Dodany: 08.09.2006 16:24|Autor: mybook

Fragment książki - zamieszczony za zgodą wydawcy


Fragment zamieszczony za zgodą wydawnictwa My Book
© Copyright by Maria Kucia-Albin 2006


Rozkochałam się w rysowaniu, już nikt nie musiał mnie do tego namawiać. Czułam, że sam fakt odzwierciedlania wytworów natury sprawia mi przyjemność. Codziennie odkrywałam na to inne sposoby techniczne, poznawałam różne materiały plastyczne, rozmaite przybory. Sprawiało mi dużą frajdę rysowanie piórkiem i tuszem. Lubiłam akwarele i gruby węgiel. Mimo sporej ilości lekcji w szkole przychodziłam do domu i stawiałam sobie kolejne martwe natury do studiowania.
Zbliżał się koniec roku szkolnego. Nie miałam jeszcze żadnych planów na wakacje, gdy nasz profesor od rysunku zapowiedział możliwość wzięcia udziału w plenerze malarskim w Łysej Górze. Zwracał się do całej klasy, jednak od razu oznajmił, że ilość miejsc jest ograniczona i kto pierwszy, ten lepszy. Porozumiewawczo spojrzałam na Martę i Krystynę, które były moimi najlepszymi koleżankami. One też szukały mego wzroku. Po chwili we trzy podniosłyśmy do góry ręce. Nie miałyśmy jeszcze pojęcia, czy na wyjazd pozwolą nam rodzice, ale miałyśmy na to wielką ochotę. Pan nas zapisał. O dziwo, zbyt dużo chętnych nie było.
Z dziewczynami od razu snułyśmy strategię tego pleneru. Musiałyśmy oczywiście zacząć od przekonania rodziców! To mogło być trudne z wielu względów. Nie należałyśmy do najzamożniejszych, a taki wyjazd kosztował. Nie byłyśmy jeszcze pełnoletnie i zwłaszcza mamy wciąż martwiły się o naszą cnotę. Szybko wymyśliłyśmy, że skłamiemy w domach, mówiąc o obowiązkowym plenerze.
– Mamo, dowiedziałam się dziś w szkole, że zaraz po zakończeniu roku musimy jeszcze pojechać w plener, i to gdzieś daleko od Warszawy – mówiłam.
– Jak to? Nie wystarczy, że tyle rysujecie na lekcjach i w domu? Dziecko, oni was zamęczą! W końcu odechce się wam wszystkiego – odpowiadała mama.
– Właśnie, w dodatku przecież to dodatkowe opłaty. Pewnie nie braliście tego pod uwagę?
– Ta szkoła tyle nas kosztuje. Wciąż czegoś wymagają. Jak nie farby, to papier fotograficzny, a kiedy już i to masz, to nagle przybory do kreśleń, a teraz ten wyjazd! Co zrobić? Jak trzeba, to trzeba. Przecież nie możesz odstawać od grupy – mówiła niepocieszona kolejnymi wydatkami mama.
To był najlepszy sposób! Już po paru dniach dopinałyśmy sprawę, płacąc w sekretariacie. Nasze szczęście było wielkie! Miałyśmy przed sobą perspektywę pierwszego wspólnego wyjazdu, a w głowach mnóstwo planów.
Do podgórskiej miejscowości dojechaliśmy w dwudziestoosobowej grupie złożonej z uczniów różnych klas. Miałyśmy mieszkać w pustej w czasie wakacji miejscowej szkole. Warunki nie były superkomfortowe, ale na to zupełnie nie zwracałyśmy uwagi. Nie po to przyjechałyśmy, by w tak uroczym otoczeniu wylegiwać się w pokojach.
Po przyjeździe pan profesor, który wydał nam się nagle innym, bardziej luźnym człowiekiem, zapowiedział, że oczekuje co najmniej dziesięciu prac dziennie, a reszta go nie obchodzi. Miałyśmy same sobie organizować życie i to, jak spędzamy czas wolny. Oczywiście musiałyśmy wracać do naszego „hotelu” na posiłki.
Pierwszy raz potraktowano mnie tak, jak osobę całkiem dorosłą. Mogłam robić co chcę i z kim chcę. Był to dla nas wszystkich spory szok, więc natychmiast, gdy stało się to możliwe, postanowiłyśmy we trzy spróbować tego, co do tej pory było nam zakazywane.
Nigdy jeszcze nie piłyśmy alkoholu! Nie było lepszej okazji. Po śniadaniu, z całym potrzebnym sprzętem malarskim, wyruszyłyśmy przed siebie. Oglądałyśmy po drodze wspaniałe widoczki, ale naszym skrytym celem był dziś sklep we wsi. Martwiło nas jedynie to, że nie mamy jeszcze dowodów osobistych i z zakupami, o jakie nam chodziło, mogłyśmy mieć problem. Zdecydowałyśmy, że do sklepu pójdzie Kryśka. Wyglądała na najbardziej dorosłą, była wysoka, miała spory biust i może mniej dziecinny wyraz twarzy niż ja i Marta. Ubrane wakacyjnie, w krótkie spodnie i podkoszulki, zapewne mimo wszystko przypominałyśmy uczennice podstawówki, ale nie zdawałyśmy sobie z tego sprawy.
Pani sprzedawczyni w tym jedynym wiejskim sklepiku, zadowolona, że w ogóle ma jakieś klientki, sama starała się nam pomóc w wyborze wina.
– Dzień dobry! Proszę pani, muszę kupić jakieś wino. Zupełnie się na tym nie znam, tylko wiem, że musi smakować mojej cioci. Przyjeżdża jutro w odwiedziny, a akurat są jej urodziny no i… Wie pani – kłamała jak z nut Kryśka.
– Urodziny mówisz? No i dla kobiety? A! To słodkie musi być! Ile masz na to winko? – zapytała pani zza lady.
Stanęło na „Słodkim asie kier”.
Po chwili, z upragnionym napojem, obiecując sobie wspaniałe wrażenia, szukałyśmy miejsca odpowiedniego na biesiadę. Trwało to bardzo długo. Nie mogłyśmy się zdecydować na żadne. Wciąż któraś z nas roztaczała katastroficzne wizje, jak zostaniemy przyłapane na gorącym uczynku i odesłane do domów.
W końcu, oddalone o wiele kilometrów od wioski, weszłyśmy na sam szczyt sporego pagórka, by, jak stwierdziła Marta, mieć wszystko na oku. Zasapane w ostrym słońcu, padłyśmy na trawę. Widok z górki tylko nas roztkliwił i w takim nastroju mocowałyśmy się z otwieraniem butelki. Nazwa napoju była dość intrygująca i obiecywała tajemniczy smak.
Już pierwszy łyk lekko stanął mi w gardle. Czułam, jakbym piła syrop, w dodatku podwójnie słodzony. Marta szybko skwitowała moją reakcję, mówiąc, że alkohol nie musi być smaczny, byle działał.
Działał już po chwili. Zmieszany z naszym zmęczeniem i temperaturą powietrza w lipcu. Świat mi się rozmywał i wyciągał. Co chwilę parskałyśmy ze śmiechu, patrząc na siebie nawzajem, nie potrafiłyśmy się powstrzymać od paplaniny i histerycznych zachowań. Po chwili, gdy już nasze niedoświadczone żołądki zaprotestowały, zwijałyśmy się z wymiotów. Marta wtedy skwitowała to wydarzenie jednym zdaniem –„Było za słodkie”.
Wykończone i chore, postanowiłyśmy wracać do hotelu. Po drodze, z ciężkimi, zwieszonymi głowami, już wiedziałyśmy, że pić trzeba umieć. Na razie odeszła nam na to ochota, i to na dłuższy czas.
W szkole starałyśmy się szybko zatuszować pozostałości po naszej przygodzie. Godzinę moczyłyśmy zniszczone ciała pod prysznicem, po czym starannie szorowałyśmy kubki, które zabrałyśmy do płukania pędzli, przed chwilą jeszcze pełniące zupełnie inną funkcję. Miałyśmy nadzieję, że cała sprawa nie wyjdzie na jaw.
Niestety, źle myślałyśmy. Już po kolacji przyszedł do naszego pokoju profesor. Chciał obejrzeć prace, pytał przy tym, jak się czujemy i czy wszystko gra? Nie miałyśmy tego dnia zbyt wiele do pokazania, a i nie byłyśmy rozmowne. W końcu zapytał, co to za zakupy robiłyśmy dziś w sklepiku we wsi. Lekko przerażone, zmyślałyśmy, kręcąc się na swych metalowych łóżkach. Profesor z poważną miną spytał, czy czegoś nam brakuje, czy nie chodzimy po stołówkowych obiadkach głodne? Dalej zmyślałyśmy jak najęte, aż w końcu usłyszałyśmy z ust nauczyciela, że kłamać to my nie umiemy i że najwyższa pora, byśmy się zabrały do malowania, bo czas leci i szkoda marnować życia. Z wypiekami na twarzach czekałyśmy na całkowite odsłonięcie naszego wyskoku, ale… nic takiego nie miało miejsca. Mimo wszystko poczułyśmy się strasznie głupio. Wystarczyło nam przenikliwe spojrzenie doświadczonego pedagoga.
Kolejne dni zaliczyłam do najbardziej pracowitych. Nie wiem czy to chęć odkupienia winy, czy też autentyczna wena spowodowała, że od szóstej rano wychodziłam w plener, by malować. Do śniadania, które podawano o dziewiątej, przychodziłam już z całą masą nowych szkiców. Koledzy patrzyli na mnie dość dziwnie, ale w kolejnych dniach, nie tylko ja tak rano wstawałam.
Powoli odkrywałam coraz ciekawsze zaułki miejscowości. Ta spora wioska miała specyficzny klimat. Zachwycały rozsypujące się od starości chałupinki, posklecane z byle czego kurniki czy psie budy z „łańcuchowymi bandytami”. Wszystko otulone bluszczem, który wciskał się w każdą możliwą szparę tych budowli. Nie musiałam długo zastanawiać się nad kolorystyką akwarel. Sama natura pięknie to obmyśliła, wystarczyło popatrzeć.
Czasem obserwujący nasze poczynania tubylcy pytali, czemu rysujemy to, co takie stare i zniszczone. Chętni byli przy tym pokazywać swoje nowe domy czy piękne widoki. Tłumaczyłyśmy im, że to, co nowe, nie ma jeszcze odpowiedniej patyny i nie nadaje się jako obiekt do malowania. Uśmiechali się wtedy i dalej zaglądali nam przez ramię, czasem głośno komentując. Mimo wszystko czułyśmy się doceniane i aprobowane. Poplenerowa wystawa naszych prac cieszyła profesora. Docenił nasz wysiłek i zaangażowanie. To, czego nauczyłyśmy się tego lata, długo nam procentowało.



---
* My Book 2006

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 776
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: