Młyn nad Flossą (
Eliot George (właśc. Evans Mary Ann))
to jedno z najbardziej znanych dzieł brytyjskiej pisarki Mary Ann Evans, posługującej się - podobnie, jak jej francuska koleżanka po fachu, George Sand - męskim pseudonimem i podejmującej w życiu prywatnym śmiałe decyzje, jakie wówczas jeśli aprobowano, to jedynie u mężczyzn.
Z czytanej w młodości skróconej angielskiej wersji tej powieści (a właściwie chyba napisanej na jej podstawie powiastki dla młodzieży, z zupełnie inaczej ukształtowanymi dialogami i prawie bez opisów i filozoficznych dywagacji, gęsto zdobiących właściwy tekst ) zapamiętałam imiona trojga głównych bohaterów, oraz ogólne wrażenie, że była bardzo romantyczna i bardzo smutna. Los sprawił, że zanim zabrałam się za jej polskie tłumaczenie, wpadło mi w ręce pełne wydanie w języku oryginału.
Wydawało mi się, że skoro poradziłam sobie z Conan Doyle’em, Austen i Tolkienem, to i Eliot będzie niegroźna, jednak orzech okazał się trudniejszy do zgryzienia, niż przypuszczałam. Sama narracja to jeszcze nic, choć długie zdania, najeżone rzadko używanymi wyrazami, musiałam czasem czytać po dwa razy. Prawdziwym problemem okazały się dialogi. Większość postaci bowiem posługuje się angielszczyzną potoczną; z braku fachowego wykształcenia trudno mi ocenić, czy jest to jakiś lokalny dialekt, czy tylko „zwykła” niechlujna wymowa (taka, jaką nieraz słyszymy w rozmowach gdzieś w autobusie czy na targowisku; „cwetr” zamiast „sweter”, „pora” zamiast „por”, „celafon” zamiast „celofan” nie są charakterystyczne dla żadnej określonej gwary, ale cudzoziemiec po kursie języka polskiego będzie się z nimi mordował nie mniej, niż gdyby mu dano mu do czytania „Cholonka” albo „Ondraszka”…). Że „eddication” pana Tullivera oznacza „education” (wykształcenie), a „niver” - „never” (nigdy), w miarę łatwo było odgadnąć, trochę dłużej trwało, nim doszłam, że „gell” to po prostu „girl” (dziewczynka), „vallyer” - „valuer” (taksator), „chany” - „china” (chińska porcelana), „taters” - „potatoes” (ziemniaki), „summat” - „somewhat” (coś), a już zupełnie długo, zanim domyśliłam się, dlaczego przekupień Bob zwraca się do potencjalnej klientki per „mum” (wbrew pozorom jest to po prostu zniekształcone „madam” {pani}). I te wszystkie „ha’been”, „it ‘ud”, „wi’ ‘em”… O rety! Przegryzałam się przez to z mozołem, i z coraz większą chęcią sięgnięcia po polski przekład, by odkryć, jak też udało się tłumaczce wybrnąć z tego trudnego zadania. Życzliwa Biblionetkowa dusza wspomogła mnie pożyczką dosłownie na zawołanie, i zaraz po przeczytaniu paru stron doznałam zaskoczenia: żadnych poprzekręcanych wyrazów, żadnej gwarowej wymowy! Bobowa „mum” została „paniusią”, i to właściwie wszystko - cała reszta dialogów to normalna polszczyzna, trochę „z myszką”, tak jak z naszych XIX-wiecznych powieści. Zgodnie ze zwyczajem panującym prawie do ostatnich dekad ubiegłego wieku, praktycznie wszystkie imiona - chyba tylko prócz Lucy i Boba - zostały zastąpione polskimi odpowiednikami, co by mi nawet nie przeszkadzało, gdybym nie czytała przekładu bezpośrednio po oryginale, zakodowawszy już sobie w pamięci te angielskie. Przy okazji analizowania imion przyłapałam autorkę na omyłce: na stronie 18 oryginału, a 22 przekładu, informuje ona czytelnika, że „młynarz miał poczucie pewnej zażyłości z owym wielkim pisarzem, ponieważ sam nosił imię Jeremy”, po czym (odpowiednio na str.267 i 204) pan Tulliver dyktuje synowi: „Pisz, że twój ojciec, Edward Tulliver, zgadza się…”.
Ale ogólne wrażenie z lektury okazało się bodaj nawet lepsze, niż się spodziewałam. Nie znudziła mnie ani nie zmęczyła, jak nie nudzi i nie męczy Austen czy Dickens. Klimatem jest zdecydowanie bliższa temu ostatniemu, i to tym powieściom nie najbardziej optymistycznym, chociaż w „Młynie nad Flossą” też nie brak scenek obyczajowych, przy których można się przynajmniej uśmiechnąć: ten młynarz Luke, okazujący oporność na pedagogiczne zapędy Maggie, te jędzowate ciotuchny demonstrujące swoją wyższość nad krewnymi, którym powinęła się noga, to targowanie się pani Glegg z Bobem o jakieś trzeciorzędnej jakości szmatki… Ale nad całością wydarzeń unosi się od samego początku aura smutku, początkowo uchwytna tylko w nostalgicznych przemyśleniach narratora o szczęśliwym dzieciństwie, które przemija, a od momentu, gdy właściciel młyna i jego syn zostają nieprzejednanymi wrogami Wakema, coraz mocniej wyczuwalna. I choć nienawiść pomiędzy Tulliverami a adwokatem nie jest aż tak odwieczna, jak między rodami Capulettich i Montekich, czytelnik czuje przez skórę, że niewinne młodzieńcze uczucie Maggie i Philipa może nie skończyć się niczym lepszym, niż to opisane przez Szekspira. Aż chce się wołać, że tak być nie powinno, że ci dwoje, których połączyło coś innego, niż płytki zachwyt powierzchownością i wytwornym manierami drugiej osoby, którzy mają ze sobą więcej wspólnego, niż którakolwiek z opisanych w powieści innych par, zasługują na nagrodę! I zaczynamy się zastanawiać, kto tu jest lepszym człowiekiem: ten „łajdak” Wakem, który dla dobra syna skłonny jest przełamać wszystkie uprzedzenia, czy ci „honorowi” Tulliverowie, którzy chętniej zobaczyliby córkę i siostrę w grobie albo w przytułku, niż u boku potomka wroga… W tym momencie autorka mogła, jak by się zdawało, pójść dwiema drogami: albo dodać swojej bohaterce odwagi do sprzeciwienia się egoistycznej decyzji brata, i pokazać, że z biegiem czasu ten wybór przyniesie jej więcej dobrego, niż złego, albo uczynić ją i jej ukochanego nieszczęśliwymi przez całe życie.
Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu Byłaby piątka, ale za to tchórzliwe rozwiązanie musiałam trochę ocenę obniżyć.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.