Dodany: 11.02.2007 17:41|Autor: dot59
Cepem i bluzgiem
Z zasady jestem dość powściągliwa w używaniu epitetów o skrajnie emocjonalnym nacechowaniu, zwłaszcza w odniesieniu do książek i innych wytworów kultury. W konsekwencji jestem też nieco nieufna w stosunku do opinii wyrażanych za pomocą przymiotników takich jak „rewelacyjny”, „unikatowy”, „najwybitniejszy”, „mistrzowski” etc. Natrafiwszy na kilka podobnych opinii o „Michnikowszczyźnie”, zaczęłam się zastanawiać, czy rzeczywiście książka jest tak dobra, czy może tylko zachwyceni nią ludzie ulegli oczarowaniu „bezkompromisową polemiką ze stylem uprawiania polityki i wartościami wyznawanymi przez Adama Michnika”[1]. Los zdarzył, że wkrótce miałam okazję sprawdzić to naocznie, gdyż rzeczoną pozycję sprezentował mojemu małżonkowi kuzyn, a skoro już znalazła się w domu, grzechem przeciw czytelniczej sumienności byłoby udać, że się jej nie zauważyło.
Zauważyłam, przeczytałam i padłam. Niestety, nie na twarz przed autorem, który dokonał największego w dziejach III RP dzieła demaskatorskiego, odsłaniając kulisy i mechanizmy zła wszelkiego, prowadzącego do tego, że „dziesiątki tysięcy młodych, pracowitych, przedsiębiorczych i nierzadko dobrze wykształconych obywateli wieją na potęgę drzwiami i oknami (…) gdziekolwiek, byle dalej, w poszukiwaniu normalnego życia”[2], chociaż powyższe zjawisko i mnie boli. Nie; padłam na obie łopatki, oszołomiona zniewalającą logiką, przytłoczona doborem argumentów i dobitną retoryką, a nade wszystko… ale o tym na końcu, zajmijmy się wpierw stroną merytoryczną.
Cała książka ma stanowić dowód, że „ten człowiek zmarnował nam piętnaście lat niepodległości!”[3]. Generalnie wiadomo, że w Polsce od dłuższego czasu wszystkiemu winni są Żydzi i komuniści, Żydzi i masoni, albo masoni i libertyni – ale żeby jeden człowiek? Co prawda „syn komunisty i komunistki, brat stalinowskiego zbrodniarza, sam przyznający się do pochodzenia z „żydokomuny” (…) taki sam komuch, jak Jaruzelski czy Urban”[4]... By jednak w pojedynkę zmarnować kilkanaście lat całemu narodowi, trzeba dysponować nielichą władzą, najlepiej ustawodawczą i wykonawczą pospołu. Od czasu odzyskania niepodległości warunek ten przez krótki czas spełniał jedynie wspomniany Wojciech Jaruzelski, miało to jednak miejsce cokolwiek wcześniej – i nie o niego tu chodzi, czego zresztą można się domyślić z samego tytułu książki. Zaś zgłębiając jej treść, można się dowiedzieć, że aby dokonać podobnie niszczycielskiego dzieła, wystarczy być parlamentarzystą i redaktorem naczelnym jednego z większych dzienników, nie wprowadzonego na rynek z hukiem i agresywną kampanią reklamową, lecz startującego od czterostronicowej gazetki i mozolnie budującego swoją pozycję przez całe lata. Autor jednak przekonuje, że było inaczej – że „pismo, żeby być dobre, musi mieć kasę – najpierw. Bez pieniędzy będzie szarą, nieefektowną broszurką, i nie podbije rynku nigdy, choćby pisali w nim sami geniusze. (…) Pociągnęły tę sprzedaż wszystkie jej dodatki (…)”[5]. A zatem albo Ziemkiewicz się myli, albo ja mam dogłębną sklerozę, bo dokładnie sobie przypominam, jak od 1989 roku począwszy biegałam do kiosku właśnie po taką „nieefektowną broszurkę”, znęcona nie jej formą i nie gadżetami, które pojawiły się po dobrych 10 latach, ale właśnie nazwiskami piszących w niej publicystów.
I jakoś nie zorientowałam się, że na moich oczach rozgrywa się właśnie najbardziej perfidne w historii dziennikarstwa zagranie – mianowicie napuszczanie nieświadomych czytelników na autora brutalnej, acz niezbędnej reformy gospodarczej. I to jakie przewrotne! „Czyniąc z Balcerowicza jednego z bożków w stawianym przez michnikowszczyznę panteonie”[6], sprawiła „Gazeta”, że społeczeństwo nabrało doń awersji! Skoro chwalić i racjonalizować pozytywne działania - rzecz naganna, to jak się ma sprawa z ganieniem zjawisk szkodliwych bądź niegodnych? Choćby takich, jak „pojawiające się na antenie (…) prymitywne antysemickie brednie”[7]? Dokładnie tak samo, bo oto okazuje się, że „powstanie i okrzepnięcie Radia Maryja było (…) triumfem michnikowszczyzny, bo zyskała ona wygodnego dla siebie wroga”[8]. Rzecz więc nie w tym, czy się chwali, czy się gani, lecz w tym, że cokolwiek by zrobiła „Gazeta Wyborcza”, i tak będzie źle…
Coś mi się widzi, że nie tylko „michnikowszczyzna” ma „wygodnego wroga”… Bardzo wygodnego, bo gdy czytelnik dowie się, że „»Gazeta Wyborcza« (…) ofiarom Jaruzelskiego i Kiszczaka nie poświęciła przez cały czas swego istnienia ani jednego artykułu”[9], że „nigdy nie ukazał się w gazecie Michnika wywiad z kimś, kto padł ofiarą stanu wojennego, komu odbito nery, zabito ojca, komu złamano karierę zakazem pracy (…), kto ryzykował, ukrywając działaczy podziemia, użyczał lokalu na konspiracyjne drukarnie, kto kolportował nielegalne wydawnictwa”[10], że „13 grudnia to w »Gazecie Wyborczej« tylko coroczne święto generała Jaruzelskiego i jego podwładnych oraz okazja do oficjałki postkomunistów”[11], niechybnie zapała świętym oburzeniem i przysięgnie sobie podobnej szmaty nigdy nie wziąć do ręki. Chyba że należy do tej nieszczęsnej rzeszy „bezmyślnych potakiwaczy”, otumanionych „metodami zakrzykiwania i zamilczania, etycznego szantażu, moralnego terroru”[12]; wtedy zaczyna się kompletnie bezmyślnie zastanawiać, jak to się stało, że do dziś nie może się otrząsnąć z wrażenia, jakie wywołały na nim publikowane przed kilkunastu laty w tej przeklętej gazecie reportaże, odkrywające tajemnicę śmierci Grzegorza Przemyka czy opisujące tragedię rodzin górników z „Wujka”. Najwyraźniej przeczytał te teksty (drogą telepatii?) w jakimś ultraprawicowym organie, a tylko „etyczny szantaż i moralny terror” sprawiły, że przypisuje ich autorstwo ludziom, którzy „z woli Wałęsy i na mocy kontraktu, jaki zawarł on z czerwoną mafią[13]” pełnią rolę „szanownych pióropałkarzy Michnika”[14]. W głowie się kręci…
Mogłabym tak jeszcze dłużej, gdyby nie fakt, że nim zdołałam się uporać z recenzją, ukazał się w „GW” artykuł Ewy Milewicz, osoby bardziej ode mnie uprawnionej do odpierania zarzutów natury merytorycznej pod adresem tego czasopisma i jego redaktora naczelnego, do którego to tekstu odsyłam zainteresowanych[15].
