Dodany: 07.05.2005 17:38|Autor: Vilya

Jajayllas!


Puquio. Miasteczko czy miasto w Peru. Stolica pewnego okręgu. Aleja Bolivar, przy której stoją okazałe domy bogatych mistis, nie-indiańskich mieszkańców, spadkobierców pierwszych europejskich kolonistów. I cztery ayllus – osiedla, gdzie biali nie mają wstępu, a i na Metysów bywa, że patrzy się niechętnie. Plac, przy którym rozgrywa się oficjalne życie, kilka budynków, wyraźnie powiązanych z władzą – sąd, posterunek policji, itp. Europejskie stroje hiszpańskich osadników, znudzone miny kobiet, ciemniejsza skóra tych, którzy w hierarchii społecznej stoją między wzniesieniem najbogatszych obywateli a upokorzeniem tych, którym odebrano wszystko, wielobarwne poncha Indian – już ta mieszanina daje pewne wyobrażenie o różnorodności społeczności. Chociaż to nie kolorem przede wszystkim będzie się posługiwał autor, próbując ukazać różnorodność, przeciwstawiając; podstawową opozycją, tą najbardziej rzucającą się w oczy, będzie cisza, co najwyżej ludzkie głosy skontrastowane ze śpiewem kobiet, wykonującym w Keczua pieśni, bardziej zaś jeszcze z dźwiękiem wakawak’ras, na których to odgrywano wezwanie do turrupukllay – miejscowej corridy. Jeszcze bardziej brutalnej niż hiszpańska. Ale i o wiele bardziej zakorzenionej w miejscowej tradycji.

To właśnie ta uroczystość, tytułowa yawar fiesta (krwawe święto), staje się główną osią zdarzeń, linią ostatecznego starcia.

Puquio. Miejsce, które Arguedas widzi jako przestrzeń zderzenia się kultur, wartości przyniesione przez Hiszpanów całkowicie niszczą rdzenną kulturę potomków Inków. Nie ma miejsca na przenikanie. Zamiast niego jest tylko destrukcja. Ludzie, żyjący obok siebie, w nienawiści. Próba godności. Nieustanne sprawdzanie, jak daleko można się posunąć. Z obu stron, mimo że nie ulega wątpliwości, kto tu ma przewagę. Literatura zastępowana przez reportażowość, jakby chęć dania świadectwa była najważniejsza. W dużej mierze jest tak faktycznie; rozbudowane relacje psychologiczne są tu nieobecne, zastępują je propagandowe niemalże tyrady, rodem z broszur politycznych na temat kwestii indiańskiej. Gdyby jednak tak było do końca, nic nie ratowałoby tej książki, stawałaby się po prostu kolejnym dziełem z nurtu tzw. indygenizmu. Literatura zaangażowana. Indianie postrzegani jako grupa upośledzona, przede wszystkim z powodów ekonomicznych. Nie to jednak Arguedasa interesuje najbardziej. W centrum uwagi stoi oczywiście poczucie zniszczenia, wykorzenienia, wydziedziczenia. O tym jest ta powieść. Nawet jeżeli trudno tu o bohaterów z krwi i kości, gdyż nawet ci zarysowani w barwniejszy sposób stają się przede wszystkim reprezentantami jakichś ludzkich typów, funkcjonujących w takiej społeczności. Co interesujące, Indianie przedstawieni są tu zasadniczo jako grupa, zwarta, mimo że podzielona między sobą, jakby w takim zdziczałym świecie poczucie jednostkowej tożsamości nic nie znaczyło, ważna – gdyż posiadająca moc oddziaływania – jest jedynie wspólnota, ayllu. Wyróżnieni zostają jedynie ci, którzy wyraźnie się odcinają ze względu na pełnioną rolę – przywódcy, czarownik, tancerz. Nadal jednak wiemy o nich niewiele. Grupa jest ważniejsza. Biali obywatele są zróżnicowani, rysowani mocniejszą kredką – mają określone imiona, wyraziste cechy charakteru, zajmują pewne postawy. Zderzenie europejskiego indywidualizmu z przekonaniem, iż wywyższenie jednostki nic dobrego przynieść nie może?

Uparte przytaczanie w powyższych akapitach indiańskich terminów ma swój sens. Najciekawszy bowiem jest w tej powieści język. A w zasadzie byłby, gdyby Arguedasowi udało się zrealizować pierwotny pomysł połączenia Keczua z hiszpańskim, splecenia ich, ukazania wybuchowej mieszanki, odzwierciedlenia skomplikowanej tożsamości mieszkańców Puquio. Nie znam oryginału, ale ponoć nie udało się to autorowi w tej powieści, sztucznie wygenerowany język (np. tekst pisany po hiszpańsku zgodnie ze składnią Keczua, rozliczne słowa objaśniane w przypisach czy, jak w polskim wydaniu, w dołączonym słowniczku) nie zdał egzaminu, nie funkcjonował i nie mógł funkcjonować nigdzie, poza kartami tej książki. (Ponoć w późniejszych utworach Arguedasa sprawa wygląda dużo lepiej). W tłumaczeniu brzmi to jeszcze gorzej. Mam wrażenie, że w przekładzie złagodzono dosadność oryginału, wszelka rezygnacja z ostrości sformułowań zaś tylko powieści zaszkodziła. Zastanawia mnie jednak problem przekładalności takiego tekstu; czy w ogóle istnieje możliwość oddania tak skomplikowanej zabawy z językiem w tłumaczeniu, czy wreszcie czytelnik, nieznający dogłębnie realiów kulturowych, byłby w stanie naprawdę zrozumieć sens?

Dlaczego więc, mimo wszystkich swoich uwag i wystawionej dość niskiej oceny, zachęcam do sięgnięcia po tę powieść? Gdyż tkwi w niej jakiś paradoks – mimo że nie mogę z czystym sumieniem powiedzieć, iż była to rzecz bardzo dobra, niecierpliwie przerzucałam karty. Dla języka, mimo wszystko. Dla zobaczenia, jak Arguedas widzi problemy nakładania się kultur. I dla sprawdzenia, jak w pewnym określonym momencie można było postrzegać problem Indian. Jeżeli oczekujemy wybitnej literatury, możemy się rozczarować, ale mimo to godna uwagi jest nie do końca wykorzystana, ale wciąż ciekawa, próba oddania zagmatwania i tajemnicy tożsamości przez eksperymenty językowe.

A więc jednak, chociaż nie do końca serio: jajayllas! (A miał to być zarazem okrzyk podziwu, jak i przerażenia...).

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 2796
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: