Dodany: 19.05.2024 17:01|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Byli i są wśród nas


"Pożydowskie" to słowo, którego być nie powinno. Ale jest, choć – jak zauważa w zacytowanej na okładce wypowiedzi Konstanty Gebert – nie występuje ono „w żadnym innym języku”[1]. Moje pierwsze skojarzenie? Scena z filmu „Ida”, w której wieśniak obiecuje głównej bohaterce, że w zamian za zrzeczenie się pretensji do domu – domu, który wedle prawa spadkowego należałby się Idzie i jej ciotce - pokaże jej miejsce pochówku bliskich. I seria artykułów w prasie, donoszących o popłochu, jaki swego czasu wywołały m.in. w niedalekim Bielsku-Białej i wielu innych miastach informacje o możliwych roszczeniach potomków dawnych właścicieli, którym jakimś cudem udało się przeżyć Holokaust, w kwestii „pożydowskich nieruchomości”.

Nie o tym jednak – a w każdym razie nie głównie o tym, bo choć wzmianki o przejmowaniu ot, tak, bez większych skrupułów pozostawionego przez dawnych sąsiadów mienia także się w tekście pojawiają, to jednak w nim nie dominują – opowiada autorka „Pożydowskiego”. Bo przecież to, co pożydowskie – co pozostało po obywatelach polskich pochodzenia żydowskiego, bez względu na to, czy byli oni prawowiernymi wyznawcami religii mojżeszowej, czy, jak to niezbyt wytwornie mawiano, przechrztami, czy też ateistami, chodzili w jarmułkach i chustkach, w kapeluszach, beretach, czy z gołymi głowami, mówili jidysz czy literacką polszczyzną – to nie tylko kamienice, warsztaty, świeczniki. To także listy, zapiski, fotografie dokumentujące rzeczywistość: przedwojenną, w której żyło im się różnie, jednym luksusowo, innym średnio, trzecim ubogo, ale przynajmniej mało kto czyhał na ich życie, a jeśli to robił, to nie w majestacie prawa – wojenną, która akurat dla nich nawet w najłagodniejszej wersji była traumą nie do odreagowania – i powojenną, w której nieliczni szczęśliwi, próbując się nacieszyć tym, że jednak żyją, i uleczyć ból po stracie krewnych, dowiadywali się, że w najlepszym razie są tu niekoniecznie pożądani (tu, gdzie się urodzili, gdzie od kołyski słyszeli wokół siebie ten sam język, co i wszyscy ich sąsiedzi!), w najgorszym, że choć przeżyli, ktoś uważa, że nie zasługują na życie... To wreszcie ślady ich obecności w kulturze czy nauce: nie istnieje chyba dziedzina, w której przynajmniej jedna wybitna postać, czy to żyjąca, czy historyczna, nie miałaby w biogramie adnotacji, że ktoś z jej przodków „pochodził/-a ze spolonizowanej rodziny żydowskiej”.

Oczywiście, ta jedna książka nie wystarczy za całościowe opracowanie tematu: jak mogłaby wystarczyć, skoro populacja polskich Żydów w przeddzień wybuchu II wojny światowej liczyła gdzieś pod trzy miliony, i gdyby chcieć upamiętnić każdego z nich i to, co po sobie pozostawił, zajęłoby to pewnie kilka czy kilkanaście milionów stron. Może więc być jedynie sygnałem, że ten temat był i jest, bo Żydzi obok nas byli i są, wrośli w te nadwiślańskie krajobrazy na zawsze, i choćby nie byli tak wybitni, jak wspominany w rozdziale IV Stanisław Lem, którego nazwiska nie trzeba chyba nikomu objaśniać, czy bohater rozdziału V, Jan Marcin Szancer, dzięki któremu formę graficzną zyskał Pan Kleks, Sierotka Marysia i dziesiątki innych postaci z książek nie tylko dla dzieci, to przecież tak samo, jak my-Polacy, potomkowie małopolskich chłopów, warszawskich mieszczan czy kresowej szlachty, tworzyli naszą przeszłość i tworzą nasze „tu i teraz”.

Plon swoich wędrówek ich śladami ujęła autorka w dwanaście rozdziałów, będących odpowiednikami „12 miesięcy roku – polskiego i żydowskiego”[2]; każdy z nich opowiada o jakimś aspekcie polskiej żydowskości/żydowskiej polskości poprzez pryzmat losów jednej czy kilku postaci. Nie da się przy tym uniknąć motywów drastycznych: Holokaust powraca praktycznie w każdej opowieści, bo jeśli nie sami bohaterowie, to ich bezpośredni przodkowie musieli przez to piekło przejść, a kto przeszedł, mógł jeszcze doświadczyć koszmaru na mniejszą skalę, na przykład w postaci pogromu kieleckiego. Ale to jest potrzebne, żeby pamiętać, że jak za każdą ludzką krzywdą, która nie jest wynikiem działania sił natury, i za tą stoją inni ludzie. Ludzie, którzy skłonni są kogoś obrzucić obelgami, opluć, skopać, zatłuc na śmierć tylko dlatego, że wygląda, mówi albo się modli inaczej, i jeszcze namówić do tego innych. Niełatwo o takich sprawach pisać, zachowując reporterską neutralność, a jednak, mam wrażenie, to się autorce udało. Mając przy tym ogólnie dobry warsztat (co nawet u zawodowych dziennikarzy nie zawsze jest takie oczywiste) i zapał do gromadzenia ciekawego materiału (w tym sporej liczby unikalnych zdjęć), stworzyła publikację, którą – choć nie jest to lektura do połknięcia jednym tchem – czyta się z przejęciem i z niejakim uczuciem zawodu, gdy się dobiegnie do końca, bo przecież takich opowieści mogłoby się wchłonąć i trzy razy tyle!

[1] Agnieszka Dobkiewicz, "Pożydowskie: Niewygodna pamięć", wyd. Znak Koncept, 2024, z okładki (ebook).
[2] Tamże, s. 13.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 165
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: