Dodany: 10.08.2023 11:36|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Książka: Zaskocz mnie
Shipstead Maggie

2 osoby polecają ten tekst.

Czasem marzenia spełniają się inaczej


Zawsze mam wątpliwości, czy zdołam się dostatecznie zanurzyć w powieściowy świat, jeśli obraca się on wokół nieznajomego mi lub nielubianego przeze mnie motywu. Toteż trochę bałam się brać za „Zaskocz mnie”, wiedząc, że pokaźna część fabuły – a nie wiedząc przed rozpoczęciem lektury, jak pokaźna – rozgrywa się w środowisku artystów baletu, który jest mi chyba najbardziej obcy ze wszystkich możliwych odmian sztuki; znam tytuły i autorów paru kanonicznych okazów tego gatunku, nazwiska trzech czy czterech wybitnych gwiazd, parę pojęć technicznych, jak tutu (nawiasem mówiąc, co to za okropna, infantylna nazwa! Ale skoro przez sto kilkadziesiąt lat nikomu nie przeszkadzała, to małe szanse, żeby moja awersja do niej mogła coś zmienić…), pointy, pas de deux – i to wszystko. Ale biorąc pod uwagę to, jak Shipstead przeprowadziła mnie w „Wielkim kręgu” przez równie dla mnie egzotyczną tematykę lotnictwa, postanowiłam zaryzykować.

I słusznie, bo „Zaskocz mnie” jest opowieścią nie tyle o balecie jako takim, ile o miłości, o zazdrości, o zdradzie, o ambicjach, o zawiedzionych nadziejach, o marzeniach, które spełniają się inaczej lub wcale, o różnicach celów, jakie utrudniają ludziom porozumienie, i o kłamstwach, które potrafią zniszczyć lub nadwątlić porozumienie już osiągnięte, nawet, jeśli zostały wypowiedziane w dobrej intencji – jednym słowem, o relacjach między ludźmi, które, czy w środowisku artystycznym, czy jakimkolwiek innym, zasadzają się na tych samych odwiecznych mechanizmach.

Chronologicznie wszystko zaczyna się pod koniec lat 60., gdy niespełna trzynastoletni Jacob poznaje w nowej szkole nieco starszą Joan. Po kilku latach jemu przyjaźń przestaje wystarczać, ona zaś jest przeciwna wszelkim deklaracjom uczuć: ma inny cel, a jest nim kariera baletowa. Wyjeżdża, najpierw do San Francisco, potem do Paryża. I tam spotyka człowieka, którego samo istnienie od tej chwili zdeterminuje wszystkie jej poczynania: gwiazdora rosyjskiego baletu, Arslana Rusakowa. Robi wszystko, by mogli tańczyć w jednym zespole (a pamiętajmy, że to czas, kiedy świat jej i jego dzieli żelazna kurtyna)… i zrobiłaby pewnie wszystko, żeby z nim być, gdyby szybko nie zdała sobie sprawy, jak mało go obchodzi. Nie dość tego, zdaje sobie również sprawę, że nigdy nie będzie wybitną artystką, zawsze zostanie o krok z tyłu za swoją przyjaciółką Elaine, a cóż dopiero za Ludmiłą, która w ślad za Arslanem uciekła z ZSRR i znalazła azyl – i sławę – w Stanach. I nagle przeorientowuje wszystkie swoje plany: już nie chce tańczyć, chce być żoną i matką. Wychodzi za Jacoba, który w skrytości wciąż o niej marzył – choć pewnie podświadomie czuł, że ona nie odwzajemni jego uczuć tak, jak by sobie życzył – rodzi syna, zostaje nauczycielką tańca. A mały Harry, chłopiec o wybitnej inteligencji, w pewnym momencie zaczyna interesować się baletem. Nie tylko interesować – także tańczyć. I widać, że ma talent, większy, niż jego nieodłączna przyjaciółka Chloe, córka sąsiadów, uczona przez Joan początkowo wbrew woli rodziców. Prawdopodobnie również większy, niż matka. A jego idolem staje się, no, cóż… Arslan Rusakow. Prędzej czy później będą musieli się spotkać. I nie obejdzie się bez małego trzęsienia ziemi…

Przeczytawszy, co o tej powieści piszą ci, którzy zdążyli ją przeczytać wcześniej, niż ja, byłam – nomen omen – zaskoczona, że praktycznie wszyscy skupiają się głównie (albo wyłącznie) na motywie tańca jako narzędzia realizacji marzeń, na wierności odmalowania przez autorkę baletowych realiów, na plastyczności opisów scenicznych ewolucji, praktycznie wszyscy kierują swoją uwagę na Joan, potem Joan i Arslana, Joan i Harry’ego, pozostawiając w tyle pozostałe postacie. Tak, oczywiście, ambicja, dążenie do perfekcji, wyrzeczenia dokonywane dla tańca jako takiego albo dla kariery – wszystko to jest także ważne, zwłaszcza, że (jak i w każdej innej dziedzinie sztuki) ktoś musi odpaść, by błyszczeć mógł ktoś, zatem w całą tę taneczną poetykę wpisane jest także i niespełnienie, zawód, frustracja. Mnie jednak o wiele bardziej zajmowały wątki poboczne i postacie drugoplanowe. Na przykład Jacob: człowiek, któremu spełniły się wszystkie marzenia. Prawie wszystkie, bo chciał mieć więcej dzieci, a ma tylko jedno. Ale pozostałe – tak. Został psychologiem, naukowcem prowadzącym badania w ciekawym obszarze, zdobył ukochaną kobietę i doczekał się syna. I nie jest szczęśliwy. Bo wyczuwa między sobą a Joan niewidzialny mur, który nie wiadomo, skąd się wziął – przecież to ona sama zainicjowała przemianę przyjaźni w związek miłosny, przecież wyraziła chęć rezygnacji z kariery, by wychowywać dziecko. A potem to dziecko rujnuje jego kolejną nadzieję: myślał, że kiedyś będzie mógł się poszczycić synem-wybitnym intelektualistą, tymczasem ten syn całą swoją uwagę skupia na tym, jak dorównać dawnemu ukochanemu matki w technice wykonywania tanecznych ewolucji. A ponieważ Jacob jest mądry i lojalny, nie będzie ośmieszał Harry’ego ani dawał mu do zrozumienia, że czuje się zawiedziony; będzie cierpiał po cichu…
Albo Elaine: bez pamięci zakochana w biseksualnym baletmistrzu, przymykająca oczy na wszystkie jego nowe flamy (bo tylko te ma w zasięgu wzroku; partnerów płci męskiej pan K zdobywa w tajemnicy), towarzysząca mu w starości i w chorobie, by doczekać się oświadczyn dopiero wtedy, gdy już nie będzie jej mógł ofiarować nic … prócz testamentu sporządzonego na jej korzyść.
I wreszcie rodzina Wheelocków, narracyjnie pozostająca właściwie na dalszym planie, ale sportretowana tak przenikliwie, tak boleśnie realistycznie: Gary, taki prawdziwy mężczyzna, z tych, co wszystko najlepiej wiedzą i zawsze mają rację, chlubiący się siedzącą w domu żoną (ale już niekoniecznie tym, że jej figura odbiega od obowiązującego ideału), a także i tym, że „gdyby został wyłowiony i miał odrobinę jakiegokolwiek wsparcia, kto wie, jak daleko by zaszedł”[1]; Sandy, zdominowana przez niego, wstydząca się samej siebie, mająca wobec Joan kompleks niższości, desperacko pragnąca choć na chwilę od tego wszystkiego uciec, „głęboko odetchnąć, rozluźnić się, znowu pobyć sobą z przeszłości”[2]; i Chloe, będąca świadkiem niejednej kłótni i niejednego niemego poniżenia matki przez ojca, a jednak potem składająca na matkę całą winę za jego degrengoladę i śmierć…

W nielinearnej narracji można się trochę czasowo pogubić, ale z drugiej strony świadomość, że wplatane w późniejsze etapy akcji partie retrospektywne odsłaniają jakby warstwami epizody z przeszłości, mające znaczenie dla rozwoju wydarzeń aktualnych, takiemu pogubieniu zapobiega.


Stałym, jak się zdaje, walorem powieści Shipstead jest jej płynny, wyrazisty styl i plastyczny język; w całym tekście natrafiłam na pojedyncze tylko niezręczności, które równie dobrze mogły były powstać w tłumaczeniu („gapi się na (…) efemerydę żelków Bears and Cubs”[3] – nie umiem dociec, czym może być „efemeryda żelków”, choć z kontekstu – bo scena rozgrywa się w barze – mogłoby wynikać, że to reklama, może w postaci migającego neonu?), i zupełnie nie wpłynęły na ogólne wrażenie. A to jest w moim przypadku nawet lepsze, niż po lekturze „Wielkiego kręgu”. Balet baletem, ale czy nie ważniejsze, że mamy pretekst do zastanowienia, „jak mamy wiedzieć, czy naprawdę czujemy to, co myślimy, że czujemy? Skąd wiemy, że wszyscy widzą kolory w ten sam sposób? Czy wszyscy tak samo czujemy się »szczęśliwi«?”[4].

[1] Maggie Shipstead, „Zaskocz mnie”, przeł. Maria Makuch, wyd. Znak, 2023, s. 67.
[2] Tamże, s. 91.
[3] Tamże, s. 30.
[4] Tamże, s. 43

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 227
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: