Dodany: 22.05.2007 14:48|Autor: bazyl3
Eksperymentom mówię nie
Wymęczyła mnie ta książka okrutnie. I w sumie na tym mógłbym pisanie tych [p] zakończyć, bo po co mi jeszcze męki wyrażania opinii o książce męczącej ;). Jednak kwardym trza być i zrezygnować z lakoniczności, by przestrzec (bądź zachęcić, bo z tym, to tutaj różnie jest) przed lekturą „Historii Lisey”.
Stephen King od jakiegoś czasu przyzwyczajał nas do tego, że kanoniczną swą twórczość, czyli pisanie stricte horrorów, odstawił na tor boczny i rozpoczyna Eksperymenty. Właśnie takie przez duże E. Z formą. Ze stylami. Najczęściej ich mieszaniem bądź zupełnym zapuszczaniem się na pisarskie dla niego terras incognitas. Niestety, o ile lubiłem starego Kinga, o tyle ten nowy, „eksperymentalny”, bardziej mnie drażni niż zachwyca. Ale po kolei...
Książka, jak sam tytuł wskazuje, to historia kobiety. W zasadzie nic nie wyróżniałoby jej spośród milionów innych kobiet, gdyby nie to, że była żoną sławnego pisarza Scotta Landona. (Od razu widać, że King postanowił w ten swoisty sposób podziękować za wsparcie swej żonie Tabicie, którą do tej pory wymieniał tylko w podziękowaniach.) Poznajemy ją 2 lata po śmierci męża, kiedy zabiera się do uporządkowania schedy po nim. No i właśnie od tej chwili zaczynają się schody.
Dla bohaterki:
- bo pojawia się psychopatyczny fan męża, który ma pewien plan dotyczący pozostawionej przez niego spuścizny;
- bo jego pojawienie wyciąga z jej pamięci mroczne tajemnice rodzinne;
- bo to wszystko zbiega się z codziennymi kłopotami i chorobą psychiczną siostry.
Dla mnie jako czytelnika:
- bo liczba zastosowanych przez Kinga w książce neologizmów - które, używane przez małżonków, miały obrazować ich zażyłość, a które, powtarzane setki razy, powodowały, że bohaterka objawiła mi się dotkniętą nerwicą natręctw - zabijała;
- bo rozwiązania fabularne w stylu: „szósty zmysł bohaterki kazał jej zrobić to i to, choć była to czynność absurdalna, tylko po to, żeby udała się następna scena” wkurza mnie nie od dziś;
- bo są dłużyzny fabularne;
- bo lepiej było po raz drugi przeczytać „Lśnienie” ;).
Książce dałem biblioNETkową tróję, bo podobał mi się pomysł pokazania osoby, która pozostaje w cieniu sławnego towarzysza i konsekwencji, jakie taki układ dla niej ze sobą niesie. Niestety, wykonanie, a szczególnie przeniesienie akcji do Nibylandii (przeczytacie - zrozumiecie), jest, krótko mówiąc, takie sobie. Wolałem horror, który rozgrywał się w głowie Jacka Torrance'a.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.