Dodany: 21.11.2010 22:14|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Czytatnik: Czytam, bo żyję

4 osoby polecają ten tekst.

Romeo i Julia znad Flossy ( refleksje czytelnika dwujęzycznego)


Młyn nad Flossą (Eliot George (właśc. Evans Mary Ann)) to jedno z najbardziej znanych dzieł brytyjskiej pisarki Mary Ann Evans, posługującej się - podobnie, jak jej francuska koleżanka po fachu, George Sand - męskim pseudonimem i podejmującej w życiu prywatnym śmiałe decyzje, jakie wówczas jeśli aprobowano, to jedynie u mężczyzn.
Z czytanej w młodości skróconej angielskiej wersji tej powieści (a właściwie chyba napisanej na jej podstawie powiastki dla młodzieży, z zupełnie inaczej ukształtowanymi dialogami i prawie bez opisów i filozoficznych dywagacji, gęsto zdobiących właściwy tekst ) zapamiętałam imiona trojga głównych bohaterów, oraz ogólne wrażenie, że była bardzo romantyczna i bardzo smutna. Los sprawił, że zanim zabrałam się za jej polskie tłumaczenie, wpadło mi w ręce pełne wydanie w języku oryginału.

Wydawało mi się, że skoro poradziłam sobie z Conan Doyle’em, Austen i Tolkienem, to i Eliot będzie niegroźna, jednak orzech okazał się trudniejszy do zgryzienia, niż przypuszczałam. Sama narracja to jeszcze nic, choć długie zdania, najeżone rzadko używanymi wyrazami, musiałam czasem czytać po dwa razy. Prawdziwym problemem okazały się dialogi. Większość postaci bowiem posługuje się angielszczyzną potoczną; z braku fachowego wykształcenia trudno mi ocenić, czy jest to jakiś lokalny dialekt, czy tylko „zwykła” niechlujna wymowa (taka, jaką nieraz słyszymy w rozmowach gdzieś w autobusie czy na targowisku; „cwetr” zamiast „sweter”, „pora” zamiast „por”, „celafon” zamiast „celofan” nie są charakterystyczne dla żadnej określonej gwary, ale cudzoziemiec po kursie języka polskiego będzie się z nimi mordował nie mniej, niż gdyby mu dano mu do czytania „Cholonka” albo „Ondraszka”…). Że „eddication” pana Tullivera oznacza „education” (wykształcenie), a „niver” - „never” (nigdy), w miarę łatwo było odgadnąć, trochę dłużej trwało, nim doszłam, że „gell” to po prostu „girl” (dziewczynka), „vallyer” - „valuer” (taksator), „chany” - „china” (chińska porcelana), „taters” - „potatoes” (ziemniaki), „summat” - „somewhat” (coś), a już zupełnie długo, zanim domyśliłam się, dlaczego przekupień Bob zwraca się do potencjalnej klientki per „mum” (wbrew pozorom jest to po prostu zniekształcone „madam” {pani}). I te wszystkie „ha’been”, „it ‘ud”, „wi’ ‘em”… O rety! Przegryzałam się przez to z mozołem, i z coraz większą chęcią sięgnięcia po polski przekład, by odkryć, jak też udało się tłumaczce wybrnąć z tego trudnego zadania. Życzliwa Biblionetkowa dusza wspomogła mnie pożyczką dosłownie na zawołanie, i zaraz po przeczytaniu paru stron doznałam zaskoczenia: żadnych poprzekręcanych wyrazów, żadnej gwarowej wymowy! Bobowa „mum” została „paniusią”, i to właściwie wszystko - cała reszta dialogów to normalna polszczyzna, trochę „z myszką”, tak jak z naszych XIX-wiecznych powieści. Zgodnie ze zwyczajem panującym prawie do ostatnich dekad ubiegłego wieku, praktycznie wszystkie imiona - chyba tylko prócz Lucy i Boba - zostały zastąpione polskimi odpowiednikami, co by mi nawet nie przeszkadzało, gdybym nie czytała przekładu bezpośrednio po oryginale, zakodowawszy już sobie w pamięci te angielskie. Przy okazji analizowania imion przyłapałam autorkę na omyłce: na stronie 18 oryginału, a 22 przekładu, informuje ona czytelnika, że „młynarz miał poczucie pewnej zażyłości z owym wielkim pisarzem, ponieważ sam nosił imię Jeremy”, po czym (odpowiednio na str.267 i 204) pan Tulliver dyktuje synowi: „Pisz, że twój ojciec, Edward Tulliver, zgadza się…”.

Ale ogólne wrażenie z lektury okazało się bodaj nawet lepsze, niż się spodziewałam. Nie znudziła mnie ani nie zmęczyła, jak nie nudzi i nie męczy Austen czy Dickens. Klimatem jest zdecydowanie bliższa temu ostatniemu, i to tym powieściom nie najbardziej optymistycznym, chociaż w „Młynie nad Flossą” też nie brak scenek obyczajowych, przy których można się przynajmniej uśmiechnąć: ten młynarz Luke, okazujący oporność na pedagogiczne zapędy Maggie, te jędzowate ciotuchny demonstrujące swoją wyższość nad krewnymi, którym powinęła się noga, to targowanie się pani Glegg z Bobem o jakieś trzeciorzędnej jakości szmatki… Ale nad całością wydarzeń unosi się od samego początku aura smutku, początkowo uchwytna tylko w nostalgicznych przemyśleniach narratora o szczęśliwym dzieciństwie, które przemija, a od momentu, gdy właściciel młyna i jego syn zostają nieprzejednanymi wrogami Wakema, coraz mocniej wyczuwalna. I choć nienawiść pomiędzy Tulliverami a adwokatem nie jest aż tak odwieczna, jak między rodami Capulettich i Montekich, czytelnik czuje przez skórę, że niewinne młodzieńcze uczucie Maggie i Philipa może nie skończyć się niczym lepszym, niż to opisane przez Szekspira. Aż chce się wołać, że tak być nie powinno, że ci dwoje, których połączyło coś innego, niż płytki zachwyt powierzchownością i wytwornym manierami drugiej osoby, którzy mają ze sobą więcej wspólnego, niż którakolwiek z opisanych w powieści innych par, zasługują na nagrodę! I zaczynamy się zastanawiać, kto tu jest lepszym człowiekiem: ten „łajdak” Wakem, który dla dobra syna skłonny jest przełamać wszystkie uprzedzenia, czy ci „honorowi” Tulliverowie, którzy chętniej zobaczyliby córkę i siostrę w grobie albo w przytułku, niż u boku potomka wroga… W tym momencie autorka mogła, jak by się zdawało, pójść dwiema drogami: albo dodać swojej bohaterce odwagi do sprzeciwienia się egoistycznej decyzji brata, i pokazać, że z biegiem czasu ten wybór przyniesie jej więcej dobrego, niż złego, albo uczynić ją i jej ukochanego nieszczęśliwymi przez całe życie. Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu Byłaby piątka, ale za to tchórzliwe rozwiązanie musiałam trochę ocenę obniżyć.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 3627
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 6
Użytkownik: Czytelnik_Kasia 22.11.2010 13:14 napisał(a):
Odpowiedź na: Młyn nad Flossą to jedno ... | dot59Opiekun BiblioNETki
A ja mam "Młyn nad Flossą" w domu i jeszcze nie przeczytałam. Bo zanim lektury, to podręczniki, później repetytoria i jeszcze książki z biblioteki, które trzeba oddać a wcześniej lektury na olimpiadę :-) I w ten sposób, mimo tak zachęcającej (mnie) czytatki książka musi poczekać na najdłuższe w moim życiu wakacje, na które lektury planuję już od dawna (i jest ich dłuuuga lista! :))
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 22.11.2010 15:20 napisał(a):
Odpowiedź na: A ja mam "Młyn nad Flossą... | Czytelnik_Kasia
Hihi, bo tak to już jest z własnymi książkami - one zawsze czekają (no, prawie zawsze, bo kiedy się upoluje jakiś smakowity kąsek, na który się już od dawna czeka, to wtedy ma pierwszeństwo), aż się uporamy z lekturami obowiązkowymi, z pożyczonymi z biblioteki i od znajomych... Wczoraj usiłowałam policzyć, ile mam takich jeszcze nieruszonych, ale zrezygnowałam, bobym chyba wpadła w kompleksy (a pożyczonych łącznie leży trzydzieści sześć, z czego przeczytane dwie - w tym właśnie "Młyn nad Flossą", ten po polsku, bo angielski leżał w domu przez 3 lata od nabycia...).
Użytkownik: Czytelnik_Kasia 22.11.2010 18:00 napisał(a):
Odpowiedź na: Hihi, bo tak to już jest ... | dot59Opiekun BiblioNETki
Pozostaje mi tylko czekać na wakacje... i liczyć na to, że w międzyczasie nie rzucę się na biblioteki lub przyjaciół ;)
Użytkownik: ostka 22.11.2010 19:35 napisał(a):
Odpowiedź na: Młyn nad Flossą to jedno ... | dot59Opiekun BiblioNETki
Wiem, co znaczy męczyć się nad "niestandardową" angielszczyzną :). Ostatnio próbowałam przebrnąć przez zdania w dialekcie Yorkshire i łatwe to nie było muszę przyznać. Nie dysponowałam niestety polskim przekładem, więc pewności nie mam, czy dobrze wszystko pojęłam.

"Młyn nad Flossą" odpoczywa u mnie na półce w górze "pożyczonych", ale jakoś nie mogę się za niego zabrać. Ta "Madzia" i "Tomek" mi nie leżą chyba. To co napisałaś brzmi zachęcająco (Dickens, aura smutku itp.), ale tłumaczenie, o ile dobrze zrozumiałam, nie jest najlepsze. No i sama nie wiem już, czytać, czy nie...
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 23.11.2010 15:38 napisał(a):
Odpowiedź na: Wiem, co znaczy męczyć si... | ostka
To znaczy, wiesz co, tłumaczenie jest bardzo dobre pod względem literackim (równie dobre jak przekłady Austen dzieła tej samej tłumaczki) - tylko po prostu nie oddaje tego dialektu, zresztą sama nie wiem, czy dobrze byłoby gdyby on został przełożony na podobieństwo jakiegoś naszego. Spotkałam się z takimi eksperymentami - na przykład w przekładzie "Córki proboszcza" Orwella (nie pamiętam czyje to było dzieło, bo nie zapisałam) londyńscy ulicznicy mówią językiem będącym na moje oko skrzyżowaniem gwary warszawskiej, jak z Wiecha, i poznańskiej, a w innej powieści, chyba to była jakaś kryminalna, stary wieśniak z Sycylii czy Korsyki mówi prawie bezbłędnie po śląsku. Z jednej strony niby należy tłumaczyć wiernie, ale z drugiej na przykład ten Londyn i ten Wiech... no nie, jakoś to nie gra... Więc może i lepiej tak, bez zbytniego upodabniania do jakiegoś określonego dialektu. Czyta się naprwdę dobrze - znacznie łatwiej niż ten oryginał.
Użytkownik: ostka 23.11.2010 16:56 napisał(a):
Odpowiedź na: To znaczy, wiesz co, tłum... | dot59Opiekun BiblioNETki
Jasne, nie ma co na siłę udziwniać (mam na myśli tłumaczenie). Czyli, że czytać, dzięki :)
Legenda
  • - książka oceniona przez Ciebie - najedź na ikonę przy książce aby zobaczyć ocenę
  • - do książki dodano opisy lub recenzje
  • - książka dostępna w naszej księgarni
  • - książka dostępna u innych użytkowników (wymiana, kupno)
  • - książka znajduje się w Twoim schowku
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: