzie zimny wiatr wyciskał im łzy z oczu.
W ciągu kilku minut znaleźli się przy uniwersyteckim boisku sportowym. Uczelnia z Whitby zmieniła nazwę. Obecnie był to uniwersytet, nie college. Boisko nie było ogrodzone, ale po jednej stronie miało małe, drewniane trybuny. R. ustawił motor obok trybun, zdjął kurtkę i rzucił ją na siodełko maszyny.
- Lepiej ściągnij sweter - poradził chłopcu. - Przyda się później. Nie zaziębisz się, w powrotnej drodze.
Quentin spojrzał na boisko. Rzadka, lodowata mgła powstawała nad murawą.
- Może moja matka ma rację - powiedział, ale ściągnął sweter i truchtem ruszyli dokoła wysypanej żużlem bieżni.
W studenckich czasach R. nie miał nigdy czasu na regularne treningi w drużynie lekkoatletycznej college'u. Obecnie bawiła go myśl, że jako zapracowany młody handlowiec może biegać po pół godziny dziennie przez sześć dni w tygodniu. Robił to dla zdrowia i utrzymania formy, ale prawdziwą przyjemność sprawiały mu poranna cisza w mieście, zapach murawy, odczuwanie zmian pór roku, tupot własnych stóp na twardej bieżni. Biegi rozpoczął samotnie, lecz pewnego rana zobaczył Quentina, który przed jego domem czekał w ubiorze treningowym.
- Proszę pana - powiedział wtedy chłopiec. - Widzę, że pan każdego rana trenuje. Mógłbym biegać z panem?
R. prawie odmówił, bo po całych dniach spędzonych w zatłoczonym domu towarowym odpowiadała mu poranna samotność.
Jednakże Quentin mówił dalej:
- Ja, proszę pana, jestem w naszej drużynie szkolnej. Biegam na czterysta czterdzieści jardów. Poprawię czas, jeżeli będę ćwiczyć regularnie. Pan może do mnie nic nie mówić, proszę mi tylko pozwolić biec obok siebie.
Mówił cicho, z onieśmieleniem, więc R. zdawał sobie sprawę, że chłopiec musiał zebrać całą odwagę, by z taką prośbą wystąpić do dorosłego białego mężczyzny, który zaledwie parę razy powiedział mu „dzień dobry”. Ponadto ojciec Quentina pracował w domu towarowym na jednym z samochodów dostawczych. Kolega z pracy, pomyślał R.. Prostych ludzi należy uszczęśliwiać. Demokracja, więc wszyscy demokraci razem.
- Dobra - powiedział. - Chodź ze mną.
Chłopiec uśmiechnął się niepewnie i ruszył za R. w kierunku garażu.
Dwukrotnie truchtem okrążyli bieżnię, żeby się rozgrzać. Później zrobili sprint stujardowy, znów przeszli w trucht, prędzej przebiegli dwieście dwadzieścia jardów i po kolejnym truchcie zrobili czterysta czterdzieści jardów z niemal pełną szybkością.
Quentin - smukły, długonogi chłopiec - miał ruchy elastyczne i płynne. Jego towarzystwo było pożądane, gdyż dopingował R., zmuszał go niejako do wysiłku większego niż przy samotnych biegach. Na zakończenie ponownie dwa razy obiegli truchtem bieżnię, a wreszcie spoceni narzucili wierzchnie odzienie i przez budzące się miasto wrócili na swoją ulicę.
- Zobaczymy się rano, Quen - powiedział R. ustawiając swój motor przy krawężniku.
- Dziękuję - uśmiechnął się tamten. - Do jutra.


24.

Odkąd przyjechałem na Hawaje, biegam codziennie około godziny przez sześć dni w tygodniu. Minęło już dwa i pół miesiąca od czasu, gdy wróciłem do starego stylu życia, wymagającego ode mnie - o ile tylko się da - codziennego biegania. Dzisiaj biegałem przez godzinę i dziesięć minut, słuchając w walkmanie dwóch albumów Lovin' Spoonful - Daydream i Burns of the Lovin' Spoonful - które nagrałem także na minidysku.
W tej chwili moim celem jest zwiększenie odległości, jaką przebiegam, więc szybkość nie jest najważniejsza. Jeśli tylko zdołam przebiec pewien dystans, nie martwię się niczym innym. Czasem - kiedy mam taką ochotę- biegnę szybko, ale jeśli przyspieszam kroku, skracam czas biegania, bo chodzi o to, żeby radość, jaką odczuwam na końcu każdego biegu, przetrwała do dnia następnego. Tę samą taktykę stosuję, gdy piszę powieść. Każdego dnia przerywam w miejscu, w którym wiem, że mógłbym pisać dalej.
Spróbujcie tego, a praca pójdzie wam kolejnego dnia zaskakująco łatwo. Wydaje mi się, że Ernest Hemingway robił coś takiego. Żeby wytrwać w czymkolwiek, trzeba utrzymać rytm. To ważne przy długoterminowych przedsięwzięciach. Kiedy ustali się tempo, reszta pójdzie jak z płatka. Problem polega na tym, by koło zamachowe obracało się z wyznaczoną prędkością, a dotarcie do takiego punktu wymaga całej naszej uwagi i wysiłku.
Kiedy biegłem, przez jakiś czas padało, ale był to orzeźwiający deszczyk, który dobrze się znosi. Znad oceanu nadpłynęła tuż nad moją głowę ciężka chmura i przez chwilę kropiło z niej delikatnie, a potem chmura śmignęła gdzie indziej, nie oglądając się za siebie, jakby przypomniawszy sobie, że ma coś ważnego do załatwienia. Wróciło słońce, bezlitośnie przypiekając ziemię. To łatwy do ogarnięcia wzorzec pogodowy, Nie ma w nim żadnych zawiłości ani niejasności, ani krzty metafory czy symbolizmu. Po drodze minąłem kilku biegaczy - mniej więcej tyle samo mężczyzn, co kobiet. Żywiołowi biegacze pędzili drogą, przecinając powietrze, jakby ich goniono. Inni, ci z nadwagą, pocili się i dyszeli z przymkniętymi powiekami, opuszczonymi ramionami, jakby wcale nie chcieli robić tego, co robili. Wyglądali jak ludzie, którym przed tygodniem powiedziano, że mają cukrzycę, i zalecono uprawianie sportu. Jestem gdzieś w połowie drogi między pierwszymi a drugimi.


25.

Levy z łatwością wyprzedził innych biegaczy, rozpoczynając bieg wokół jeziorka. Było wpół do szóstej - zawsze biegał o tej samej godzinie - ta właśnie pora była dla niego wymarzona. Niektóry ludzie woleli ranne przebieżki, lecz Levy nie należał do nich, jego umysł funkcjonował najlepiej rano, więc wtedy właśnie, przed południem, poświęcał czas trudnej lekturze; popołudniami robił notatki lub czytał łatwiejsze rzeczy. Przed piątą czuł się wyczerpany psychicznie, lecz jego ciało rwało się niemal do ruchu.
Tak więc o wpół do szóstej Levy biegał. Był niewątpliwie szybszy od innych biegaczy, których spotykał, a więc jakiś przypadkowy obserwator, kierując się przesłankami logiki, miał wszelkie prawo dojść do wniosku, że ten dość wysoki, szczupły facet, którego sposób biegania mógł kojarzyć się z chodem kaczki, biega naprawdę dobrze.
Ale któż znał jego sny na jawie?
Zamierzał wziąć udział w maratonie. Podobnie jak Nurmi, który stał się już mitem. Kibice sportowi kłócili się zaciekle na temat tego, kto jest największym biegaczem - potężny Finn czy też sławny T. B. Levy. „Levy - twierdzili jedni - nikt nie potrafi przebiec ostatnich pięciu mil w taki sposób jak on.” Inni ripostowali, że zanim zawodnicy dobiegliby do miejsca, skąd zostałoby tylko pięć mil do finiszu, Nurmi byłby już tak daleko w przodzie, że szybkość Levy'ego nie miałaby żadnego znaczenia; takie gorące dyskusje ekspertów ciągnęły się przez całe dziesięciolecia.
Levy nie zamierzał zostać jednym z wielu maratończyków; każdy mógł to osiągnąć, jeśli tylko zdecydował się poświęcić temu całe swoje życie. Nie - on zamierzał zostać największym z maratończyków. Do tych ambicji dochodził intelekt, który nakazywał mu osiąganie oszałamiających sukcesów; z intelektem szła w parze ogromna wiedza. Cała ta mozaika cech charakteru tłumiona była w pewnym stopniu poczuciem skromności, które było równie głębokie, co szczere.
W tej chwili posiadał jedynie tytuł magistra w dziedzinie literatury, który uzyskał w Oksfordzie, a co się tyczy biegania, potrafił się ścigać bez zmęczenia jedynie na dystansie piętnastu mil.


26.

Zabrał ją na Stadion Huberta, tam, gdzie miała miejsce sprawa Jesse Owensa. Stanęli z rękami w kieszeniach.
Przed nimi rozciągał się tor. Było tylko jedno do zrobienia.
- Bieg na sto metrów - rzucił wyzwanie Rudy. - Założę się, że przegrasz.
- A ja się założę, że ty – odparła spokojnie L..
- O co się zakładasz, Saumensch? Masz pieniądze?
- Jasne, że nie. A ty masz?
- Nie. - Rudy nie miał pieniędzy, ale miał pomysł. W tym momencie wylazł z niego kochaś. - Jeśli wygram, to cię pocałuję. - Przykucnął i zaczął podwijać nogawki.
- Dlaczego chcesz mnie całować? - L. była co najmniej zaniepokojona, oględnie rzecz ujmując. - Jestem brudna.
- Ja też. - Rudy nie widział powodu, żeby odrobina brudu stanęła na przeszkodzie jego zamiarom. Oboje kąpali się dość dawno. L. zastanawiała się nad propozycją, obserwując cherlawe piszczele swego przeciwnika. Jej nogi wyglądały podobnie. Nie pokona mnie, pomyślała i zdecydowanie kiwnęła głową. Interes to interes.
- Dobra, jeśli wygrasz, możesz mnie pocałować. Ale jeśli ja wygram, to przestaję być bramkarzem.
- Zgoda - odparł po zastanowieniu Rudy. Uścisnęli sobie dłonie.
Było szaro, mgliście, a z nieba zaczęły kapać kropelki dżdżu.
Tor okazał się bardziej mulisty, niż wyglądał.
Zawodnicy ustawili się na starcie.
Sygnałem do startu był kamień, który Rudy podrzucił do góry. Gdy spadł, zaczęli wyścig.
- Nie widzę mety - poskarżyła się L..
- A ja niby widzę?
Biegli blisko siebie, szturchając się łokciami, żeby wybić się do przodu. Śliski grunt i chlupiące błoto sprawiło, że wywrócili się jakieś dwadzieścia metrów przed metą.
- Jezus, Maria, Józefie święty! - wrzasnął Rudy. - Jestem cały w gównie!
- To nie gówno, tylko błoto - poprawiła go L., choć wcale nie miała pewności. Przeczołgali się przez ostatnie metry. - Możemy uznać, że jest remis?


27.