Po czym mogę swobodnie skupić się na tym, dlaczego – nawet gdyby wszystkie zawarte w książce insynuacje były stuprocentową prawdą – jest ona dla mnie nie do przyjęcia. Zaprawdę nie dlatego, że „uczciwy publicysta nie może więc nie czuć się w obowiązku nie stanąć do walki z Adamem Michnikiem”[16], ale dlatego, że publicysta, który chce być szanowany i uważany za uczciwego, powinien czuć się w obowiązku przestrzegać pewnych norm kulturalnej wypowiedzi. Ale nie czuje się ani trochę, uważając najwyraźniej, że do czytelnika dobitniej przemówi mowa z gatunku tych, jakie można posłyszeć w dyskusjach pod budką z piwem. Oto parę przykładów: „sprzedał na jabola jakiś menel”[17], „zeskleroziałych pierników”[18], „Ruskie i ekipa Jaruzela”[19], „twarze wsiowych przygłupów”[20], „zdziwko, co?”[21]. Nazywanie byłego prezydenta „Wałkiem”[22] też jakoś nie licuje z godnością poważnego publicysty, ale najwidoczniej cel uświęca środki. Wszystkie. Bo oto podmiotowi swych filipik zarzuca Ziemkiewicz „łatwość w sięganiu po wielkie słowa i grube bluzgi”[23]. Tymczasem w posiadanej kolekcji tekstów Michnika ani jednego „bluzgu” nie znalazłam, za to w „Michnikowszczyźnie” i owszem, panoszą się takie kwiatuszki leksykalne, jak: „nic się nie opierdzielajcie”[24], „choćby się usrał z wysiłku”[25], „to niby jest, kurwa, wolny rynek?”[26], „pousadzali oni dupy na wysokich stołkach”[27], „mendowski styl”[28], a to doprawdy tylko nieliczne okazy. Zdumiewająca ta retoryka przypomina mi, jako żywo, nie tę stosowaną przez publicystów „Wyborczej”, lecz tę typową dla redaktora zgoła innego organu prasowego, którego nazwiska używa Ziemkiewicz w charakterze obelgi. Pomijając wątpliwy sens poniższego porównania - bo pełny rozkwit rynsztokowej elokwencji Jerzego U. miał miejsce nie kiedy indziej, tylko właśnie w III RP - to chyba nie Michnik zasłużył sobie językiem swoich publikacji na nazwanie go „Urbanem III Rzeczypospolitej”[29]…
Żal, że dobry dziennikarz, za jakiego do niedawna miałam tego autora, dał taki popis demagogii, grubiaństwa i agresji. Choćby nawet w sprawie, którą uważa za słuszną. Bo poglądy każdy ma, jakie ma, i wolno mu ich bronić, ale – w odróżnieniu od wojennej zawieruchy, gdzie każdy bije wroga tym, co ma, jeden szablą, drugi cepem – w publicystyce wybór broni jest kwestią klasy walczącego. A tej w „Michnikowszczyźnie” ani śladu…
_____
[1] Rafał Ziemkiewicz, „Michnikowszczyzna. Zapis choroby”, wyd. Redhorse, 2006, s. IV okładki.
[2] Tamże, s. 17.
[3] Tamże.
[4] Tamże, s. 147.
[5] Tamże, s. 300.
[6] Tamże, s. 141.
[7] Tamże, s. 364.
[8] Tamże, s. 365.
[9] Tamże, s. 172.
[10] Tamże, s. 180-181.
[11] Tamże.
[12] Tamże, s. 15.
[13] Tamże, s. 299.
[14] Tamże, s. 198.
[15] Ewa Milewicz, „Gąszcz win cara Michnika”; „Gazeta Wyborcza”, 9 stycznia 2007, s. 12-13.
[16] Rafał Ziemkiewicz, op. cit., s. 9.
[17] Tamże, s. 42.
[18] Tamże, s.103.
[19] Tamże.
[20] Tamże, s. 107.
[21] Tamże, s. 308.
[22] Tamże, s. 150.
[23] Tamże, s. 24.
[24] Tamże, s. 93.
[25] Tamże, s. 120.
[26] Tamże, s. 124.
[27] Tamże, s. 155.
[28] Tamże, s. 299.
[29] Tamże, s. 11.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.