Dodany: 29.05.2006 23:30|Autor: carrie

"Panieński grób"


W poszukiwaniu powieści sensacyjnych o dużej dawce napięcia, trafiłam na Deavera. Ktoś go kiedyś chwalił, więc postanowiłam spróbować, wybierając powieść o tematyce cokolwiek mi bliskiej.
Treścią książki jest akcja uwalniania zakładniczek, porwanych przez zbiegłego z więzienia mordercę i dwóch jego kumpli. Zakładniczkami jest osiem dziewczynek, w wieku od 7 do 17 lat, i dwie ich nauczycielki. Dziewczynki i młodsza nauczycielka są głuche.
Powieść toczy się dwupłaszczyznowo. Po pierwsze, mamy opowieść o negocjacjach między specjalistami z FBI a porywaczami. Ciekawe to było, wciągające i trzymało w napięciu mocno - uda się go przekonać, czy nie, żeby nie zabijał zakładniczek? Czy uda się wyciągnąć ze starej rzeźni jeszcze jedną? Czy facet pójdzie na ustępstwa, czy będzie się zapierał i mordował?
Po drugie, dotykamy świata Głuchych. Ponieważ sama niedosłyszę, łatwo mogę sobie wyobrazić położenie tych porwanych dziewczyn. Rozumiem Melanie, która przez pierwsze lata życia słyszała, a później straciła słuch. Natomiast cała organizacja ruchu Głuchych [tak, dużą literą pisanych] jest mi całkowicie obca. Nie mam pojęcia, czy coś podobnego istnieje w Polsce, nie wiem, czy ktoś walczy o uznanie języka migowego na równi z mówionym, czy istnieją lepsze i gorsze wersje migania...
Deaver sporo mówi o głuchych, ale nie mówi wszystkiego. Na przykład nie wiem, dlaczego Melanie, główna bohaterka, nie posługiwała się głosem - przecież była głucha, a nie niema? Siedem do dziesięciu lat życia, kiedy jeszcze słyszała, spokojnie by jej wystarczyło, żeby nauczyła się poprawnie mówić. Tymczasem ona potrafi słyszeć i rozumieć, co mówi przywódca porywaczy, za to sama nia szeptu z siebie nie wydobywa - tylko miga i pisze. Jakieś nielogiczne mi się to wydaje.
Nie pisze autor o strachu, jakiego doświadcza człowiek tracący słuch. Kiedyś wiedziałam, że ktoś wchodzi do pokoju i zbliża się do mnie, bo słyszałam kroki, otwieranie drzwi, skrzypienie podłogi i wreszcie głos. Potem przestałam to słyszeć i zaczęłam się bać - że ktoś stoi za mną, że się zbliża, a ja o tym nie wiem, bo patrzę w inną stronę. Zauważałam obecność osoby dopiero, jak stanęła bardzo blisko, dotknęła mnie albo powiedziała coś głośno, prosto do ucha, albo znalazła się w moim polu widzenia - i bardzo często był to szok wywołany nagłością. Nie mogłam się do tego przyzwyczaić, teraz po trochu lęk mija, ale naprawdę spokojna jestem tylko wtedy, kiedy wiem na pewno, że jestem sama - albo że ktoś jest stale obok mnie, w tym samym mieszkaniu. No i - ja słyszę lepiej, niż Melanie, i mogę używać aparatów...
Nie pisze też Deaver o upokorzeniu. A to bolesne jest bardzo. Człowiek niewidzący chodzi z białą laską i wszyscy inni poznają, że nie widzi, i zachowują się odpowiednio. Niesłyszący nie ma napisane na czole, więc nikt nie wie, że należy do niego mówić wyraźniej albo zwracać się twarzą, żeby widział ruch warg, albo żeby niezrozumiałe rzeczy napisać na papierze czy pokazać. Wyjście po zakupy staje się dla niedosłyszącego poważnym problemem, zwłaszcza jeśli musi poprosić o informacje. Załatwienie sprawy w urzędzie to męka - tam się głównie rozmawia, odpowiada na pytania i wykonuje polecenia... O szkole nawet nie mówię, u mnie się niedosłuch znacznie pogłębił, gdy byłam na studiach, na pierwszym roku nic się jeszcze nie działo, na czwartym nawet siedząc tuż przed wykładowcą nie byłam w stanie zrozumieć jego słów - a co dopiero odpowiedzieć na pytanie. Czasem wydawało mi się, że rozumiem, zaczynałam odpowiedź i widziałam zdumione spojrzenia innych studentów i zniecierpliwienie wykładowcy - czemu gadam nie na temat i od rzeczy...?
Nie napisał też Deaver, jak trudno się przełamać i przyznać ludziom do kłopotów ze słyszeniem. O tym, jak się niezręcznie czujemy, kiedy musimy prosić o powtórzenie raz, drugi i trzeci, i w końcu pytany zaczyna się irytować i patrzeć na nas jak na idiotów - no bo jak można nie zrozumieć paru prostych słów? A dla mnie rozmawianie po polsku z kimś, kto ma cichy, niewyraźny głos, to całkiem to samo, jakbym rozmawiała z Chińczykiem mówiącym w suahili.
Zakładniczki to dziewczynki, które chyba od początku uczyły się w szkole dla głuchych. Mają swój język, swoje sposoby porozumiewania i nie wydaje się, żeby były tym zestresowane - całkiem jakby kompletnie się odizolowały od reszty świata, tej słyszącej reszty. Wydają się nie przejmować, że inni ich nie rozumieją, oburzają się, że ktoś chce je nakłonić do nauki czytania z ust. One są mi obce, całkowicie, i prawdę mówiąc opisane w książce społeczeństwo Głuchych wcale mi się nie podobało.
Niemniej - chciałabym się nauczyć języka miganego, nie po to, żeby rozmawiać z głuchymi, bo żadnego nie znam, tylko parę niedosłyszących osób, z którymi mogę rozmawiać werbalnie... Ale miganie pomogłoby mnie samej w miejscach hałaśliwych.
Ach, Deaver nie napisał też, że głusi nie zawsze są kompletnie głusi - ja na przykład mam kłopot ze zrozumieniem mowy, za to hałasy męczą mnie chyba bardziej niż normalnie słyszących, niezależnie, czy je słyszę w aparatach, czy bez.

Starczy o głuchych, co? ;) Podobno to słowo w Polsce jest uznawane przez niesłyszących za obraźliwe. Mnie nie obraża, ale może dlatego, że nie jestem i nie czuję się głucha...

Wracając do wątku sensacyjnego, cała akcja odbijania zakładniczek jest przekonująco opisana. Prawie nie mam się do czego przyczepić ;) Stronę techniczną pomijam, bo się nie znam na tych wszystkich elektroniczno-radiowo-atomowych gadżetach, więc można mi wmówić wszystko.
Przyczepię się za to do trzech rzeczy: dlaczego negocjatorzy nie odszukali osób związanych z porywaczami? Rodzin, przyjaciół, kochanek [zwłaszcza!] - jakoś zupełnie nie brali pod uwagę możliwości, że ktoś bliski mógłby w tej akcji pomóc, przekonać ich do poddania się.
Po drugie, dlaczego nikt nie wpadł na pomysł, żeby w jedzeniu dla porywaczy przemycić coś trującego? Co by działało szybko i najlepiej paraliżująco, żeby nie zdążyli zabić zakładniczek. Nie twierdzę, że to rewelacyjny pomysł, ale mogli go chociaż wziąć pod uwagę, przedyskutować i obalić niepodważalnymi argumentami...
Po trzecie, w paru przypadkach wykazali się daleko posuniętą nieostrożnością. No, rozumiem, zmęczenie i nerwy robią swoje, ale jednak... Zawsze w takich momentach, kiedy czytelnik przeczuwa, co sie wydarzy, ale bohaterowi powieści żadne podejrzenie nie świta, zastanawiam się, czy ci bohaterowie czytali albo oglądali w życiu chociaż jeden kryminał... Tak fatalnie wyświechtane i przewidywalne zwroty akcji, a oni nic, twardo się pchają naprzód, nieskażeni myślą, że może być niebezpiecznie. I dlatego zakończenie mnie rozczarowało, w ogóle nie było zaskakujące, w przeciwieństwie do wcześniejszych wydarzeń. A muszę powiedzieć, że bynajmniej nie jestem wielkim znawcą literatury kryminalnej ;)

Ogólnie książkę polecam, czytliwa jest i "ludzkość" bohaterów jak dla mnie wystarczająca. Ludzkość - mam na myśli proporcje między tym, co robią w akcji, a tym, jak blisko dają się poznać. Na przykład Ania Shirley jest w mojej skali ludzka bardzo, a taki Dirk Pitt - prawie wcale nie :>

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 515
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: