Dodany: 30.10.2006 10:27|Autor: woy
Romans fantasy z historią
Najpierw zaznaczę, że wszystko będzie IMO. Proszę to "IMO" sobie powstawiać w różne, dowolnie wybrane miejsca, tam, gdzie komu przyjdzie do głowy, że mogę uogólniać, prawdy powszechne wygłaszać i nowe wzorce estetyczno-literackie dekretować. To zastrzeżenie jest konieczne, bo Kay należy do tego gatunku twórców, których dzieła odbiera się wybitnie indywidualnie i inny słynny akronim, DGCC, ma tu pełne zastosowanie. A teraz do rzeczy.
Otóż Kay (pamiętamy o "IMO"?) to pisarz intuicyjny. To określenie przyszło mi do głowy z braku innego, bardziej trafnego, które oddałoby moje wyobrażenie o procesie pisania książek przez tego pisarza. Bo mnie się wydaje, że Kay, gdy go wena najdzie, siada i pisze. Żeby uprzedzić atak śmiechu i pukania się w czoła dodaję zaraz, że wiem, iż praktycznie każdy pisarz tak robi, bo to na tym polega. Na siadaniu i pisaniu. Tyle że proces siadania, nie mówiąc o pisaniu, u większości autorów poprzedza żmudne konstruowanie założeń, zbieranie materiałów, wymyślanie bohaterów, wątków, tła, momentów kluczowych i linii fabularnej. Kay - mam takie wrażenie - ten etap pomija albo go drastycznie lekceważy. Kay, po niezbędnej iluminacji i wstępnym szkicu przyszłego tekstu, od razu siada i pisze. Jest to metoda ryzykowna. Powieści liczy się na setki stron, nie ma szans, żeby utrzymać się przez tak długi okres tworzenia w stanie permanentnego natchnienia. A ogarnięcie na zimno całokształtu intrygi, z jej meandrami i zawijasami, przerośnie każdego, choćby nie wiem jak był genialny.
Ten sposób pisania widać (o, tu na przykład sugerowałbym obowiązkowe wstawienie "IMO") w "Lwach Al-Rassanu". Kay daje się nieść tekstowi, nie do końca nad nim panując. Nawiązuje wątki, które wyglądają na istotne, a potem je porzuca, jakby w trakcie pracy nad główną linią fabularną stracił je z oczu albo do nich serce. To było widoczne już w "Sarantyńskiej mozaice", odkrycie takiej samej maniery w "Lwach" skłania mnie do silnych podejrzeń, że Kay po prostu tak ma. Taki typ.
Z pewnym niepokojem muszę podkreślić w tym miejscu, że podobną manierę ma większość grafomanów.
Tyle będzie prowokacji, podpuszczania i grymasów. Bo na tym polega geniusz Kaya, że on, pisząc metodą grafomańską, grafomanem nie jest. Ba, gdybym nie bał się egzaltacji, napisałbym, że jest niemal geniuszem pióra. Ale nie napiszę. Napiszę za to, że jest pisarzem wybitnym, jednym z najpiękniej piszących autorów, jakich znam. Jest mistrzem nastroju, klimatu, plastyczności i realizmu tła, i do tego wiarygodności psychologicznej bohaterów. Ta wybitność polega też na tym, że Kay to wszystko zawiera w klasycznym, prostym, kanonicznym romansidle, które tylko z grubsza udaje powieść fantasy, bo bliżej jej autorowi do kogoś w rodzaju Dumasa czy Kraszewskiego, niż do Tolkiena albo Le Guin. "Lwy Al-Rassanu" dzieją się bowiem w XI-wiecznej Hiszpanii, bardzo tylko zgrubnie, poprzez zmianę nazw historycznych na przekręcone i wmontowanie na niebo klasycznych dla Kaya dwóch księżyców, zamaskowanej. To pozwala autorowi do faktów historycznych podejść z nonszalancją, którą znamy już z "Sarantyńskiej mozaiki". Nie znam średniowiecznej historii półwyspu Iberyjskiego, ale mam wrażenie, że w "Lwach Al-Rassanu" stopień wierności historii jest dowolnym wariacjom na jej temat i wolnej improwizacji jeszcze bliższy. Na moje oko tylko zmierzch muzułmańskiego imperium w Europie jest tu generalnie faktem, reszta to fantasmagoria i wymysł. Ale mogę się mylić, jak pisałem, historia średniowiecznej Hiszpanii nie jest moją najmocniejszą stroną.
Jak już wspomniałem, "Lwy Al-Rassanu" to romans historyczny w lekkim fantastycznym sosie. Tu najważniejsza jest miłość, interkulturowa, rzekłbym. Chrześcijańsko-muzułmańsko-żydowska. A raczej, pardon, dżadycko-aszaryjsko-kindathijska. Ta romansidłowość to w moich oczach minus powieści, obok nierównego i beztroskiego skakania po wątkach pobocznych, bez jakiegoś głębszego założenia ich istotności w całej intrydze. Ja nie przepadam za romansidłami, dlatego uważam to za wadę. Ale dla kogoś, kto lubi tego typu literaturę, wadą to wcale być nie musi.
Poważną za to wadą, i to uniwersalną, jest dla mnie sposób podejścia tłumacza do nazw własnych. Noż, proszę tłumaczki, należy na coś się zdecydować. Albo spolszcza się fonetycznie wszystko jak leci, albo zachowuje się pisownię oryginalną. Dopuszczam oba warianty, chociaż to spolszczanie jest dla mnie osobiście przykre. Czy koniecznie bowiem należy pisać "Dżehana", "Dżad" i "Sanczo"? Czy to jakoś przybliża te słowa polskiemu czytelnikowi? Moim zdaniem w ogóle nie. Ale niech tam, zniósłbym. Jaki natomiast sens ma pozostawienie innych nazw w fonetyce angielskiej, ze wszystkimi zbitkami th, gh itp., albo i w manierze fantastyczno-arabskiej, z apostrofami w środku wyrazu? To jest albo niechlujstwo, albo brak pomysłu. Nie świadczy to o tłumaczce najlepiej, bo przecież wystarczyło po prostu w tym nie grzebać. Czy to jest takie trudne do wymyślenia? Większość książek przekłada się w ten sposób. Na mojej opinii o "Lwach Al-Rassanu" w dużej mierze zaważył twórczy wkład tłumacza.
Biorąc pod uwagę wszystkie powyższe zastrzeżenia, nie mogę więc uznać tej książki za lepszą lub choćby tylko równą cyklowi "Sarantyńska mozaika". Ale, jak na romans, jest to rzecz piękna. Język i wyobraźnia Kaya, wdzięk, z jakim pisze, nadrabiają większość warsztatowych niedostatków. Warto przeczytać. IMO, oczywiście.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.