Dwa dni później zaczepił mnie na korytarzu i warknął, że jeszcze się ze mną "porachuje". Cały dzień miałem potwornego cykora. Po południu wychodzę na trening, a on czeka z koleżkami przed szkołą. Chciałem się cofnąć, ale podbiegł do mnie i zaczął mnie poszturchiwać, wyzywać od cymbałów i przeklinać, a potem walnął mnie w brzuch. Nawet bardzo nie bolało, ale łzy naciekły mi do oczu. Odwróciłem się i zacząłem spieprzać. Słyszałem jak mnie goni razem z koleżkami. Pędzę ile siły w nogach w stronę szatni na przełaj przez boisko i nagle na trybunach widzę trenera Fellersa, który wstaje z ławki i przygląda mi się jakoś tak dziwnie. Tamci co mnie gonili zostali gdzieś w tyle, a trener Fellers, wciąż z tym dziwnym wyrazem na twarzy, każe mi się natychmiast przebrać w strój futbolowy. Po chwili przychodzi do szatni z trzema kartkami papieru, na których coś tam nabazgrał i mówi, żebym zapamiętał pozycje. Później na treningu dzieli nas na dwie drużyny; tym razem rozgrywający podaje piłkę do mnie, a ja mam z nią biec do końcowej linii boiska. Kiedy ci stojący naprzeciwko rzucają się w moją stronę, nie czekam tylko gnam na złamanie karku - mijam z siedmiu czy ośmiu zanim udaje im się mnie powalić. Trener Fellers cieszy się jak świnia przy korycie, skacze, krzyczy z radości, poklepuje wszystkich po plecach. Nieraz na treningach kazał nam biegać i sprawdzał czas na zegarku, no ale przedtem nikt mnie nie gonił. A nawet idiota wie, że szybciej biegniesz jak cię gonią.
W każdem razie moja popularność wzrosła i chłopaki w drużynie od razu zrobiły się dla mnie milsze. Podczas pierwszego prawdziwego meczu strach mnie dusił za gardło, ale jak mi ktoś rzucał piłkę to ją łapałem i gnałem przed siebie; ze dwa albo trzy razy przebiegłem linię końcową i od tamtej pory już nikt mi więcej nie dokuczał. Pobyt w tej szkole dużo zmienił w moim życiu. Po pewnym czasie nawet polubiłem te szarże z piłką - tyle że musiałem biegać prawym albo lewym skrzydłem, bo nijak nie mogłem przywyc, żeby wpadać z rozpędu na innych jak to robili ci na środku boiska. Któregoś dnia jeden z drabów powiedział, że jak na takiego goryla jestem piekielnie szybkim skrzydłowym. Był to duży komplement.


28.

Obiegliśmy stadion w koło, potem pół mili aleją między szpalerem wiązów, wśród zachęcających okrzyków publiczności; kiedy wypadliśmy z bramy na drogę, miałem wrażenie, że prowadzę ale nie interesowało mnie to zbytnio, więc nie sprawdzałem, czy rzeczywiście jestem pierwszy. Pięciomilowa trasa wyznaczona była pasmami wapna bielejącymi na bramach i słupach, na pniach i kamieniach, a co pół mili stał chłopak z butelką wody i podręczną apteczką, gotów zaopiekować się biegaczem, który by zrezygnował z dalszego wyścigu albo zasłabł. Mijając bez wysiłku pierwszy słup byłem wciąż w czołówce, na drugim miejscu; jeśli ktoś z was chciałby się dowiedzieć, jaką trzeba stosować w biegu taktykę, wiedzcie, że nie należy się nigdy spieszyć, a nawet gdy się spieszycie, niech żaden z waszych rywali o tym się nie dowie. Na długim dystansie zawsze można się wysunąć naprzód nie budząc w rywalach podejrzenia, że się o to starasz, a dopiero gdy w ten sposób znajdziesz się na drugim lub trzecim miejscu za prowadzącym, dajesz całą parę i przeganiasz wszystkich właśnie dzięki temu, że przedtem zanadto się nie spieszyłeś. Biegłem równym truchtem i gdy wpadłem w rytm, zapomniałem, że biegnę, prawie nie uświadamiałem sobie, że moje nogi podnoszą się i opadają, że ramiona się kołyszą, że płuca pracują, i pozbyłem się dzikiego bicia serca, które zawsze mnie nęka na początku biegu. Bo trzeba wiedzieć, że nigdy się ścigam, po prostu biegnę i wiem, że jeśli zapomnę o wyścigu, jeśli spokojnie będę przebierał nogami nie myśląc o tym, co robię, wygram na pewno. Dopiero kiedy moje stwierdzą, że zbliżam się do końca trasy – poznając to po jakimś słupie czy po ścianie jakiegoś domku – podrywam się do finiszu i mam wtedy wściekłe tempo właśnie dlatego, że do tej pory biegłem, nie myśląc o wyścigu i wcale nie zużyłem zapasów energii. A udaje mi się to dzięki temu, że biegnąc myślę; ciekawe czy wśród biegaczy jestem jedynym, który stosuje tę metodę zapominania o biegu i pogrążania się w myślach; ciekawe czy któryś z chłopców nie bawi się w ten sam sposób… Ale jestem pewny, że nie. Mknąłem jak wiatr bo brukowanej ścieżce, a potem zapadniętą dróżką, gładszą niż trawiasty tor i lepiej nadającą się do myślenia, bo nie zanadto gładką; byłem tego popołudnia w swoim żywiole, pewny, że nikt mnie w biegu nie zwycięży, ale zdecydowany sam siebie zwyciężyć, nim się wyścig skończy.

Biegnę wolno, prawie że markuję tylko bieg. Publiczność z najbliższych z najbliższych trybun jeszcze nie rozumie co święci, jeszcze wrzeszczy jak banda opętańców na moją cześć, gotowa do owacji, którą urządzi za chwilę, gdy dopadnę mety, a ja tymczasem zaczynam się niepokoić, dlaczego u diabła, nie nadbiega chłopak z Gunthorpe, niecierpliwie czekam, żeby wreszcie pokazał się na stadionie, przecież nie mogę tego tuptania w miejscu przeciągać do wieczora. Chryste Panie, zawsze mam pecha, chłopak z Gunthorpe odpadł na trasie, będę musiał marudzić dalsze pół godziny, aż pojawi się następny konkurent, ale trudno, nie ruszę się stąd, nie przebiegnę tych ostatnich stu metrów, choćbym musiał przesiedzieć w kucki na trawie i doczekać się, że dyrektor i jego cudaki przyjdą i dźwigną mnie z ziemi i zaniosą do mety; to byłoby jednak niezgodne z ich przepisami, więc można założyć się, że tego nie zrobią, za mało sprytni są, żeby łamać przepisy – co ja zrobiłbym na ich miejscu – mimo, że przecież sami te swoje prawa ustalali. Tak, pokażę im, jak wygląda prawdziwa uczciwość, choćbym miał potem zdechnąć i chociaż wiem, że nigdy nie zrozumieją, bo gdyby taki dyrektor i jego przyjaciele zrozumieli, musieliby przejść na moją stronę barykady, a to oczywiście niemożliwe.


29.

Z tyłu za barakami znajdowało się boisko, gdzie można było grać w futbol, ale gdzie również można było ćwiczyć albo biegać. Podoficerowie postanowili urządzić z nami biegi sztafetowe; było w naszej kompanii dziewięć drużyn, po dziesięciu chłopa każda, a więc dziewięć dziesięcioosobowych sztafet.
Podoficerowie chcieli nas nie tylko porządnie przegonić, ale ponieważ byli to przeważnie chłopcy od osiemnastu do dwudziestu lat i mieli chłopięce zachcianki, zapragnęli wziąć udział w tych zawodach i pokazać nam, że jesteśmy od nich gorsi; tak więc wystawili przeciw nam swoją własną sztafetę, złożoną z dziesięciu kaprali i starszych szeregowych.
Sporo czasu trwało, zanim wyjaśnili nam swój zamiar i zanim zrozumieliśmy, o co chodzi: dziesięciu zawodników miało pobiec z jednego końca boiska na drugi; tam, na wprost nich, miał już stać przygotowany drugi szereg zawodników, którzy z kolei mieli pobiec tam, skąd wystartowali ci pierwsi, ale gdzie już tymczasem stanąć miał trzeci szereg zawodników, i tak dalej, i tak dalej. Podoficerowie pracowicie odliczali nas i rozsyłali na przeciwległe krańce boiska.
Byliśmy po szychcie i po musztrze śmiertelnie zmordowani i wściekaliśmy się na myśl, że mamy jeszcze biegać; podzieliłem się wtedy z dwoma kolegami zupełnie prymitywnym pomysłem: pobiegniemy wszyscy całkiem powoli! Pomysł natychmiast chwycił, przechodził z ust do ust i tłumem zmęczonych żołnierzy wesoło zakołysał powstrzymywany śmiech.
W końcu stanęliśmy każdy na swoim miejscu, gotowi do startu w wyścigu, którego sam pomysł był już czystym nonsensem: chociaż mieliśmy biec w mundurach i ciężkich butach, musieliśmy przy starcie przyklęknąć; chociaż mieliśmy podawać pałeczkę w niespotykany zupełnie sposób (przejmujący pałeczkę biegł naprzeciw nas), mocno trzymaliśmy pałeczki w dłoni, a sygnałem do startu miał być autentyczny wystrzał z pistoletu. Starszy szeregowy na dziesiątym torze (najlepszy biegacz drużyny podoficerów) ruszył pędem, i my również poderwaliśmy się z ziemi (byłem w pierwszym szeregu zawodników) i ruszyliśmy wolnym kłusem naprzód; już po dwudziestu metrach z trudem tłumiliśmy śmiech, ponieważ starszy szeregowy zbliżał się już do drugiego końca boiska, podczas gdy my, zaledwie kawałek od miejsca startu, w nieprawdopodobnie rozciągniętym szyku kłusowaliśmy sapiąc i udając niesamowity wysiłek; żołnierze zgromadzeni po obu stronach boiska zaczęli nas hałaśliwie dopingować:
- Tem-po, tem-po, tem-po...
W połowie boiska minęliśmy drugiego zawodnika podoficerskiej sztafety, który już biegł naprzeciw nas w stronę linii, z której wystartowaliśmy. W końcu dotarliśmy do końca boiska i oddali pałeczki, ale wtedy po przeciwnej stronie za naszymi plecami wystartował już z pałeczką trzeci podoficer.
Wspominam dzisiaj ten bieg sztafetowy jako ostatnią wielką rewię moich "czarnych" kolegów. Chłopaki miały masę inwencji. Janek biegnąc utykał na jedną nogę, wszyscy gorąco go dopingowali i rzeczywiście dobiegł do przejmującego pałeczkę wśród burzliwego aplauzu jako bohater, o dwa kroki wyprzedzając pozostałych. Cygan Matlosz w czasie wyścigów upadł chyba z osiem razy na ziemię. Wicek biegnąc podnosił kolana wysoko, aż pod brodę (musiało go to męczyć dużo bardziej, niż gdyby wziął nawet największe tempo).
Nikt nie nawalił w tej zabawie: ani zdyscyplinowany i łagodny autor manifestów pokojowych, Fryderyk, który teraz biegł z powagą i godnością w zwolnionym tempie wraz z innymi, ani kmiotek Jozef, ani Paweł Piękny, który mnie nie lubił, ani stary Ambroży, który biegł sztywno wyprostowany, z rękoma założonymi do tyłu, ani rudy Petrań, który kwilił cieniutkim głosikiem, ani Węgier Varga, który krzyczał w biegu "Hura!", żaden z nich nie zepsuł tego znakomitego a niewymyślnego widowiska, które sprawiło, że my, stojący dokoła, pokładaliśmy się wprost ze śmiechu.


BIEŻNIA POPULARNONAUKOWA:

30.

Bieg był pierwszą dyscypliną agonu gymnicznego, czyli konkurencji, w których zawodnicy startowali nago. Grecki rzeczownik stadion określał pierwotnie starożytną jednostkę miary i liczył około sześciuset antycznych stóp. Nazywano tak również bieg na tym dystansie; współczesny jego odpowiednik to 200 metrów. Starożytne wyobrażenia biegaczy rzadko są podpisane, musimy więc przyjrzeć się przedstawionym sylwetkom, żeby wskazać charakterystyczne cechy, które pomogą rozróżnić poszczególne dystanse. Uczestnicy biegu krótkiego, czyli stadionu, unoszą wysoko kolana, a ramiona mają mocno wyciągnięte do przodu i do tyłu. Od 776 do 724 roku była to jedyna konkurencja igrzysk olimpijskich, a imieniem zwycięzcy sygnowano czteroletni okres dzielący kolejne zawody, po grecku zwany właśnie olimpiadą. Znamy niemal wszystkich starożytnych zwycięzców stadionu, ponieważ starożytni Grecy mierzyli upływ czasu czteroletnimi olimpiadami. Wiemy, na przykład, że bitwa pod Maratonem rozegrał się pod koniec lata (12 września) 490 roku p.n.e., ale starożytni powiedzieliby, że był to trzeci rok tej olimpiady, podczas której Tisikrates z Krotony po raz drugi wygrał bieg na stadion.
Pierwszą konkurencją dodaną do programu igrzysk olimpijskich był diaulos, czyli podwójny stadion, którego współczesnym odpowiednikiem jest wyścig na 400 metrów. Trudno go zidentyfikować na malowidłach wazowych, bo sylwetka zawodnika wygląda podobnie jak w biegu krótkim. Porównanie rozmaitych wizerunków pozwala sądzić, że uczestnicy diaulosu nie unoszą kolan tak wysoko jak sprinterzy. Dzięki temu udaje się rozróżnić obie dyscypliny. Jedyny, niebudzący żadnych wątpliwości, wizerunek średniodystansowca to fragment wazy panatenajskiej z napisem: "Jestem biegaczem diaulosu".
Podczas następnej olimpiady, a mianowicie w 720 roku wprowadzono bieg długi, zwany dolichos. Źródła nie są zgodne co do jego dystansu: jedne podają dwadzieścia długości stadionu, inne mówią o dwudziestu czterech. Zapewne w różnych regionach wartości te były odmienne i wahały się od 7,5 do 9 kilometrów. Dolichos łatwo rozpoznajemy na malowidłach, bo jego uczestnicy prawie nie zginają kolan, a ramiona mają przyciśnięte do boków.




==========
Aktualizacja po zakończeniu konkursu:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:

rozwiązanie konkursu
Wyświetleń: 756
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 5
Użytkownik: pawelw 01.11.2022 10:44 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nume... | pawelw
Chociaż temat konkursu jest zdecydowanie sportowy, to wcale nie trzeba być sportowcem by w nim uczestniczyć. Często do wyszukania odpowiedzi przydadzą się zdolności detektywistyczne.

Z udziałem w konkursie jest trochę jak z bieganiem. Chcemy osiągnąć jak najlepszy rezultat, jednak często to nie wynik jest najważniejszy, ale raczej sam udział i przyjemność uczestnictwa w rywalizacji.
Do rywalizacji i współpracy na trzydziestu bieżniach zaprasza KrzysiekJoy .


Wśród wszystkich uczestników konkursu wylosuję nagrodę od ePWN. Szczęśliwy zwycięzca będzie mógł wybrać książkę z oferty księgarni PWN (do 50zł). Tym bardziej zachęcam do uczestnictwa.


Przypomnę też, że nadal trwają zapisy na organizację konkursów w 2023 roku. Gdyby ktoś się jeszcze zastanawiał to namawiam do zdecydowania się.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 05.11.2022 11:22 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nume... | pawelw
Coś straszna cisza na tym forum konkursowym, to ja zacznę, bo na sto procent znam dusiołki 20 i 21, a nijak nie umiem sobie przypomnieć, skąd.
Na wymianę mam większość z pierwszej dziesiątki i połowę z ostatniej.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 06.11.2022 08:03 napisał(a):
Odpowiedź na: Coś straszna cisza na tym... | dot59Opiekun BiblioNETki
A, przepraszam, 19 i 20. Też jeszcze nikt nie ma?
Użytkownik: anek7 06.11.2022 17:05 napisał(a):
Odpowiedź na: A, przepraszam, 19 i 20. ... | dot59Opiekun BiblioNETki
Ta 19 to po prostu musiała być w tym konkursie ;)
Co prawda nazwy geograficzne początkowo mogą mylić, bo po kiego czorta on biegnie do Suzy, kiedy powinien zupełnie gdzie indziej?
Aczkolwiek Suza i Sardes wskazują mniej więcej rejon i czas wydarzeń. A w to drugie miejsce pobiegł ktoś zupełnie inny...
Użytkownik: KrzysiekJoy 06.11.2022 11:39 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nume... | pawelw
Medale na pewno zostaną rozdane. Trzy dzielne panie podjęły się trudów biegu.

Nie odgadnięte pozostają:
10, 13, 14, 16, 19, 20, 23, 25 i 26.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: