"Małżeństwo..." opowiada o losach czworga ludzi (dwóch małżeństw), którzy wdają się w otwarty romans, wymieniając się partnerami. W opowieści jednak położony jest nacisk nie na techniczne eksperymenta, a na relacje pomiędzy tą czwórką. Każdy z małżonków wiedziony jest inną motywacją i gmatwaniną innych emocji - dlatego po pewnym czasie nikt nie umie już zapanować nad własnymi uczuciami...

Sądząc po fabule można by pomyśleć, że "Małżeństwo..." to kawał jakiegoś banalnego gniotu, jednak każdy, kto przeczytał choćby jedną książkę Irvinga, wie, że jego książki można nazywać różnie - ale na pewno nie są one banalne ani nudne.

"Małżeństwo wagi półśreniej" - niewątpliwie zadowoli miłośników Irvinga i to nie tylko ze względu na pojawiające się stałe elementy jego powieści, takie jak: Wiedeń, zapasy, cyrkowcy, rewolucjoniści - ale ze względu na urok, jaki autor może wykrzesać z ww. elementów. A najdziwniejsze jest to, że ta cała mieszania czworokąta małżeńskiego, sentymentalnego Wiednia, groźnego, ale uroczego gangu Benna Bluma, nagich matek przechadzających się w drogich futrach, dziewczynek znalezionych we wnętrzach rozkładających się krów, golących brwi adoratorów, kulawych tancerek - jest spójna, harmonijna, zabawna, mądra, wzruszająca - jak to u Irvinga :).

Naprawdę polecam...