Dodany: 06.02.2011 23:27|Autor: ewa_86

Prezes na cały świat


Wojciech Mann – człowiek fenomen. Nie ma radiowego głosu, nie ma telewizyjnej urody, a gdziekolwiek się pokaże, od razu staje się gwiazdą – i eteru, i ekranu. Można oczywiście powiedzieć, że popularność nie daje od razu powodu do pisania i publikowania swojej biografii, ale „Rock Mann” to nie do końca książka autobiograficzna. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że biografii jest w niej niewiele.

Ale po kolei – zacząć wypada od plusów. Za największy i najważniejszy uznałabym udaną próbę uniknięcia zarówno przechwałek, jak i fałszywej skromności. Mann nie schlebia czytelnikowi, nie pisze, jak to jest zaszczycony, że oto dostąpił zaszczytu dołączenia do zaszczytnego grona osób, które poproszono o napisanie swojej biografii. Nie – on po prostu siada przed radiowym mikrofonem (to znaczy – przed klawiaturą komputera lub z gęsim piórem w ręku – kto to wie) i snuje opowieść. I, jak to u pana Wojciecha, tematy poważne, fakty, historyczne wydarzenia, precyzyjne informacje przeplatają się z anegdotami i dowcipnymi, a miejscami również nieco złośliwymi, puentami. Nie brakuje też sporej dawki autoironii – no bo jak inaczej nazwać decyzję o umieszczeniu na pierwszej stronie zdjęcia małego Wojtka na wielbłądzie albo opowieść o wokalnych katuszach przeżywanych w szkole i... harcerskim zespole pieśni i tańca? Najlepszym i najbardziej rzucającym się w oczy dowodem na ironiczny stosunek autora do samego siebie jest szata graficzna – rażący róż, który aż kapie z kart książki. Nobla temu, kto wpadłby na to, że ten akurat kolor wybierze Wojciech Mann.

Dystans zachował pan Wojciech również do swoich zdolności literackich. Na potwierdzenie cytat: „Mrągowska impreza i jej geneza (wiersz mój – W.M.)”*. Pracując z książkami zawodowo, wiem, jak wielki wpływ na ostateczny kształt tekstu ma redaktor. Jednak idę o zakład, że wstawki takie jak ta nie są ingerencją z zewnątrz. Chciałoby się wierzyć, że wszystkie zgrabne zdania wyszły spod pióra samego autora. Prawdy nie dojdziemy, więc przyjmijmy tę bardziej pochlebną dla pana Wojtka wersję.

Plus numer dwa należy przyznać za takt. Jeśli autor ma o kimś coś dobrego do powiedzenia, nie unika nazwisk, choć też nie rzuca nimi na prawo i lewo. Ale jeśli nie – czy chodzi o gwiazdę lub pseudo-gwiazdę z zachodniej Europy, czy o bliskiego mu współpracownika – pisze np. „redaktor, którego nazwisko pamiętam”**. Kulturalnie, taktownie i z humorem.

A teraz minus: książka się urywa. Może zabrakło pomysłów, może inwencji, może chęć obrony własnej prywatności przeważyła i nic więcej bez naruszania tej granicy nie dało się napisać. Bo w zasadzie – jak już wspomniałam – biografii tu niewiele. To bardziej gawęda. Dawno, dawno temu mistrzem gatunku był Henryk Rzewuski. Podejrzewam, że Wojciech Mann, żyjąc w tamtych czasach, mógłby stać się dla niego niemałą konkurencją.



---
* Wojciech Mann, „Rock Mann, czyli jak nie zostałem saksofonistą”, wyd. Znak, Kraków 2010, s. 173.
** Tamże, s. 92.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1286
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: