Dodany: 28.03.2011 22:21|Autor: dot59
Iść, ciągle iść… i patrzeć, i słuchać…
Co też takiego mają w sobie niektóre książki, że choć na pozór nie różnią się niczym od innych tego samego gatunku, czytelnik niemal od pierwszego zdania pozostaje pod ich urokiem?
Ot, choćby i ta. Niemiecki dziennikarz postanawia przewędrować pieszo (nie wykluczając co prawda skorzystania z innych środków komunikacji, ale ograniczając te ułatwienia do szczególnych sytuacji) dystans Berlin-Moskwa, mniej więcej tą samą trasą, którą swego czasu pokonał jego dziadek, wbrew własnej woli wcielony do hitlerowskiego wojska, a potem „zaginiony bezpowrotnie, gdzieś tam daleko na równinach”[1]. Postanowił, więc idzie. Szybciej lub wolniej, prosto przed siebie lub opłotkami. Idzie, rozgląda się, odpoczywa, zatrzymuje w przydrożnych hotelikach lub u nieznanych ludzi, którzy nie mają nic przeciwko goszczeniu obcego, rozmawia albo tylko obserwuje, robi notatki i znów idzie. I tak przez trzy miesiące. Dociera do celu, ale jego osiągnięcie nie wiąże się z niczym szczególnym. Ot, po prostu, doszedł, zobaczył, i to wszystko.
Gdy takie doświadczenie jest udziałem obieżyświata–amatora, chętnie dzielącego się wrażeniami, ale nieposiadającego daru ubierania ich w słowa, relacja może nas szybko znużyć. Ale kiedy ręka kreśląca notatki z podróży potrafi operować piórem, zaś oczy i uszy są nie tylko narzędziami beznamiętnej rejestracji, lecz pośrednikami między światem zewnętrznym a umysłem obdarzonym poetycką wrażliwością, rodzi się reportaż literacki. Jego tworzywem może być wszystko; także z pozoru nudna i prosta droga, bez żadnej egzotyki, bez żadnych ekscytujących przerywników. „Berlin-Moskwa. Podróż na piechotę” to piękny okaz tego gatunku, pisany językiem przywodzącym na myśl najlepsze teksty Stasiuka (chociaż – czego akurat trudno żałować – bez typowej dla Stasiuka tendencji do wtrącania od czasu do czasu wyrazów niekoniecznie cenzuralnych). To nie takie proste – ukazać klimat widzianego przez chwilę miejsca bez zatapiania się w masie szczegółów; a jednak możliwe, bo czytając tę relację ma się wrażenie, że towarzyszy się autorowi w jego wędrówce, czuje się „nasilający się z każdym dniem żar kontynentu”[2], zapach siana, kurzu i spalin przy drodze, wódki i dymu papierosowego w knajpach, smak miodu wysysanego z plastra, widzi się „końskie łajno porozrzucane na lewym pasie”[3] , „skrzywione od wiatru komórki, porzucone narzędzia, na wpół otwarte studnie”[4], „siedem złotych kopuł cerkwi”[5] w promieniach zachodzącego słońca…
I kiedy dochodzi się do końca, robi się żal, że tylko do Moskwy ta podróż, bo czytałoby się dalej i dalej…
---
[1] Wolfgang Büscher, „Berlin-Moskwa. Podróż na piechotę”, przeł. Renata Makarska, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2004, s. 19.
[2] Tamże, s. 133.
[3] Tamże, s. 119.
[4] Tamże, s. 175.
[5] Tamże, s. 254.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.