Dodany: 01.06.2006 02:17|Autor: woy
Wydziwianie w kolorze sepii
Sięgając po tę książkę byłem nasłuchany i naczytany peanów na temat jej autora po same uszy. Notki na skrzydełkach obwoluty też brzmiały zachęcająco: zmysłowy świat w kolorze sepii, książka zarówno dla miłośników sensacji, jak i zwolenników nostalgicznych pejzaży przeszłości, główny bohater - miasto Breslau... Do tego autor nagrodzony Paszportem "Polityki" za tę m.in. książkę. To wszystko zachęcało.
Tym większe było rozczarowanie. Z wymienionych wyżej pozytywów ocalał w moich oczach właściwie tylko jeden: kolor sepii. Malowana przez Krajewskiego scenografia rzeczywiście daje się wyobrazić w tych właśnie odcieniach. Cała reszta to źle napisana, jeszcze gorzej zredagowana, płaska jak decha i płytka jak kałuża powieść kryminalna, o wydumanej intrydze, epatująca na siłę wymyślanymi okropieństwami i obrzydlistwami. Tu najbardziej zachwycił mnie następujący opis: "Zsuwano (...) buraczki, które przed chwilą otulały kacze korpusy, a teraz były podobne raczej do gruźliczej plwociny"*. Urocze, prawda? Takich kwiatków jest więcej. Tyle że mnie, zamiast zbrzydzić, rozśmieszyłyby raczej do łez, gdyby nie zażenowanie, z jakim obserwowałem to szamotanie się autora z imperatywem zbudowania grozy, brudu i podłości. W tej piramidzie sztuczności cały czas kołatało mi się pytanie: co ma do tego Wrocław? Czemu nie Piotrków Trybunalski albo Koszalin? I do końca nie znalazłem odpowiedzi.
Co do kryminalnej intrygi, wszak to kryminał... Tu muszę się przyznać do pewnej mojej niedoskonałości. Ja jestem straszny cienias, jeśli chodzi o rozwiązywanie szarad, rebusów i zagadek. W grach komputerowych zawsze w takich miejscach ściągam rozwiązanie z solucji. I oto ja, neandertalczyk szaradowy, cymbał rebusowy, mordercę odgadłem gdzieś w okolicach 150. strony, czyli mniej więcej w połowie. Co więcej, przewidziałem także rozwój akcji i parę kolejnych ofiar. To ja współczuję ludziom, którzy zagadkami się pasjonują i umieją je rozwiązywać bez podpowiadania. Oni mogą to wiedzieć jeszcze szybciej. A wtedy pod znakiem zapytania stanie sens dalszego katowania się tą książką.
Wszystko jest w tej książce sztuczne: sztuczny styl, sztuczne, papierowe, płaskie postacie, sztuczna intryga, sztuczny, na siłę stylizowany przedwojenny Wrocław. Krajewskiemu nie wychodzą nawet scenki rodzajowe na ulicach, które miały na celu zbudowanie klimatu tamtych czasów. On to pisze w taki sposób, jakby co chwila musiał sobie przypominać, co jeździło wtedy po ulicach, jak ubierali się i mogli zachowywać ludzie. I wtedy podkreśla to z namaszczeniem, wątpiąc chyba w inteligencję czytelnika, któremu, moim zdaniem, scenografii ulicy początku XX wieku nie trzeba na siłę tłoczyć przed oczy, żeby wczuł się i przeniósł w tamte czasy. Ale może go przeceniam. Czytelnika, znaczy.
Na osobną uwagę zasługuje redakcja tej książki. Autor ma prawo przywiązać się do swoich sformułowań, ma prawo nadużywać zdań do bólu prostych oraz powtarzać konstrukcje składniowe i określenia co drugi akapit. Ma prawo zgubić się w personalizacji dialogów. Ale wydawnictwo za to płaci redaktorowi, żeby takich baboli nie puszczał, ba, żeby własnym ciałem bronił poprawności stylistycznej powieści, nawet wbrew jej twórcy. Redaktor tej książki widać zaufał geniuszowi autora; może widział w tym nowatorstwo stylu, a może już nie miał siły się użerać? Wyszło tak, że sporą część mojej krytyki musi teraz właśnie on wziąć na klatę, bo od tego jest, żeby autorowi się za to nie dostawało.
"Widma..." są pierwszą powieścią Krajewskiego, którą czytałem. Może źle trafiłem, może inne części cyklu o policjancie z dawnego Breslau, Eberhardzie Mocku, są opisanych wad pozbawione. Ale jakoś nie mam ochoty, żeby to sprawdzać.
---
* M. Krajewski, "Widma w mieście Breslau", wyd. W.A.B., 2005, str. 47.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.